8.

Czy ktoś prosił was kiedyś o pomoc?

Założę się, że tak. „Pożycz tysiąc na tydzień, co?”. „No, w końcu kupiłem ten regał! Przychodź, będziemy wnosić na trzecie piętro bez windy!”. „Masz samochód na chodzie? Teściowa przylatuje o trzeciej w nocy z Antalii…”.

Pewnie, że czasem to męczące i kłopotliwe. Ale z drugiej strony rozumiesz, że dzisiaj proszą ciebie, a jutro będziesz prosił ty.

A czy kiedyś kazali wam pomagać?

Na pewno. „Przyjechała ciężarówka z towarem, pomożesz chłopakom nosić”. „Stójcie, obywatelu, będziecie świadkiem!”. „W sobotę wieczorem wszyscy idziemy na mityng przeciwko terroryzmowi!”.

Na tym właśnie polega różnica. I tak poszedłbym rozładować tę ciężarówkę – od towaru zależy moja pensja. I byłbym gotów zaświadczyć, że ponury typ z rozbieganymi oczkami ma w kieszeni ukradzioną przed chwilą damską portmonetkę. A już terrorystów nie lubię bardziej niż karaluchów i „gdyby to ode mnie zależało…”.

Rzecz w tym, że prośba-rozkaz nie pozostawia wyboru. Gdy każą ci zrobić coś, co i tak zgodziłbyś się zrobić, podkreślają, kto tu jest szefem, a kto głupkiem. Chociaż… mądry zwierzchnik w takich wypadkach nie wydawałby poleceń, lecz zostawił podwładnemu iluzję samodzielnej decyzji.

List podrzucony przez dziewczynę z „takim tyłeczkiem” brzmiał jak rozkaz. Starannym okrągłym pismem człowieka, który nie przywykł dużo pisać odręcznie, na kartce wyrwanej z notesu napisano:


Za godzinę ruszajcie za mną.

Znajdziecie białą różę.

Człowiek odpowie na wszystkie pytania.


Popatrzyłem na zegarek, rejestrując, która jest teraz godzina.

– Co zrobimy? – powtórzył Kotia. – Poszukamy faceta z białą różą?

– A może to kobieta? – spytałem z czystej przekory.

– Przecież tu jest wyraźnie napisane: „człowiek” – oburzył się szczerze Kotia. – W domyśle: mężczyzna. Kirył, według mnie to wszystko pachnie kontrabandą!

– Czego? Białych róż? – Postukałem się w głowę.

– A bo ja wiem… A ty nawet tych… porządnie nie sprawdziłeś!

– Nie mieli nic zabronionego, byli absolutnie czyści.

– Skąd wiesz? – zdumiał się Kotia. I od razu wykrzyknął triumfalnie: – O! Już rozumiem! Po prostu wiesz! Jak z tą przyprawą?

Skinąłem głową.

– Chodźmy na górę.

– Powinieneś kupić czajnik elektryczny – oznajmił Kotia, wchodząc za mną. – Albo kuchenkę. Jak długo wytrzymasz bez gorącego jedzenia?

– I jeszcze firanki i pelargonie. Nie mam zamiaru się tu zadomawiać!

– Ha! – prychnął Kotia. – Widzicie go, nie ma zamiaru. Słuchaj, a gdzie masz…

– W Moskwie, za wieżą.

Kotia stanął jak wmurowany.

– No coś ty? Poważnie?

– Za „dużą potrzebą” możesz skoczyć na stację.

– Tak być nie może – powiedział surowo Kotia. – Za pozwoleniem, przecież to pomieszczenie dopasowuje się do twojego gustu! To znaczy, do twoich potrzeb!

– A widziałeś tu gdzieś toaletę?

Kotia zastanawiał się chwilę, po czym ruszył po schodach na drugie piętro.

– Zamknięte – powiedziałem obojętnie.

Kotia pchnął właz zamykający przejście na górę, który zdumiewająco lekko odchylił się na zawiasach.

– Zamknięte, powiadasz?! – zawołał wesoło. – Aha. A światło tu jest?

Światło było. Włącznik znalazłem ja, tak jakoś sam wszedł mi pod rękę.

Drugie piętro wieży było podzielone na dwie części. Mały okrągły placyk wokół schodów, dwoje drzwi. Jedne prowadziły do łazienki – gigantyczna wanna, umywalka, sedes. Na wieszakach wisiały czyste ręczniki i kolorowy szlafrok mojego rozmiaru. Okien nie było.

– Poczekaj chwilę, dobra? – Kotia bezceremonialnie zamknął mi drzwi przed nosem.

Zajrzałem do drugiej półokrągłej części pokoju.

Tak jak należało się spodziewać – kuchnia. Kuchenka elektryczna, szafki, stół, cztery krzesła. W szafkach naczynia, talerze, sztućce, rondelki, patelnie. Niezły wybór. Odkryłem nawet duży mosiężny saganek na pilaw. W kuchni było niewielkie okno, wychodzące dokładnie na tory.

– Wiesz, co jest ciekawe? – powiedział Kotia, wchodząc do kuchni. – Na ręcznikach nie ma żadnych metek. Żadnych znaków producenta na umywalce. W mydelniczce leży mydło, po prostu mydło – żadnej nazwy, żadnych rysunków czy symboli. W butelce stoi szampon, bezbarwny i bezzapachowy. Ale się mydli!

– Czyli hipoalergiczny – odparłem. – Wiesz co, Kotia? Wezmę prysznic. Wiesz, kiedy się ostatnio myłem? Wczoraj rano u ciebie w domu.

– A co z tą…? – Kotła wyraźnie się stropił. – Z tą prośbą o pomoc?

– Prośbą? Moim zdaniem to rozkaz. A ja nie lubię rozkazów.

– Przecież i tak chcieliśmy tam iść! – wykrzyknął Kotia.

– I szukać człowieka z białą różą? Jakoś nie mam ochoty. To jakaś pułapka. Lepiej się wykąpię.

Na twarz Kotii pojawiło się najpierw stropienie, potem uraza, wreszcie wrogość.

– Dama prosiła… – powiedział z naciskiem. – No, zastanów się. Idź się wykąp, a ja przeniosę do kuchni twoje żarcie.

Kiedy zamykałem drzwi, usłyszałam jeszcze: „Dama prosi, a on dwóch dni bez prysznica nie może wytrzymać…”.

W nosie mam jego burczenie. Gorąca woda, mocny strumień, szampon nieznanego pochodzenia – umyłem się z prawdziwą rozkoszą. Ubierając się, pożałowałem, że nie zatroszczyłem się o czystą bieliznę, ale i tak było mi dobrze.

Gdy wszedłem do kuchni, Kotia stał przy oknie. Na kuchence wrzała woda w aluminiowym czajniku. Na mój widok Kotia demonstracyjnie popatrzył na zegarek i westchnął.

– Jak sobie wyobrażasz szukanie człowieka z białą różą w obcym świecie? – zapytałem, siadając przy stole. Muszę przyznać, że mimo bajzlu we własnym domu w gościach Kotię ogarniało niezwykłe zamiłowanie do porządku: rzeczywiście przeniósł do kuchni wszystkie zakupy i starannie rozłożył w szafkach.

– Odnoszę wrażenie, że możliwość zbadania obcego świata otrzymał niewłaściwy człowiek! – oznajmił z goryczą Kotia.

– Przecież jeszcze nie ma siódmej – odparłem. – Zostało nam dwadzieścia minut…

– To co, pójdziesz? – ożywił się Kotia. – I po co mi mącisz w głowie?! A właśnie, tu jest to samo! Żadnych znaków producenta, ani na naczyniach, ani na kuchence. Tak sobie myślę, że to wszystko stworzyły mechanizmy wieży, jako idealne odbicie konkretnych rzeczy. Swego rodzaju platonowskie idealne przedmioty.

– Jakie mechanizmy? – zapytałem, nalewając wrzątku do szklanki i wrzucając torebkę herbaty ekspresowej. – Jakie idealne przedmioty? Ten krzywy czajnik miałby być idealnym czajnikiem?

– Od razu widać, że nie interesujesz się filozofią. – Kotia też zrobił sobie herbatę. – Przy okazji, biała róża to pradawny symbol filozoficzno-magiczny. Zresztą podobnie jak wieża! Od czasów wieży Babel…

– Kotia – westchnąłem. – To nie jest symbol. Siedzimy w niej. I herbaty też nie pijemy z symboli.

– Cały świat składa się z symboli, a nasze życie tym bardziej! – wykrzyknął gorąco Kotia. – Miłość mężczyzny i kobiety również jest głęboko symboliczna. Myślę, kiedy ta dama zostawiła nam list…

– Kotia! – wykrzyknąłem. Wreszcie mnie olśniło. – Dama?

Kotia uciekł oczami w bok, ale twardo powtórzył:

– Dama!

Po raz pierwszy widziałem, jak to jest, kiedy mój przyjaciel się zakochuje. Więc to tak! Przelotne spojrzenie, piękna figura – i Kotia ugotowany! A przecież nawet nie zdążył obejrzeć porządnie jej twarzy!

Dziewczyna faktycznie ładna, ale…

– Kirył, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to poszedłbym z tobą – powiedział twardo Kotia.

– Zmarzniesz. Tam śnieg wali, a ty masz pantofle na cienkiej podeszwie i kurtkę z rybiego futerka.

– O, ona tylko wydaje się cienka, a tak naprawdę jest bardzo ciepła.

Wzruszyłem ramionami.

– Ależ proszę cię bardzo. Co ja jestem, twoja matka, żeby ci szalik na szyi wiązać? Jesteś dużym chłopcem, sam się będziesz leczył z zapalenia płuc.

– Pójdę z tobą – powiedział z uporem Kotia.


***

W zaułku było ciemno. Taka zimowa ciemność, gdy nie widać nieba, ale rodzący się w nim biały śnieg niczym siatka współrzędnych kreśli powietrze, a od ziemi płynie słabe białe światło. Z trudem dało się dojrzeć zarysy ścian i ciemny kontur wieży. Nie wiedzieć czemu, na wieży śnieg nie osiadał.

– Jeden mały krok otwiera cały wielki świat – oznajmił nagle Kotia.

– Co? – Wzdrygnąłem się. – Ze co?

– No… po raz pierwszy stanęliśmy na ziemi innego świata, trzeba coś powiedzieć. – Pod moim spojrzeniem Kotia zaczął się wahać. – Coś mądrego.

– Po raz pierwszy? Ludzie tu łażą bez przerwy, tam i z powrotem! Przecież już tu wchodziliśmy godzinę temu, kiedy oglądaliśmy wieżę.

– Tamto się nie liczy. Idziemy?

Stwierdziłem, że nie ma sensu walczyć z romantycznymi porywami Kotii, i ruszyłem przed siebie. Tam, skąd przyjeżdżał listonosz i dokąd, najprawdopodobniej, odjechał powóz z nieznajomą damą i jej towarzyszem. Przez ostatnią godzinę napadało sporo śniegu, ale mimo to ślady powozu były widoczne, staraliśmy się ich trzymać.

– Ech… – westchnął Kotia za moimi plecami. – Trzeba było zabrać jakieś przyrządy. Termometr, barometr… Jaka jest różnica temperatur między naszym światem i tym? Dlaczego nie ma zmiany ciśnienia? Dobrze by było wziąć śnieg do analizy. Sprawdzić, czy działa tu radio…

– Mam radio w telefonie – pochwaliłem się.

– O!

– Tylko, żeby odbierało, trzeba włożyć słuchawki, a słuchawek nie mam.

– Komórka! – zawołał Kotia. – Zaraz. – Wyciągnął telefon z kieszeni i powiedział oburzony: – Cholera… sieć jest niedostępna.

– Dobra, nie gadajmy tyle na mrozie, bo sobie gardła przeziębimy.

Myślicie, że Kotia się uspokoił? Gdzie tam! Cały czas gadał, omawiał architekturę zabudowań – chociaż co tu można było dojrzeć w ciemnościach. Wysuwał i obalał hipotezy o świecie Kimgimu – na przykład, że ten świat może być znacznie bardziej rozwinięty niż nasz, a transportu konnego używa się tu z powodów ekologicznych i zamiłowania do staromodnych przedmiotów.

Słuchałem go jednym uchem. Szedłem, depcząc puszysty śnieg. Są ludzie, którzy w niezrozumiałych sytuacjach zamykają się w sobie i czekają na rozwój wydarzeń. A są tacy, którzy zaczynają paplać jak najęci i strzelać fajerwerkami pomysłów. Do tej pory sądziłem, że należę do tych drugich, ale przy Kotii, chcąc nie chcąc, stałem się milczkiem.

Znacznie bardziej niepokoiło mnie, co zrobimy, gdy rzeczywiście znajdziemy człowieka z białą różą. Jakie pytania mu zadamy. I jakie odpowiedzi otrzymamy.

Ulica skończyła się w samą porę. Kotia, który szedł za mną, najpierw przestał trajkotać, potem zaczął ciężko dyszeć, potem powiedział, że idę jak czołg i nie mam litości dla pracownika umysłowego, który nie przywykł do przecierania zaśnieżonych szlaków. Zdaje się, że gotów był się poddać i zawrócić. I. wtedy przed nami zamajaczyło słabe światło. Odruchowo przyśpieszyliśmy kroku i kilka minut później wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Nawet śnieg jakby mniej padał.

– Zabiję się deską! – zawołał Kotia. – Gdzie my jesteśmy?

Absolutnie solidaryzowałem się z nim w tych odczuciach.

Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że zaułek znajduje się blisko centrum miasta. Że wystarczy z niego wyjść, a znajdziemy się w sercu tętniącej życiem metropolii. Że zobaczymy jakieś krzywe uliczki, tulące się do siebie dwu-, trzypiętrowe kamienice, placyki z fontannami, małe sklepiki z towarem nieznanego pochodzenia i przeznaczenia – a my znaleźliśmy się nad morzem! Wyszliśmy na długie, zaśnieżone nabrzeże, pod którym na kamienisty brzeg wbiegały zimne szare fale. Z jednej strony było morze a z drugiej monotonne budynki z czerwonej cegły, z przysypanymi śniegiem żelaznymi dachami, bez żadnego światełka w oknach, przerzedzone biegnącymi od brzegu uliczkami. Padający śnieg nie pozwalał zobaczyć, jak daleko ciągną się te budynki. Ale na kilometr w obie strony od nas na pewno.

Od strony morza biegła dość wysoka, sięgająca mi do piersi kamienna balustrada, na której stały pyzate słupy zwieńczone wielkimi mlecznobiałymi kulami, płonącymi słabym, mżącym światłem. Latarnie były rozmieszczone rzadko, ale dzięki śniegowi całe nabrzeże wyglądało na jasno oświetlone.

– Zdaje się, że to nie jest światło elektryczne – oznajmił Kotia tonem badacza-odkrywcy. – Popatrz no, a co tam jest?

Podeszliśmy do oblodzonej, mokrej od bryzgów balustrady. W dali, na morzu, rzeczywiście powoli sunęły ogniki – cały gwiazdozbiór, płynący za śnieżną zasłoną.

– Statek? – zasugerowałem.

– Aha.

– Przypomina Petersburg – rzekł Kotia. – Nie, nie Petersburg. Jurmałę.

– Chcesz przez to powiedzieć…

– Nie chcę. – Kotia się zjeżył. – Jakieś to wszystko obce. Nie boisz się, Kirył?

Zastanowiłem się i pokręciłem głową. Nie, nie bałem się. Byłem zaciekawiony, czujny, ale się nie bałem.

– Widzisz ślady powozu? – zapytałem.

– Widzę.

– To chodźmy za nimi. W końcu to powóz, a nie samochód, nie mogli daleko pojechać. A może zmarzłeś?

– Ja? – oburzył się Kotia. – Raczej się spociłem! Przecież mówiłem, że mam ciepłą kurtkę!

– To chodźmy. Nie, zaczekaj!

Przeszedłem się wzdłuż balustrady, rozgarniając śnieg i próbując znaleźć w nim kamień, gałązkę… cokolwiek. Nie miałem ochoty przechodzić przez balustradę na brzeg. W końcu znalazłem kamień wielkości pięści, otarłem ze śniegu i uroczyście ustawiłem na balustradzie.

– Zaznaczasz miejsce? – domyślił się Kotia. – Słusznie. Jeszcze byśmy zabłądzili.

Szczerze mówiąc, trochę zazdrościłem przyjacielowi. Kotia zachowywał się… no, prawidłowo. Badał nowy świat. Heroicznie znosił niewygody wyprawy. Chciał jak najszybciej zadać wszystkie pytania i otrzymać wszystkie odpowiedzi. A przecież wyraźnie się bał.

A ja czułem jakąś niezrozumiałą pewność siebie, która zabijała ducha przygody. Można powiedzieć, że Kotia zachowywał się jak dziewiętnastowieczny myśliwy, wyruszający do Afryki na polowanie na lwy. A ja jak współczesny turysta, jadący dżipem na safari.

A może tak właśnie trzeba?

Może nie ma tu żadnych lwów?

Szliśmy nabrzeżem. Tutaj wiatr dmuchał śniegiem w stronę morza. Po lewej ręce ciągnęły się domy, po prawej balustrada z latarniami i znikające w dali światła statku. Kotia chował dłonie pod pachami, ja też żałowałem, że nie mam rękawiczek. Znowu zaczął sypać śnieg.

A potem zobaczyliśmy przez zamieć budynek na brzegu. Tutaj nabrzeże skręcało łukiem ku morzu i na powstałym placyku stał piętrowy dom. Również z cegły, ale żywy – z ciepłym światłem w zasłoniętych oknach, z dymkiem z komina, z usuniętym sprzed wejścia śniegiem. Tak domy rysują dzieci kochane przez rodziców. Takie domy można spotkać w zamożnej Europie.

U nas jakoś się nie przyjęły.

– Ale z nas idioci – powiedział nagle Kotia, zatrzymując się. – O rany, ale z nas idioci!

No proszę, niby w okularach, ale pierwszy zobaczył szyld nad szerokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami.

BIAŁA RÓŻA

– I skąd nam przyszło do głowy, że trzeba szukać białej róży? W zimie?! – Kotia prychnął oburzony. – To pensjonat. Albo restauracja. Restauracja byłaby nawet lepsza. Idziemy?

– Zaczekaj. – Chwyciłem go za ramię. – Zaczekaj!

Kotia zatrzymał się posłusznie.

Obejrzałem budynek. Co mnie zaniepokoiło? W środku powinno być ciepło. W środku pewnie faktycznie nam czegoś naleją, jeśli poprosimy. I odpowiedzą na pytania.

– Ja pójdę pierwszy – powiedziałem nieznoszącym sprzeciwu tonem, patrząc na Kotię. – Jasne? A ty lepiej tu zaczekaj.

– Niech zgadnę – odezwał się Kotia. – Pewnie służyłeś w desancie. Albo może masz czerwony pas w karate?

– Nie.

– W takim razie nie strugaj bohatera!

– Dobra – nie spierałem się. – Tylko idź za mną. Proszę.

To „proszę” zadziałało. Kotia skinął głową.

Podszedłem do drzwi. Piękne klamki – z brązu, starodawne, w kształcie szponiastych ptasich łap. Czemu zwlekam, przecież tu wszystko jest stare?! Czyżbym zaczął się jednak bać?

Położyłem dłoń na zimnym metalu i pociągnąłem drzwi do siebie. Otworzyły się lekko, łagodnie.

– Co tam? – zapytał Kotia zza ramienia.

„Tam” był niewielki pokój w rodzaju przedpokoju czy szatni. Wieszaki na ścianach, ale wszystkie puste. Dwoje drzwi. Wielki fotel obity wytartym czerwonym aksamitem. Nikogo nie było, i to wydało mi się nieprawidłowe. Ze ścian sterczało kilka lamp z kolorowymi abażurami. Zdaje się, że to były gazowe lampy, bo światło drżało, jakby kołysał się płomień.

Weszliśmy.

– Stylowo – rzekł Kotia. – I pusto. Ale za to ciepło!

Pchnąłem drzwi. Za nimi było to, co spodziewałem się zobaczyć: wielka sala. Sufit na wysokości czterech, a może nawet pięciu metrów, ze zgaszonym kryształowym żyrandolem pośrodku; wszędzie solidne, ciężkie meble – fotele, stoliki, szafy, kredensy. Ściany obite beżowymi gobelinami. Wielki kominek, w którym palił się ogień, z marmurową półeczką i ustawionymi na niej cacuszkami ze szkła i porcelany. Szerokie schody na pierwsze piętro. W rogu sali znajdował się masywny bar – żadnych metalowych uchwytów na kieliszki, żadnych niklowanych kranów, wyłącznie matowe, czarne drewno. Za barem, pod ścianą płytkie szafki z kolorowymi butelkami, dalej, w głębi, uchylone drzwi. Na podłodze leżał jasnobrązowy dywanik ze startym rysunkiem rozrzuconych bezładnie ciemnych plam.

– Jaki dziwny wzór – powiedział Kotia, spoglądając pod nogi. I spojrzał na mnie błagalnie: – Tak?

– To krew – odparłem i obejrzałem się.

W szatni stał człowiek. Widocznie wyszedł drugimi drzwiami, gdy weszliśmy w głąb budynku. Zupełnie nie spodobało mi się jego ubranie – czarny sweter i spodnie, wszystko przylegające, śliskie nawet z wyglądu, nie ma za co złapać. Strój do walki, a nie do picia drinków przy kominku. Nie spodobała mi się czarna kominiarka na jego głowie, z dziurami na oczy. Jego oczy też mi się nie spodobały – zimne, bezlitosne. I bardzo nie spodobała mi się ciężka, krótka pałka w jego ręku.

Krótko mówiąc, ten człowiek nie spodobał mi się zupełnie!

I to, jak ostrożnie podchodził, trzymając pałkę nieco odsuniętą, nie spodobało mi się również.

– Kirył… niepotrzebnie tu weszliśmy – powiedział Kotia drżącym głosem, zerkając za moje plecy.

Spojrzałem tam, gdzie on – za barem był jeszcze jeden mężczyzna w czarnym stroju, może schował się pod barem, a może wyszedł z tamtych drzwi. Muszę przyznać, że absolutnie nie wyglądał na serdecznego barmana, który marzy o tym, żeby podać nam drinka. Na początek musiałby odłożyć pałkę i nóż z szerokim ostrzem w kształcie liścia.

Dwóch innych w czerni wyszło z niepozornych drzwi w głębi sali. Oni również mieli pałki i noże.

Nie wyglądało na to, że chcą nas wziąć żywcem. Najwyraźniej byliśmy dla nich irytującą przeszkodą, którą należało usunąć w sposób maksymalnie prosty i pewny.

Mężczyzna za barem odsunął rękę z nożem.

Mężczyzna z szatni przestąpił próg i teraz stał w odległości dwóch metrów od nas.

– Kirył… – zaczął Kotia.

Nie słuchałem go. Człowiek uzurpujący sobie miejsce barmana zrobił szybki wymach ręką. A ja jednocześnie wyciągnąłem rękę w kierunku noża i uderzyłem Kotię nogą pod kolana – Kotia padł na podłogę.

Tak naprawdę zrobienie czegoś takiego jest niemożliwe, no, chyba że od dziecka pobierałeś nauki w jakimś tam klasztorze Shaolin. Ale teraz nie zastanawiałem się nad takimi drobiazgami.

Przechwyciłem nóż w locie – nie zatrzymałem, a jedynie musnąłem rękojeść, zmieniając jego trajektorię, i nóż wszedł w pierś człowieka, który zamykał nam drogę ucieczki – weszło całe szerokie ostrze, z czarnej tkaniny sterczał tylko krótki ogonek, nieprzypominający rękojeści. Człowiek zacharczał i padł na kolana.

Tym razem nie mogłem już powiedzieć, że nie było w tym mojej winy.

Człowiek, który rzucił nożem, przeskoczył przez bar – bardzo widowiskowo, opierając się tylko na lewej ręce, a prawą robiąc zamach pałką. Pałka leciała, celując prosto w moją głowę. Przykucnąłem i wycelowałem otwartą dłonią w pierś napastnika. Zabójca jakby się złamał – odrzuciło go do tyłu, upuścił pałkę i bezradnie zaczął drapać pierś rękami. Uderzyłem znowu, i znowu nie pięścią, lecz rozczapierzonymi palcami od dołu w podbródek. I nie usłyszałem, lecz wyczułem chrzęst kręgów szyjnych, gdy jego głowę odrzuciło w tył.

Ci, którzy jeszcze żyli, zatrzymali się. Nie okazywali strachu, chociaż ja osobiście na widok nieuzbrojonego człowieka, który zabił dwóch napastników, jeszcze trzy dni temu narobiłbym w spodnie. Wyglądali raczej na skonsternowanych.

– Funkcyjni? – zapytał niespodziewanie jeden z nich.

– Nie. To niemożliwe – odparł drugi.

Wyglądali jak „czarne charaktery” z kreskówek. Poza tym, jeden trzymał pałkę w prawej ręce, drugi w lewej, przez co sprawiali wrażenie lustrzanego odbicia.

– Kirył, zabiłeś ich! – zawołał nagle Kotia, który leżał na plecach i próbował wstać. Na jego twarzy było jeszcze większe przerażenie niż wtedy, gdy zobaczył ludzi którzy chcą zabić nas. – Zabiłeś ich!

Mańkut niespodziewanie kopnął stojące przed nim krzesło – z taką siłą, że mebel poleciał w stronę mojej głowy. I obaj jednocześnie rzucili się do ataku.

Chwyciłem krzesło w locie, dwiema rękami za wygięte, rzeźbione nóżki. Jednym szarpnięciem wyrwałem te nóżki, odwróciłem ostrymi końcami do przodu i wbiłem w piersi napastnikom, nim zdążyli opuścić pałki na moją głowę.

Jak wykazał ten eksperyment, drewniany kołek wbity w pierś jest równie śmiertelny dla człowieka jak dla wampira.

Mańkut runął na Kotię, i mój przyjaciel, wyjąc, usiłował wydostać się spod podrygującego w agonii ciała. Odsunął się ode mnie, jakby się bał, że zabiję również jego.

Właściwie, dlaczego miałby myśleć inaczej? Przecież jestem dla niego prawie obcym człowiekiem.

– Zabiłeś ich! Zabiłeś! Ty… ty…

– W przeciwnym razie oni zabiliby nas! – wrzasnąłem. – Przecież usiłowali nas zabić! Nóż leciał prosto w twoje gardło!

Kotia pokiwał głową, ale bez przekonania. Potem oczy mu się rozjaśniły, szalony strach odpłynął, ale chyba mógł wrócić w każdej chwili.

– Kotia, nie jestem psychopatą. Nie jestem mordercą. Oni atakowali, ja się broniłem.

– Jak ty… Jak ci się to udało?

Kotia zdjął i zaczął przecierać okulary. Miał teraz, jak się to często widzi u okularników, stropiony i bezbronny wyraz twarzy.

Obejrzałem cztery nieruchome ciała. Jeden napastnik miał nóż w sercu, drugi skręcony kark, dwaj zostali przebici kołkami, w tym chyba jeden na wylot. Kurczę, to z jaką siłą trzeba uderzyć? Z lekkim przerażeniem spojrzałem na własne ręce. Teraz to nawet strach w nosie podłubać, jeszcze pół głowy sobie oderwę.

– Nie wiem jak – odparłem. – Jakoś tak samo przyszło. Trzeba się było bronić, no to…

– Miałeś takie oczy… takie zamyślone, melancholijne… Jakbyś recytował wiersze.

Niezłe porównanie! Kocia faktycznie ma zadatki na pisarza.

– Zrobiłem to, co należało zrobić. Ja… nawet się nie wahałem. Wiedziałem, że tak trzeba.

Kotia skinął głową i założył okulary na nos. Teraz miał już bardziej sensowne spojrzenie.

– Powiedz, zrozumiałeś, co oni krzyczeli?

– Tak.

– Tak właśnie pomyślałem. – Kotia skinął głową. – Oni nie mówili po rosyjsku. Ciężko nawet powiedzieć, w jakim języku… Coś przyjemnego, jakby francuski… ale ja takiego języka nie znam.

Nawet się nie zdziwiłem.

– No to co mówili? – spytał Kotia, podnosząc pałkę i z szacunkiem ważąc ją w rękach.

– Jeden spytał drugiego: funkcyjni? A drugi odpowiedział, że to niemożliwe. Co to takiego funkcyjny?

– Znam tylko funkcję matematyczną. – Kotia starannie odłożył pałkę na kruchy stolik, cudem ocalały w wirze walki. – Ty jesteś specjalistą od rzadkich słów, ty wiesz lepiej.

– Widocznie funkcyjnych nie przewozi się przez cło.

Kotia jeszcze raz zmierzył mnie wzrokiem i pokręcił głową.

– Słuchaj, ty przecież czułeś? Wiedziałeś, że tu będzie pułapka!

Ciężko było temu zaprzeczyć. Wszedłem za bar, zajrzałem za drzwi. Niewielka kuchnia, wszystko w tym samym stylu: „Mamy tu dziewiętnasty wiek, nie macie państwo nic przeciwko temu?”. Wziąłem z półki butelkę o demonstracyjnie alkoholowym wyglądzie i zerknąłem na etykietkę. Tak. Napis był wyraźnie po angielsku.

– Kotia, co tu jest napisane? – Pokazałem butelkę.

Kotia podszedł, zerkając na ciała.

– Boże, tu są cztery trupy, a ten teraz będzie pił. Whisky, jednosłodowa, dziewiętnastoletnia. Czad! Daj no tu.

Upił wielki łyk prosto z butelki i się zakrztusił.

– Czyli co, czytać umiesz?

– Jeśli sobie przypominasz, szyld również przeczytałem. – Kotia wręczył mi butelkę. – Napis był po rosyjsku.

– Czyli co, mówią w jednym języku, a piszą w innym?

Kotia popatrzył na mnie ironicznie.

– Sądzę, że ci tutaj… są tu takimi samymi gośćmi jak my. I rozmawiali w swoim języku. A ty, jak się zdaje, rozumiesz ich język.

– Funkcyjny? – Wzruszyłem ramionami. – Nie powiedziałbym, że rozumiem, ale… Co robisz?

Kotia podchodził do każdego martwego zabójcy i dotykał nadgarstka.

– A może któryś żyje? Pomoglibyśmy…

– To zabójcy!

– Ale teraz już chyba niegroźni? – mruknął Kotia i rozłożył ręce. – Nie, zabiłeś wszystkich na amen. Kirył, coś ty narobił? To przecież inny świat! Rozumiesz? A my zaczęliśmy znajomość z nim od przestępstwa. Niepotrzebnie ich zabiłeś.

Podszedł do odległych drzwi i ostrożnie zajrzał do środka. Odskoczył szybko i oparł się o ścianę. Jego twarz gwałtownie pobladła.

Wziąłem pałkę i podbiegłem do niego.

– Lepiej nie patrz – powiedział szybko Kotia. – Lepiej nie…

Twarz miał białą jak kreda, na niej kropelki potu. Jedna kropla śmiesznie zwisała z nosa.

– Niepotrzebnie ich zabiłeś – powtórzył Kotia – tak szybko. Trzeba było… trzeba było ich pomęczyć.

W gruncie rzeczy mogłem już nie otwierać tych drzwi. Wszystko i tak było jasne. Ale jednak zajrzałem.

– Bydlaki – wymamrotał Kotia.

– Torturowali ich – stwierdziłem. – Weź się w garść. Tutaj właśnie trzeba… sprawdzić puls.

Загрузка...