Można jedynie przewidywać.
Ciepły wschodni wiatr kołysał suchymi trzcinami. Poranna mgła nad bagnem zmieniła się z oparu we wstęgi i rozpłynęła. Niewielkie nocne stworzonka powoli się zakopywały w błoto, a w oddali rozdarł się ptak, ukryty za resztkami mgły, w gnieździe pływającym w trzcinach. Na jednym z dużych jezior w pobliżu morza trzy delikatne białe wiatropławy podniosły papierowe żagle i powoli ruszyły w stronę rozpoczynającego się przypływu.
Dom czekał tuż za załamującymi się falami, dwa metry pod powierzchnią, oddychając przez sztuczne skrzela. Wiatropławy usłyszał na długo przed tym, nim je zobaczył — wydawały dźwięk podobny do sań ślizgających się po lodzie. Uśmiechnął się radośnie — miał tylko jedną szansę, a część ozdobnie wyglądających macek otaczających muszlę była w dodatku śmiertelnie groźna. Tyle że on nie będzie już miał drugiej szansy. Nigdy.
Gdy muszle znalazły się nad nim, wyprysnął w górę, złapał za brzeg jednej z nich i natychmiast przerzucił nogi ponad zielonymi wstęgami. Świat rozpłynął się w bąbel białej piany, smakującej słono i zimnej. Obok przemknęła jakaś zdesperowana rybka srebrnej barwy. Stwierdził, że leży na powierzchni górnej muszli.
Wiatropław dostał szału i zaczął machać kościanym masztem, który zataczał wielkie, powolne łuki. Dom wykorzystał chwilę, gdy maszt był z przeciwnej strony, by się przedostać skoko-czołganiem w pobliże jego nasady, do białej wypukłości. Kątem oka dostrzegł zbliżający się cień i odtoczył w bok. Maszt wyrył bruzdę w muszli, a gdy go minął, Dom podążył za nim, złapał węzeł nerwowy i podciągnął się, macając równocześnie. Znalazł właściwe miejsce i lekko pogładził.
Wiatropław przestał gnać na oślep przez fale i machać masztem, który zakołysał się teraz niepewnie. Dom wciąż gładził węzeł nerwowy, dopóki stworzenie się całkowicie nie uspokoiło. W końcu wstał. Bo wyczyn liczył się dopiero, jeśli zdoła się ustać na wiatropławie.
Najlepsi poławiacze dagonów potrafili kierować wiatropławami jedynie poprzez dotyk palców nóg, czego im od dawna zazdrościł. Dlatego też pilnie obserwował z pokładu rodowej barki, jak w święta płynęli po dwustu-trzystu obok siebie, gdy purpurowe słońce zwane See-Why zachodziło w morze. Ich wiatropławy były na wpół oswojone, ale i tak tańczenie, żonglowanie pochodniami i skoki, które prezentowali młodsi, były godne podziwu, gdyż cały czas utrzymywali swe wierzchowce w doskonałym szyku.
Przyklęknął przed węzłem nerwowym i delikatnymi ruchami skierował wiatropława z powrotem przez kręte rzeki przepływające przez bagno, jeziora porośnięte liliami i akweny otwartej wody, na których unosiły się trzcinowe wyspy. Kilka zamieszkiwały niebieskie flamingi — na jego widok syczały zawzięcie i dumnie odchodziły. Od czasu do czasu spoglądał w niebo ku północy, szukając czarnych punktów oznaczających maszyny służby bezpieczeństwa. Nie miał złudzeń — Korodore w końcu go odnajdzie, ale nie odważy się natychmiast działać: wpierw przez parę godzin będzie go starannie obserwował. Korodore też był kiedyś młody, w przeciwieństwie do Babci, której zachowanie jednoznacznie wskazywało, że urodziła się, mając co najmniej osiemdziesiątkę.
Poza tym Korodore miał świadomość, że od jutra Dom będzie przewodniczącym, czyli z pewnego punktu widzenia jego szefem. Naturalnie nie było to w stanie skłonić go do odstąpienia od wykonywania obowiązków — Dom wątpił, by cokolwiek mogło zmusić do tego starego Korodore'a, ale…
Uśmiechnął się dumnie, płynąc prosto tam, dokąd chciał — przynajmniej poławiacze nie będą go już nazywać „czarnorękim”, choć na pełnoprawnego zielonorękiego jeszcze nie zasłużył. Ta ostatnia inicjacja mogła odbyć się tylko w głębinach podczas księżycowej nocy, gdy dagony unoszą się ku powierzchni z otwartymi muszlami o krawędziach ostrych niczym brzytwy.
Wiatropław dotarł do trzcin rosnących przy brzegu i Dom zeskoczył na ląd, pozostawiając olbrzymią roślinę dryfującą w niewielkiej lagunie. Przed nim wznosił się cel wyprawy — Wieża Jokerów, zawsze dominująca nad krajobrazem na zachodzie, teraz pogrążona w różowym blasku wschodzącego See-Why. Podstawa była wolna od mgły, lecz szczyt pięciomilowej budowli jak zwykle krył się w chmurach. Dom przedarł się przez suche trzciny i stanął metr od gładkiej mlecznobiałej ściany.
I ostrożnie wyciągnął ku niej dłoń.
Pewnego razu Hrsh-Hgn, gdy doszedł w końcu do wniosku, że nie kończące się wykłady dotyczące ekonomii planetarnej mogą nie być interesujące dla młodego chłopaka, wyłączył ekran, wyjął z szuflady Kroniki galaktyczne Sub-Lunara i opowiedział Domowi o jokerach.
— Wymień rassy, zgodnie z Aktem o humanoidach zaliczane do humanoidalnych — zaczął.
— Phnoby, ludzie, droski i Pierwszy Bank Syriański — wyliczył Dom. — Zgodnie z klauzulą pierwszą o status humanoida mogą się ubiegać roboty klasy piątej.
— Tak. A inne rasssy?
— Nie jestem pewien co do jovianów i reszty, nigdy mnie o nich nie uczyłeś.
— Bo to nie było konieczne. Sssą tak obcy, że nic nasss prawie nie łączy. To, co ludzkośśść uważa za uniwersalne wśśśród rass rozumnych, na przykład poczucie tożsssamośśści, to dla nich zwykły produkt raczkującej ewolucji dwunożnych. Jedno tylko łączy wszyssstkie dotąd odkryte pięćdziesiąt dwie rasssy: powssstały w ciągu ossstatnich pięciu milionów lat standardowych.
— Mówiłeś mi o tym wczoraj — przypomniał Dom. — Teoria Sub-Lunara o galaktycznym rozumie.
I wtedy phnob powiedział mu o jokerach. Pierwszą wieżę znaleźli creapii i podobnie jak nikomu potem — nie udało im się jej otworzyć. W końcu zrzucili na nią żywą matrycę nigrocayernalną. Wieżę znaleziono potem nienaruszoną, w przeciwieństwie do trzech sąsiednich systemów planetarnych. Phnoby nigdy nie odkryły żadnej wieży — nie musiały, bo na Phnobis zawsze stała jedna, wznosząca się z morza do chmur, stale pokrywających planetę. Była ona powodem i podstawą ogólnoplanetarnej religii zwanej Frss-Gnhs, czyli dosłownie kolumna wszechświata.
W czasie kolonizacji ludzie kosmosu znaleźli siedem wież, z czego jedna unosiła się w pasie asteroidów systemu słonecznego Soi. Wtedy też założyli Instytut do spraw Jokerów. Młode rasy, jak ludzie, creapii, phnoby czy droski przyglądali się w podziwie galaktyce usianej wspomnieniami po rasie, która wyginęła na długo, nim one się pojawiły. Z tego podziwu zrodziły się legendy, jak choćby najsłynniejsza o świecie jokerów, który stał się celem wypraw rozmaitych durni i poszukiwaczy skarbów od wielu lat…
Dom dotknął Wieży — najpierw go delikatnie zainrowiło, a potem nagle porządnie zabolało, więc odskoczył, gorączkowo pocierając zmrożone palce. Wieże zawsze były najzimniejsze w południe, gdy pochłaniały najwięcej energii. Obchodząc budowlę, czuł emanujący z niej chłód. Wydało mu się, że powietrze w odległości pół metra od ścian ciemnieje, jakby światło także było pochłaniane przez wieżę. Nie było t,o prawdą, ale miało spory urok.
Koło południa na zachodzie pojawił się patrolowiec ochrony. Kierował się na północ, więc Dom ukrył się w kępie trzcin, zastanawiając się, co w ogóle jeszcze robi na bagnach. Wyszło mu, że zażywa wolności — ostatniego dnia prawdziwej wolności, w którym mógł obejrzeć sobie planetę bez kontyngentu strażników i ochroniarzy. Zaplanował to sobie, zaczynając od eksicrminacji insektoidalnych robotów szpiegujących każdy jego ruch, które Korodore rozmieścił w jego pokojach i sypialni. Naturalnie dla j ego własnego dobra.
A teraz musiał wrócić do domu i stawić czoło Babci, rlioć zaczynał się czuć głupio. Zastanawiał się, czego właściwie oczekiwał po Wieży — może uczucia kosmicznego podziwu, może wrażenia powagi Czasu. Na pewno nie tego znajomego do obrzydliwości wrażenia bycia obserwowanym. Zupełnie jak w domu. Odwrócił się z niesmakiem.
Coś przemknęło obok jego twarzy z sykiem rozgrzanego powietrza i trafiło w wieżę, zmieniając się w kwiat lodowych kryształów, gdy energia zetknęła się z mrozem. Dom nie kontemplował tego, lecz odruchowo padł, przeturlał się, zerwał na nogi i ruszył natychmiast biegiem. Drugie wyładowanie minęło go o metr, wypalając linię wśród trzcin. Pognał przed siebie, tłumiąc odruch, by się obejrzeć — Korodore skutecznie wbił mu do głowy zasady postępowania w razie zamachu. Jak powtarzał szef ochrony, ciekawość zazwyczaj ma cenę życia.
Na brzegu laguny Dom odbił się i skoczył. Gdy uderzył o powierzchnię wody, trzeci strzał musnął mu pierś. Coś mu zadzwoniło w uszach i ogarnęła go kojąca zieleń pełna bąbelków…
Dom ocknął się, instynktownie nie otwierając oczu i ostrożnie badając resztą zmysłów otoczenie. Leżał na mieszance piasku, mułu, suchych trzcin i muszli, czyli na tym, co na większości Widdershins uchodziło za ziemię. Był w cieniu. Fale przypływu załamywały się niedaleko, a to, na czym leżał, kołysało się lekko w ich rytm. Powietrze pachniało i smakowało solą zmieszaną z bagnem, zapachem trzcin i… czymś jeszcze. Owo coś było dość intensywne i dziwnie znajome.
Coś lub ktoś siedział bardzo blisko. Dom uniósł jedną powiekę i dostrzegł niewielkie stworzenie, przyglądające mu się z uwagą i natężeniem. Było małe, pękate i porośnięte różowymi włosami wyrastającymi z łusek pokrywających ciało. I miało ryjek będący dziwną mieszanką dziobu i trąby. Poza tym miało trzy pary nóg (każdą inną) i było na Widdershins prawie legendą.
Za plecami Doma ktoś rozpalił ogień. Zdecydował się usiąść. Poczuł się tak, jakby ktoś położył mu na piersiach rozpaloną do czerwoności sztabę.
— O juvindo may psutivi — rozległ się łagodny głos.
Zobaczył nad sobą gębę rodem z porządnego koszmaru: szara skóra zwisała w fałdach pod czterokrotnie więszymi niż należy oczami, których źrenice przypominały pływające w mleku paciorki. Z boku znajdowały się wielkie płaskie uszy, zwrócone teraz w jego kierunku, a całość wieńczyła para przeciwsłonecznych gogli. Ponieważ phnob próbował mówić po jangilsku, Dom zebrał się w sobie i odpowoedział uprzejmie w wyłamującym szczękę phnobijskim.
— Naukowiec — odparł zwięźle phnob. — Nazywam się Fff-Ssshsss. A ty jesteś przewodniczący Sssabalosss.
— Do jutra nie jestem. — Dom skrzywił się z bólu.
— Aha. Nie próbuj sssię szybko ruszać, rana jessst powierzchowna, ale bolesssna. Opatrzyłem ją, to oparzenie od ssstrzału z broni energetycznej.
Różowy stworek wciąż uważnie go obserwował.
Dom powoli odwrócił głowę — leżał na małej polance na środku pływającej wyspy, jakich wiele okalalało porośnięte trzciną bagna. Wyspa płynęła powoli pod wiatr, a gdzieś z dołu dochodziło ciche, lecz wyraźne pulsowanie zabytkowego silnika deuterowego. Polanka przykryta była zgrabną siecią maskującą skutecznie przed wykryciem z powietrza. Jednak tylko wzrokowym, gdyż silniki i mechanizm napędowy, ukryty pod grubą warstwą trzcin, mogły wykryć nawet proste urządzenia skanujące. Tylko że wokół i po bagnach krążyło sobie kilkaset tysięcy takich wysepek i nikt się nimi specjalnie nie interesował. Po dojściu do tego wniosku Dom zaczął mieć podejrzenia…
Dalszy tok myślowy przerwało pojawienie się phnoba z ciężkim tshuri. Był to nóż o dwóch ostrzach. Kff-Shs przerzucał go w zamyśleniu z ręki do ręki, obserwując nagiego Doma. Widać było, że obecność czarnoskórego człowieka wprawia go w zakłopotanie i nie bardzo wie, co ma z tym zrobić. Nim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, obaj usłyszeli, że coś nadlatuje. I że ma silniki.
Phnob skoczył w bok, odchylił kępę trzcin i wyłączył silnik, po czym padł obok Doma i przyłożył mu nóż do gardła.
— Nawet nie piśśśnij! — polecił.
Obaj leżeli w ciszy i bezruchu, dopóki odgłos silnika nie ucichł w oddali.
Dom nie miał wątpliwości — phnob był przemytnikiem pilacu. Poławiacze dagonów zajmowali się zawodowo połowem pereł narkotycznego pilacu, mając na to licencję Rady Widdershnis. Robili to setkami, w świetle księżyca, używając lin, kombinezonów z grubej skóry i skomplikowanych procedur bezpieczeństwa. A i tak w pobliżu zawsze była platforma przetwórcza ze szpitalem, bo utrata kończyn była na porządku dziennym.
Byli jednakże i inni rybacy, którzy woleli poświęcić bezpieczeństwo w imię czegoś, co nazywali podnieceniem. Zbijali fortuny, choć mieli problemy, by z nich korzystać, pracowali sami i ci, którzy przeżyli pierwsze połowy, byli niezwykle biegli i zręczni. To, co wydarli morzu, było tylko ich, ale śmierć zbierała wśród nich obfite żniwo. Rada czasami przeprowadzała przeciw nim akcje, choć bardziej z poczucia obowiązku niż z nadzieją na sukces. Obecnie złapanych nie zabijano — byłoby to sprzeczne z Przykazaniem, ale kara mogła być dla wielu z nich gorsza od śmierci. Przy ich naturze…
Phnob, zamiast od razu go zabić, wstał, trzymając nóż za cięższe ostrze.
— Skąd się tu wziąłem? — spytał Dom. — Ostatnie co pamiętam…
— Unosssiłeśśś sssię ssspokojnie wśśśród lilii, ranny w pierśśś. Od rana wszędzie latała bezpieka, szukając kogośśś, więc byłem ciekaw i cię wyciągnąłem.
— Dziękuję. — Dom usiadł ostrożnie. — Jak daleko jesteśmy od Wieży?
— Około czterdziestu kilometrów, a upłynęliśmy może z dwa od tego czasu.
— Czterdzieści!? Ktoś mnie postrzelił przy samej Wieży!
— Może dobrze pływasz, jak na topielca. Dom powoli wstał, nie spuszczając wzroku z noża, którym tamten znów zaczął się bawić.
— Dużo zebrałeś pilacu? — spytał.
— Osiemnaście kilo w ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu lat — odparł phnob, obserwując obojętnie niebo.
— Musisz być dobrym rybakiem.
— Wiele razy umierałem w innych liniach czasu. Może ten wszechświat to moja szansa, a tysiące innych, ja” już dawno nie żyją. Co do tego mają umiejętności?
Nóż niezmordowanie przelatywał z dłoni do dłoni, błyskając w świetle palącego słońca. Dom miał ochotę zwymiotować i kręciło mu się w głowie, ale zdołał pozostać na nogach, czekając na okazję.
Phnob mrugnął nagle.
— Szukam znaku — oznajmił.
— Jakiego?
— Czy mam cię zabić.
W górze przeleciał wolno klucz niebieskich flamingów. Dom odetchnął głęboko i sprężył się. Nóż pomknął w górę szybciej, niż można było dostrzec. Jeden z flamingów opadł, jakby chciał wylądować, i z łomotem spadł między trzciny. Napięcie wypełniające powietrze pękło niczym napięta struna.
Przemytnik w paru skokach dopadł flaminga, wyrwał z jego piersi nóż i zaczął oskubywać zdobycz. Po chwili spojrzał na Doma, akcentując spojrzenie ostrzem noża.
— Rada: nigdy nie myśśśl o ssskoku na kogośśś trzymającego tssshuri. Sssprawiasz wrażenie kogośśś, kto ma do zmarnowania wiele żyć, może dlatego łatwo ryzykujesz, ale lekceważenie noża zawsze kończy się źle. Dom odprężył się. Wiedział, że tamten ma rację.
— Poza tym wdzięcznośśść to sssię już nie liczy? — dodał przemytnik. — Teraz cośśś zjemy, a potem może porozmawiamy.
— Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, kto do mnie strzelał i…
— Ćśśś! Po co pytać o cośśś, na co nie da sssię odpowiedzieć? Nie można jednak wykluczyć bateru.
— Bateru?
Phnob uniósł głowę i spojrzał z niedowierzaniem.
— Nie sssłyszałeśśś o rachunku prawdopodobieńssstwa? Jutro masz zostać przewodniczącym Rady Widderssshinsss i ssspadkobiercą fortuny, nie sssłyszałeśśś?! To najpierw porozmawiamy, potem zjemy.
See-Why przesłoniły mgły unoszące się nad mokradłami. Wyspa płynęła powoli przez mokry opar, a mgły wirowały, przybierając fantastyczne kształty. Fff-Shs wynurzył się z uplecionego z trzcin szałasu stojącego na krańcu wyspy i wskazał na otaczającą ich lepką biel.
— Radar mówi, że twoja maszyna jessst tam, o mniej niż sssto metrów, więc cię tu zossstawię.
Uścisnęli sobie dłonie, Dom podszedł do brzegu wyspy i zatrzymał się, słysząc za sobą pospieszne kroki. Phnob podbiegł doń, trzymając w ręce różowego stworka, który większość podróży przespał owinięty wokół jego szyi.
— Jutro może będą wielkie ceremonie?
— Obawiam się, że tak — przyznał z westchnieniem Dom.
— I podarki? Taka jest procedura?
— I podarki, ale Babcia mówi, że większość będzie od tych, którzy chcą zyskać względy, i że wszystkie muszę oddać.
— Ja nie chcę względów, a tego podarku nie oddasz — oznajmił phnob, podając mu podrygującego niemrawo stworka. — Wiesz, co to jessst?
— Ig. Jedno ze stworzeń w naszym planetarnym herbie, tak jak niebieskie flamingi. Jest ich podobno tylko trzysta na całej planecie, nie mogę…
— Ten był ze mną przez ostatnie cztery miesiące. Teraz będzie z tobą. Czuję, że i tak wkrótce by mnie opuśśścił.
Ig przeskoczył z jego dłoni na ramię Doma, przesunął się na jego szyję i owinął wokół niej, łapiąc w pyszczek koniec ogona. I zachrapał. Dom uśmiechnął się, na co przemytnik odpowiedział podobnym grymasem i dodał:
— Wydaje mi sssię, że przynosssił mi szczęśśście, ale mogłem to sssobie wmówić. — Spojrzał na wschodzący na południu nadęty księżyc i zmienił temat. — Teraz jessst dobra pora na połów. — W dwóch długich krokach dopadł brzegu wyspy i zniknął w wodzie i mgle.
Dom zamknął usta, stał przez chwilę w milczeniu, aż w końcu odwrócił się i skoczył do ciepłej o tej porze wody.
Obok jego własnego pojazdu na wodzie kołysał się ciężki patrolowiec ochrony. Ledwie Dom zaczął się wdrapywać na pokład swojej maszyny, na płaskim pokładzie patrolowca ukazała się uzbrojona postać. Nie niespodziewanie Dom znalazł się na celowniku molekularnego strippera zaskoczonego młodego policjanta. — O rany! Przepraszam, sir, nie poznałem… — Znalazłeś mnie, to dobrze dla ciebie — przerwał mu Dom. — Teraz możemy wracać do domu. — Takie właśnie mam rozkazy…
Dom zignorował go i zniknął w kabinie. Policjant popatrzył w ślad za nim, przełknął i pognał do swojej kabiny. Nim dotarł do radia, pojazd Doma był już sto metrów od niego i nabierając prędkości, oderwał się od powierzchni wody.
Wyjątek z 2001 i cała reszta: anegdotyczna historia człowieka kosmicznego autorstwa Charlesa Sub-Lunara (wyd. Fghs-Hrs Calligna, Terra Novae).
„Wspomnieć należy o Widdershins i rodzie Sabalos, jako że są to praktycznie synonimy. Widdershins to średniej wielkości planeta leżąca w systemie dwuplanetarnym CY Aquirii pokryta w większości wodą. Ma łagodny, choć mokry klimat, pożywienie zaś to monotonne odmiany ryb. Zamieszkują ją osobnicy wytrzymali, inteligentni i wskutek dużej zawartośći nadfioletu w promieniowaniu lokalnego słońca — generalnie łysi i czarni.
Została zasiedlona w Roku Pytającej Małpy (A.S.675) przez niewielką grupę pochodzących z Ziemi ludzi i jeszcze mniejszą phnobów, ale układy międzyrasowe są tu lepsze niż na innych planetach John Sabalos założyciel dynastii — zbudował sobie dom nad rzeką Wiggly w, pobliżu jej ujścia do morza nad Wielkim Skrzypiącym Bagnem. Jedyną jego umiejętnością było szczęście — dzięki niemu odkrył olbrzymie dwudyszne, żyjące w głębinach i jedynie sporadycznie pojawiające się na powierzchni, metrowej średnicy perły zawierające głównie surowy pilac Piląc okazał się jednym z leków dających długo wieczność lub — jak mawiają inni — nieśmiertelność. Występuje on w dwudziestu sześciu miejscach, ale na Widdershins jest najczystszy i stał się podstawą rodowej fortuny. John I rozbudował dom założył sad wiśniowy, został pierwszym przewod niczącym, gdy planeta przyjęła radę nadzorczą jako formę rządów i zmarł, mając trzysta jeden lat.
Jego syn, także John, uważany był za nicponia i darmozjada. Pewnego razu sprowadził wielki ładunek rzadkich owoców z Third Eye — większość zepsuła się i zgniła, nim dotarła na miejsce. Wśród odpadków była zielonkawa breja, która, jak przypadkiem się okazało, miała niezwykłe właściwości regeneracyjne. Dało to natychmiastowe skutki, gdyż połowy pilacu prawie ustały ze względu na niesamowicie dużo wypadków, polegających głównie na utracie kończyn. W ciągu roku wśród poławiaczy dagonów znakiem pełnoletności stało się posiadanie przynajmniej jednej kończyny o zielonkawym odcieniu, charakterystycznym dla regenerującej komórki brei.
John II kupił też piramidę Cheopsa od tsiońskiego podkomitetu Rady Ziemi i przewiózł ją w jednym kawałku na obszar nieużytków na północ od rodowej rezydencji. Kiedy zamierzał kupić Księżyc, by wymienić mniejszego i brzydkiego, ale całkiem sprawnego satelitę planety, jego córka Joan I dokonała przewrotu pałacowego i została dyrektorem naczelnym, a pozbawionego władzy ojca przeniosła do letniej posiadłości na drugiej półkuli. Okazała się najszczęśliwszą z rodu — pod jej rządami fortuna, zależąca głównie od uśmiechów szczęścia, podwoiła się. Wprowadziła leż wiele reform, między innymi prawa ludzkości.
Jej synem — bowiem znalazła czas na krótki kontrakt z kuzynem — był John III. Był on renomowanym matematykiem, zajmował się rachunkiem prawdopodobieństwa, gdy sztuka ta dopiero się rodziła. Mówiono, że była to forma ucieczki od matki i żony Vien (Ziemianki z dobrymi koneksjami, z którą kazano mu podpisać kontrakt, by wzmocnić więzi z Ziemią). Zniknął w dziwnych okolicznościach tuż przed narodzinami drugiego dziecka — legendarnego Doma Sabalosa. Uznaje się powszechnie, że miał wypadek na moczarach, zajmujących znaczną część powierzchni planety.
Młodego Doma zawsze otaczała tajemnica, a wiele historii, które o nim powstały, jest bez wątpienia apokryfami. Na przykład mówi się, że w dniu, w którym objął inwestyturę przewodniczącego Rady Widdershins…”
Gdy Dom dopłynął do nabrzeża, sięgającego daleko w sztuczny port, gdzie trzymano udomowione wiatropławy, na niebie widać już było gwiazdy, a na brzegu paliły się lampy. Część poławiaczy przygotowywała wiatropławy do nocnych połowów, a jakaś stara kobieta smażyła sporysz na węglu drzewnym. Mikroradio obok niej, którego zresztą nikt nie słuchał, nadawało stary ziemski szlagier z refrenem „masz za wielkie stopy”.
Dom przycumował obok cichego kadłuba masywnej jednostki szpitalnej i po drabinie wspiął się na brzeg. Idąc w kierunku kopuł pokrywających rezydencję, zdał sobie sprawę z ciszy rozchodzącej się wokół niego niczym fale od wrzuconego w wodę kamienia. Głowy unosiły się i nieruchomiały, za to oczy obserwowały go niezwykle uważnie — nawet stara uniosła patelnię, przyglądając mu się wzrokiem, w którym było coś gorzkiego.
Gdy wspinał się powoli po stopniach prowadzących do głównego wejścia, usłyszał za plecami:
— A więc nie jak ojciec, co by tam… — i sapnięcie, gdy ktoś łokciem skłonił mówcę do milczenia.
Przy drzwiach stał robot klasy trzeciej, uzbrojony w archaiczny miotacz dźwiękowy. Widząc Doma, ocknął się, zablokował korytarz i wychrypiał tradycyjne wyzwanie rodu:
— Stać! Kto idzie? Wróg czy Przyjaciel Ziemi?
— Naturalnie, że PZ.
Dom jak zwykle miał ochotę podać złą odpowiedź i jak zwykle nad nią zapanował: raz dokonał eksperymentu i miał dość na długo. Głuchota ustąpiła gdzieś po dwóch godzinach, za to rezonans zdemolował magazyn. Babcia, gdy się dowiedziała o wszystkim, uśmiała się do łez, choć rzadko się uśmiechała, po czym wygarbowała mu skórę, by lepiej zapamiętał, czego nie należy robić.
— Przechodź, PZ! — polecił robot.
— Któregoś dnia dowiem się, jak wychodzisz, nie uruchamiając alarmów — obiecał głos Korodore'a.
— Ale jeszcze nie teraz. Musisz się sporo nauczyć.
— Podejdź no do skanera… Dobrze widziałem: ta blizna jest świeża.
— Ktoś do mnie strzelał na bagnie, ale uciekłem.
— Kto? — spytał powoli Korodore, wykazując godne podziwu opanowanie.
— Rany, skąd mam wiedzieć?! Zresztą to było parę godzin temu i… hm…
— Za dziesięć minut jesteś w moim biurze i opowiesz mi przebieg dzisiejszego dnia z dokładnością, która ciebie samego zaskoczy. Zrozumiałeś?
Dom przygryzł wargę, łypnął wrogo i burknął:
— Zrozumiałem.
— To dobrze. Może dzięki temu nie będę szorował zębami tratwy, a ty na miesiąc nie dostaniesz aresztu domowego. — Głos Korodore'a nieco złagodniał. — Co masz na szyi? Wygląda znajomo…
— To bagienny ig.
— Rzadkość, prawda?
Dom zerknął na planetarny herb wyryty nad drzwiami — logo sadhimistów na czerwonej tarczy podtrzymywały na nim niebieskie flamingi i raczej niepodobny do siebie ig. Pod spodem wyryto, zdecylowanie głębiej, niż było to konieczne, Przykazanie.
— Znałem kiedyś przemytnika, który miał takiego — dodał Korodore. — Są o nich ciekawe legendy które chyba znasz. Możesz go wnieść do środka. Kontrolka zgasła, a robot odsunął się, robiąc przej scie.
Dom przemknął przez główną część mieszkalną, kierując się ku kuchniom, w których panowało solid ne zamieszanie w związku z przygotowaniami do ju trzejszego bankietu. Wśliznął się do najbliższej, zła pał talerz z przekąskami ze stojącego przy drzwiach stołu i zniknął w korytarzu ścigany dwujęzycznymi przekleństwami. Spokojnie ruszył korytarzem w la birynt magazynów, schodów, korytarzyków i schow ków, aż dotarł na niewielki dziedziniec. Położono m nim dach z przydymionego plastiku, przez który na wet See-Why wyglądało ponuro. W plastik wtopiono plątaninę cienkich rurek rozpylających stale wodę dzięki czemu na dziedzińcu cały czas mżyło. Na środ ku zbudowano szałas z trzcin, ale próba wyhodowa nią grzybów i porostów na otaczającym go terenie niezbyt się powiodła. Dom odsunął przemoczony ma teriał osłaniający wejście i wszedł.
Hrsh-Hgn siedział w płytkim basenie pełnym letniej wody i czytał sześcian w świetle oliwnej lampki Na powitanie machnął ręką o podwójnym stawie i przyjrzał się Domowi jednym okiem.
— Dobrze, że jesssteśśś, posssłuchaj: „Ssskama for macja dwadzieśśścia kilometrów na południe od Ram py na Third Eye zdaje sssię zawierać ssskamielin dotyczące nie tylko przeszłośśści, ale i przyszłośśśc: które…”
Phnob skończył nagle i ostrożnie odstawił sześcian na podłogę, po czym przyjrzał się uważnie Domowi wpierw jego minie, potem bliźnie, a na koniec igowi wciąż owiniętemu wokół szyi.
— Udajesz — ocenił Dom. — Choć robisz to dobrze, le piej niż Korodore czy nawet poławiacze na nabrzeżu.
— Cieszymy sssię naturalnie, że wróciłeśśś bezpiecznie.
— A wyglądasz, jakbyś zobaczył nieboszczyka. Phnob mrugnął.
— Hrsh, jutro zostanę przewodniczącym rady, co niewiele znaczy…
— To bardzo zaszczytne stanowisko.
— …bo i tak cała władza nadal należeć będzie do Babci. Uważam natomiast, że przewodniczący powinien wiedzieć parę rzeczy. Na przykład dlaczego nigdy nie mówiłeś mi o rachunku prawdopodobieństwa i co się stało… jak zginął mój ojciec? Słyszałem od poławiaczy, że to było na moczarach.
Zapadła tak głęboka cisza, że ig się obudził i zaczął energicznie drapać.
— No — ponaglił Dom — jesteś moim nauczycielem.
— Powiem ci po jutrzejszej ceremonii. Teraz jessst późno… Jutro wszystko ci wyjaśśśnię. Dom popatrzył na niego ze smutkiem.
— Ciekawe, czy jeszcze kiedyś ci zaufam — powiedział cicho. — To jest ważne, a ty nadal udajesz.
— Tak? A jakie uczucia ssstaram sssię ukryć?
— Myślę, że… strach — odparł Dom. — I żal… ale przede wszystkim przerażenie. — I wyszedł. Hrsh-Hgn odczekał, aż jego kroki ucichną w oddali, i złapał za komunikator.
— I co? — rozległ się głos Korodore'a, czekającego na połączenie.
— Był tu! Prawie mu powiedziałem! Był w stanie mnie odczytać! Jak mogliśśśmy do tego dopuśśścić?!
— Nie dopuściliśmy: próbujemy temu zapobiec, jakbyś zapomniał. I to z całych sił. Ale to i tak się wydarzy, albo siedemdziesiąt lat rachunku prawdopodobieństwa pójdzie do ścieku.
Ktośśś powiedział mu o rachunku prawdopodobieńssstwa i Dom pytał mnie o ojca. Ossstrzegam cię:
jak zapyta jeszcze raz, to mu powiem.
— Naprawdę?!
Phnob spuścił wzrok i zamilkł.
Tej nocy dagony, kierując się odwiecznym instynktem, unosiły się licznie, przez co połów był niezwykle obfity. Poławiacze uznali to za omen. Nie byli tylko pewni, czy jest on dobry, czy zły. Znaleźli też o świcie niewielką, na wpół zatopioną wyspę, dryfującą nad głębiną. Była zupełnie pusta.