Każdy normalny człowiek wie, że chorowanie to nic przyjemnego. Nawet banalna grypa oznacza gorączkę, ból głowy, piasek w oczach, bóle mięśni i stawów, nieprzyjemny kaszel.
Ale na taką chorobę można spojrzeć z innej strony.
Zimny, nieprzyjemny dzień między jesienią i zimą. Na drodze błotno-śniegowa papka. Na niebie szare paskudztwo. W pracy zapieprz (jako wariant: w szkole klasówka, na studiach kolokwium). Budzisz się i ze wstrętem uświadamiasz sobie, że czeka cię długi, ciężki, nieprzyjemny dzień. Wstajesz, ale już czujesz, że coś jest nie tak – nos zatkany, głowa ciężka, dreszcze. Po krótkiej rozmowie z żoną (lub mamą) postanawiasz zmierzyć temperaturę.
Trzydzieści siedem i pięć. Oho! Wyższa od tej, którą można by zlekceważyć. Ale zdroworozsądkowo postanawiasz zmierzyć temperaturę jeszcze raz. No nie, trzydzieści siedem i siedem!
Wszystko jasne, masz grypę. Oczywiście lekarz nazwie to przeziębieniem, ponieważ epidemii grypy nie ogłoszono, a nie ogłoszono jej dlatego, że państwu się to nie opłaca. Zresztą, to nieistotne, kuracja i tak jest taka sama. Z pewnym trudem po dłuższych wysiłkach dodzwaniasz się do przychodni, potem do pracy (jeśli jeszcze nie pracujesz, mama dzwoni do szkoły) i oznajmiasz, ściszając głos i przydając mu zrozpaczone brzmienie, że się rozłożyłeś i masz grypę. Potem przychodzi nerwowa lekarka i nie zdejmując butów, podchodzi do twojego łóżka, nieuważnie słucha twojej opowieści o objawach, spogląda na termometr i zadaje retoryczne pytania. Godzinę później, otulony w ciepły szlafrok i współczucie domowników siedzisz w fotelu przed telewizorem i oglądasz jakiś stary film sensacyjny albo kreskówkę. Regularnie przynoszą ci gorącą herbatę z cytryną, miodem i konfiturami. Pytają, co zechciałby zjeść twój cierpiący organizm. Czule dotykają dłonią czoła. Biegają do apteki, przynoszą aspirynę (rozpuszczalną czy w tabletkach?), witaminy w kolorowych opakowaniach i nieśpieszny kryminał Rexa Stouta. Oglądasz do końca kreskówkę, bierzesz lekarstwa, uśmiechasz się do żony (lub mamy) uśmiechem bojownika konającego w otworze strzelniczym betonowego schronu i idziesz do łóżka, żeby poczytać o leniwym, grubym detektywie i jego dziarskim pomocniku. A za oknem jest szaro i obrzydliwie; Pan Bóg robi repetycję potopu, zmoczeni i przemarznięci ludzie powarkują na siebie.
Co to za cudowna rzecz taka grypa, jeśli tylko odpowiednio się ją przejdzie!
Oczywiście, jeśli nie jesteś już pod opieką mamy, a nie postarałeś się o żonę czy przyjaciółkę, cała sprawa nie wygląda tak różowo. Ale wtedy to już sam sobie jesteś winien, nie ma co złorzeczyć na nieszczęsne wirusy!
Zupełnie inaczej jest, gdy umierasz.
To nie ból jest najstraszniejszy. Wcześniej czy później ból mija – albo uśmierzą go lekarstwa, albo nie ma już dla niego miejsca. Najstraszniejsze jest to, że człowiek pozostaje sam na sam z wiecznością, z upadkiem w ciemną pustkę. Świat sprowadza się do jednego punktu, ciebie, albo wybucha w nieskończoną przestrzeń, nie bezlitosną czy złą, lecz absolutnie obojętną. Jesteś nikim i twoje miejsce jest nigdzie. Możesz wierzyć w Boga, możesz nie bać się śmierci, drwić z niej i pajacować, ale gdy oddech wiecznej nicości dotyka twoich warg, milkniesz. Śmierć nie jest okrutna czy straszna, ona jedynie otwiera drzwi, za którymi nic nie ma.
A ty robisz krok i przekraczasz ten próg.
W samotności. Zawsze w samotności.
Na przemian wypływałem na czarny ocean i wracałem do brzegów rzeczywistości. Rzeczywistość była znacznie gorsza. Ból czaił się tuż obok, nie czułem go, tak jak nie czuje się prędkości samolotu odrzutowego, patrząc na odległą ziemię, ale podobnie jak owa ziemia., ból ciągnął mnie do siebie. Podłoga tańczyła i wirowała pode mną, kręcone schody niczym korkociąg wbijały się we wnętrze wieży.
Nie można mnie zabić. Nie można. Feliks mówił, że w swojej funkcji jestem nietykalny. A ja już jestem w domu, już jestem w wieży, jestem celnikiem.
Dlaczego właśnie celnikiem?
Idiotyczna myśl przed śmiercią, ale stała się tym kawałeczkiem życia, którego się uczepiłem. Dlaczego właśnie celnikiem? Kto wybrał mi ten los? I dlaczego?
Nie chcę umrzeć, nie znając odpowiedzi. Nie mam zamiaru na nikim się mścić. Nie zdołam wszystkiego naprawić i wszystkich pokonać. Ale chcę przynajmniej poznać swój los. I dlatego muszę przeżyć.
„To się nie uda” – szepnęła ciemność. „Nie męcz się. Zamknij oczy. Powiedz sobie: umieram. Powiedz i zamknij oczy. To wszystko nieważne. To wszystko pozostało w minionym życiu. To wszystko pozostało w życiu. Zaśnij”.
– Wuja tam… – wysyczałem, patrząc na wirujące jak śruba, rozpływające się schody. – Wuja!
Serce bije. Płuca oddychają. Mózg nie umarł.
Jestem w swojej funkcji. Jestem na stanowisku. Nie tak łatwo mnie zabić. Nie wiem, jak to działa, ale jeśli rany goją się bez śladu, to zagoi się również ta rana.
Musi przestać krwawić. Tak, przede wszystkim muszę przestać tracić krew. Trzeba wyczyścić wszystko, co wychlusnęło do jamy brzusznej. Krew i limfocyty wessać przez śluzówkę, oczyścić i wpuścić do krwiobiegu. Kawałki tkanek, zawartość jelita. Wydalić. Kręgi muszą się zregenerować. Rdzeń kręgowy zrosnąć. Jelita muszą znów być całe. Pęcherz moczowy musi powstać na nowo, nerki mają się zregenerować.
Gdzieś we mnie zachichotał histerycznie chłopiec Kirył, którego ojciec był lekarzem. Ciemność skinęła mu z aprobatą.
Ja wszystko wiem, wszystko rozumiem. Tkanki ciała kiepsko się regenerują. A z taką szybkością, żeby uprzedzić rozpędzającą się we mnie posocznicę, nie regeneruje się w ogóle nic.
Ale jestem funkcyjnym. Prawie żołnierzem. Celnik jest przygotowany do walki, przygotowany na to, że dostanie serię z bliska, a potem ma wrócić na swoje miejsce pracy.
Czyli muszę sobie jakoś poradzić. Sufit zaczął wirować szybciej, w brzuchu rósł żar i pozwoliłem sobie zanurkować w ciemne wody zbawczego zapomnienia.
Ocknąłem się, czując straszne pragnienie.
Serce waliło mi jak oszalałe. Ciało płonęło, w brzuchu pulsował ból. Ohydna woń dusiła.
Ale w porównaniu z pragnieniem to wszystko było nieważne.
Pić. Gazowana woda mineralna, gorąca herbata z cytryną, zimny kwas. Nie, to wszystko półśrodki. Przyssać się do kranu, odkręcić kurek zimnej wody i łykać pachnącą żelazem i stęchlizną wodę. Paść twarzą w kałużę i chłeptać ciepłą, brudną ciecz, nogami odpychając konkurentów, wszystkie bezdomne kundle.
Woda jest na pierwszym piętrze, na stole. A na drugim jest dużo, dużo wody w kuchni i w łazience.
Tylko pragnienie mogło mnie zmusić do ruszenia się miejsca. Leżałem na brzuchu, i to już było nieźle. Wyrzucając przed siebie ręce, próbowałem podciągnąć ciało. Nie udało mi się. Zakrzepła krew przykleiła się do podłogi, znowu spróbowałem podciągnąć się do przodu, odruchowo usiłując zaprzeć się nogami.
Nogi się poruszyły. Nawet ta przestrzelona. Spojrzałem na nią kątem oka – poniżej wypaćkanej nogawki spodni było widać różową skórę, otoczoną strupem spieczonej krwi.
Udaje mi się!
Potrzebuję wody. Nie chodzi tylko o to, że umieram z pragnienia. Nagle bardzo wyraźnie zrozumiałem, że mój organizm potrzebuje wody, żeby się zregenerować, żeby wydalić z ciała produkt rozpadu tkanek. Jeszcze godzina czy dwie bez wody i umrę – na wpół ocalony, z zamkniętymi ranami i zregenerowanym organizmem. Umrę z pragnienia.
Do schodów czołgałem się dziesięć minut. Nogami szorując podłogę, opierając się podbródkiem, lekko odpychając stopami – jakoś dopełzłem i wparłem się głową w stopień.
I wtedy zrozumiałem, że za nic w świecie nie zdołam się wspiąć po schodach.
Poczułem się jak pływak, który tonie metr od zbawczego brzegu. W przystępie rozpaczy spróbowałem zarzucić głowę na stopień – bez efektu. Ciało zrobiło już wszystko, co mogło. Woda była tuż obok. Dwa piętra pełne wody. Ale ja nie zdołam do niej dotrzeć.
Jak wiadomo, jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra powinna przyjść do Mahometa. W przypadku wody to nawet prostsze do przeprowadzenia.
Popatrzyłem na schody. Bez względu na to, czym jest wieża, wewnątrz niej są kable, rury, schody. Rura może pęknąć i wtedy woda popłynie w dół. Rura musi pęknąć.
Nie próbowałem zrobić tego siłą woli, niczym oszalały parapsycholog, demonstrujący swoje nieistniejące zdolności, nie wydawałem bezgłośnych poleceń. To byłoby głupie. Leżałem pod schodami i czekałem, aż na drugim piętrze popękają rury i strumienie wody spłyną w dół, radośnie pluskając na schodkach. Kilka razy traciłem przytomność, chyba na całe minuty.
A potem usłyszałem szum i po stopniach zaczęła płynąć woda. Nie czekałem, aż spłynie pierwsza fala zmywająca brud. Nie zniechęciłby mnie nawet widok brudnego bezdomnego psa, zadzierającego łapę piętro wyżej, czy cieknącego kanistra benzyny albo pływających w wodzie odpadków.
Przywarłem policzkiem do schodka i łykałem, łykałem spływające do moich ust cienkie strużki, piłem, piłem, piłem… Woda obmywała moje ciało, rozpływała się po podłodze. Piłem wodę, traciłem przytomność i znowu piłem. Miałem dreszcze, czułem się tak, jakby w moim wnętrzu płonął piec, i piłem, zalewając ten piekielny ogień. Raz zwymiotowałem i zrobiłem przerwę na kilka minut. Kilka razy posikałem się, leżąc w ubraniu w wodzie.
Było mi wszystko jedno. Organizm pozbywał się zniszczonych tkanek i nie miałem zamiaru mu w tym przeszkadzać. Wszystko jest lepsze od bezkresnej ciszy, która czekała na mnie tuż za progiem.
A woda ciągle płynęła, obmywając moje udręczone ciało i brudną podłogę. Żar wewnątrz mnie nieco zelżał.
Rozebrałem się, nadal leżąc, nogą odsunąłem od siebie brudne ubranie. Powoli zacząłem się czołgać w górę po schodach; drżałem przy każdym ruchu, ale już mogłem się poruszać!
Na pierwszym piętrze zrobiłem przerwę i zeżarłem wszystko, co znalazłem na stole. Stopione kawałki czekolady, zeschniętą kiełbasę, ser. Dopiero potem poczułem, że zdołam wejść na drugie piętro, do kuchni.
Czekolada, cukier, kiełbasa. Mleko skondensowane! Otworzyłem puszkę kindżałem podarowanym przez Wasylisę. Trzeba będzie jej podziękować.
A potem położyłem się przy stole na podłodze i przespałem kolejne kilka godzin. W moim organizmie nadal coś się zrastało i regenerowało, ale to już mogło się odbyć bez mojego świadomego udziału.
Faktycznie, niełatwo zabić funkcyjnego.
Nim zasnąłem, pomyślałem jeszcze, że od dziś przy każdych drzwiach na parterze będę trzymał dużą butelkę wody.
Z okna Arkan wyglądał tak samo jak przedtem; jedyną zmianą były dziury w koronach drzew, posiekane serią z automatów i białe rany na pniach. Skrzywiłem się, potarłem brzuch. Na skórze prawie nie został ślad – jedynie jaśniejsza plama wielkości otwartej dłoni. Tam była dziura…
Wpatrywałem się w krajobraz Arkanu do bólu w oczach, ale nie zauważyłem nic podejrzanego. Nawet ptaki śpiewały.
Wtedy uniosłem ręce, położyłem je na skrzydłach okna i gwałtownie rozsunąłem, jakbym otwierał okno na oścież.
Któremuś z zaczajonych w lesie snajperów puściły nerwy. Rozległo się ciche cmoknięcie, jakby nieśmiały chłopak po raz pierwszy pocałował dziewczynę, i po szybie powoli spełzł ołowiany kleks, z którego sterczał stalowy trzpień. Popatrzyłem na rozpłaszczoną kulę, a potem pokazałem niewidocznemu strzelcowi środkowy palec. Ciekawe, czy znają ten gest?
W szybę plasnęła jeszcze jedna kula. Znają.
Wzruszyłem ramionami i zamknąłem okiennice. No cóż, do Arkanu nie mam wejścia. Chyba że po kryjomu. Pod osłoną nocy, z noktowizorem, obwieszony bronią. Nie, bzdura. Na miejscu mieszkańców Ziemi-jeden umieściłbym pod drzwiami wieży miny, najlepiej zdalnie sterowane, i posadziłbym paru dyżurnych przy guziku detonacji. Zresztą, kilka wycelowanych w drzwi wielkokalibrowych karabinów też załatwi sprawę. O dziwo, o minach i cekaemach myślałem absolutnie spokojnie. Nie pojawiały się żadne myśli o zemście. Coś we mnie pękło, nie miałem zamiaru walczyć i strugać bohatera; jedyne, czego pragnąłem, to trzymać się z dala od Arkanu.
Kula, która trafiła cię w tyłek, może spowodować zdumiewające zmiany w głowie.
Poszedłem do łazienki i nabrałem pełne wiadro wody. Uprane ubranie już schło. Na szczęście nie musiałem naprawiać rury – dziura zatkała się sama. Uzbrojony w szmatę, która niedawno była nową koszulą, zacząłem myć podłogę na parterze. Brudną wodę niewiele myśląc wylewałem do Nirwany – to i tak zbyt czysty świat.
Najbardziej na świecie nie lubię dwóch prac domowych – mycia podłóg i prasowania ubrań. Ale jeśli kwestię prasowania można ostatecznie rozwiązać, przechodząc na dżinsy i sweter, to od mycia podłóg wybawić cię może jedynie sprzątaczka. Albo żona.
Właśnie skończyłem myć podłogę po raz pierwszy i stałem ze ścierką w ręku, zastanawiając się, czy nie przejechać jeszcze raz, do czysta, gdy ktoś zastukał do drzwi. Od strony Ziemi-siedemnaście, Skansenu.
Z jednej strony wiedziałem, że tam jest tylko Kotia i Illan. Ale z drugiej… A jeśli funkcyjni z Ziemi-jeden wrzucili grupę zabójców do Skansenu przez inne cło?
Podszedłem do drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Cicho. Szkoda, że nie ma wizjera. Może by tak wejść na pierwsze piętro i wyjrzeć przez okno?
– Kto tam? – zapytałem.
– Wrogowie! – odpowiedział rozdrażniony Kotia. – Kirył, no coś ty?
Zastanowiłem się i zapytałem:
– O czym było twoje opowiadanie? To, w którym umieściłeś notatkę, żeby nie zapomnieć?
Przez jakiś czas Kotia milczał, w końcu powiedział:
– Co ty? Nie jestem sam…
– O czym było opowiadanie?
– O nauce gimnastyki! – warknął Kotia. – O wyćwiczeniu gibkości!
Otworzyłem drzwi.
Zobaczyłem Kotię, a za jego plecami Illan. Oboje wyglądali tak, jak powinno wyglądać dwoje mieszczuchów po całej dobie spędzonej na łonie dzikiej natury: brudni, zmęczeni, niewyspani.
Kotia popatrzył na mnie strasznym wzrokiem, niczym chłopak, którego rodzice na widok przyprowadzonej do domu dziewczyny zaczęli oddawać się sentymentalnym wspomnieniom: „Ależ ty urosłeś, a przecież tak niedawno siusiałeś w majtki…”.
– Dokładnie! – potwierdziłem. – Pisałeś ten artykuł dla „Sport-Ekspresu”. No, wchodźcie.
Kotia wszedł do wieży bez zastanowienia, za nim weszła Illan patrząc na mnie podejrzliwie, z napięciem.
– Sprzątasz? – spytał Kotia, zerkając na wilgotną podłogę i szmatę w mojej ręce. – No, no!
Illan również spojrzała na mnie z uwagą. Nic tak nie cieszy kobiet, jak mężczyzna zajęty porządkami w domu.
– Tak wyszło – odparłem krótko i poprawiłem slipy jedną ręką; sprzątałem przecież półnagi. – Zaraz przyjdę.
– Zaczekaj – odezwała się niespodziewanie Illan. – Stój… Patrzyła na mój brzuch. Potem obeszła mnie dookoła, jak noworoczną choinkę. Przykucnęła i pomacała goleń.
Cierpliwie czekałem.
– Z automatu? – spytała.
– Z cekaemu.
– Ty… – Popatrzyła na mnie podejrzliwie. – To… to przecież nie u nas, prawda? Otworzyłeś jeszcze jedne drzwi? Dokąd?
– Właśnie tam.
– Głupi! Głupi, głupi, głupi! – Jej twarz wykrzywiła uraza. – Przecież wszystko mieliśmy opracowane! Mieliśmy plan! Potrzebowaliśmy tylko przejścia na Ziemię-jeden! A ty wziąłeś i poszedłeś… I co, już po wszystkim? Wyjście jest pod obserwacją?
Skinąłem głową.
– Pewnie teraz zaleją wieżę betonem – powiedziała z goryczą Illan. – No i czujniki, miny… wszystko na maksa. Ponoć już kiedyś tak zrobili. Dlaczego tam polazłeś? Dlaczego na nas nie zaczekałeś? Uważałeś się za największego twardziela?
– Dlaczego nie podeszłaś do nas, gdy weszliśmy do Kimgimu? – zapytałem. – Dlaczego nie opowiedziałaś wszystkiego, co wiesz o Ziemi-jeden, o funkcyjnych? Czemu zaatakowaliście nas pałkami i nożami? Uważałaś się za największą twardzielkę?
Kotia spoglądał niespokojnie to na mnie, to na Illan.
– Masz rację… – Illan westchnęła. – Wybacz… Pretensje powinnam mieć do siebie. Czy mogę doprowadzić się do porządku?
– Słucham?
– Skorzystać z łazienki?
– Aa… Tak, oczywiście. Na górze.
Illan musnęła dłoń Kotii i poszła po schodach na górę. Popatrzyłem na rozanieloną twarz przyjaciela i zapytałem półgłosem.
– No i co? Baba czy dama?
– Ma na imię Illan – odparł krótko Kotia.
Popatrzyłem na niego i nie wiedziałem co odpowiedzieć.
– Na początku też czułam szczenięcy zachwyt – zaczęła Illan.
Jedliśmy kolację. W Moskwie i w Kimgimie dzień chylił się ku zachodowi, więc nasz posiłek zasługiwał na miano kolacji. Ku mojemu zdumieniu z moich kawalerskich zapasów Illan zdołała przygotować niemal domowy posiłek – tylko posłała Kotię do Moskwy po ziemniaki i mrożonego kurczaka. Na pierwsze danie była zupa z makaronem, na drugie smażone ziemniaki z cebulką i konserwą. Oczywiście nie mogło się to równać ze specjałami serwowanymi w restauracji Feliksa, ale słowo daję, że nie zamieniłbym tej kolacji na żadne frykasy.
– Chciałam zostać lekarzem – opowiadała Illan. – No… takie miałam marzenie. Pracowałam jako salowa, siedziałam nad podręcznikami i wkuwałam. Chciałam się dostać do akademii medycznej Angara, to mniej więcej tam, gdzie wasz Sztokholm, bardzo prestiżowa uczelnia. Czesne jest bardzo wysokie, nie miałam tyle forsy, ale gdybym zdała egzaminy celująco, to dostałabym stypendium i prawo do bezpłatnej nauki. Myślę, że bym się dostała. Ale któregoś dnia przyszłam do pracy, a na moim miejscu siedzi inna dziewczyna. Pacjenci mnie nie poznają. Pomyślałam, że chcą mnie zwolnić i nie zapłacić, zrobiłam awanturę. A potem zapomnieli o mnie przyjaciele.
– A potem rodzina. – Pokiwałem głową.
– Jestem sierotą – wyjaśniła krótko Illan. – Ojciec był biologiem, przywiózł mamę ze Wschodu, była wtedy bardzo młoda. Lubił mówić, że musiał się ożenić, bo inaczej nabiliby go na bambusowy pal. Żartował oczywiście, w rzeczywistości bardzo mamę kochał. A potem jeździli razem do Afryki… do Azji… Nie wrócili z Indii… Jest u was taka wyspa, prawda? A nie, to Indonezja. W każdym razie nie wrócili. Wychowywała mnie babcia, teraz już nie żyje. Żadnych innych krewnych nie miałam.
– Przepraszam – wymruczałem.
– Na początku bardzo mi się podobało – mówiła dalej Illan. – Nie, nie jestem głupia, rozumiałam, że funkcyjnych jest za mało, żeby mogli odsłonić się przed ludźmi i żyć tak, jak zechcą. Postanowiłam, że będę miała własną klinikę. I ona naprawdę się pojawiła! Nieduża, ale bardzo dobra. Myślałam, że będę leczyć funkcyjnych, chociaż funkcyjni rzadko tego potrzebują, i zwykłych ludzi, że będą do mnie przyjeżdżać z całego świata. Oczywiście, nie zdołam pomóc wszystkim, ale będę się starać. A potem zaczęłam się zastanawiać. Widzi pan, Kiryle, tak nie bywa… Funkcyjni akuszerki twierdzą, że tylko pomagają nam się urodzić, ale w przyrodzie takie rzeczy się nie zdarzają. – Uśmiechnęła się. – Przecież poród jest poprzedzony poczęciem, ciążą! Czyli powinna być jakaś siła przemieniająca nas w funkcyjnych. Powinna być logika – dlaczego właśnie my? Powinien być cel.
– Masa rzeczy dzieje się zupełnie bez celu – powiedziałem. – Wirus grypy też atakuje przypadkowych ludzi.
– Bynajmniej. – Illan uśmiechnęła się blado. – Wirus wybiera ludzi ze słabym systemem immunologicznym. Na początku też myślałam, że jesteśmy jakoś predestynowani. Tak jak w różnych śmieciowych czytadłach: żył sobie zwykły człowiek, nic właściwie nie umiał i nagle trach! – przemienił się w superbohatera. U nas takich książek jest dużo. U was też.
– Dlatego że wszyscy by tak chcieli: trach! – i zostać superbohaterem.
– Ale tak się nie dzieje. – Illan rozłożyła ręce. – W rzeczywistości niczego nie dostaje się za darmo. Napompowałeś mięśnie, ale osłabiłeś serce i straciłeś ten czas, który mogłeś poświęcić na naukę, podróże, czytanie książek i odwiedzenie muzeów. Zostałeś wielkim uczonym, ale masz wielki brzuch, zadyszkę, hemoroidy i krótkowzroczność. A w naszym przypadku wszystkie radości od razu. Silni, mądrzy, prawie nieśmiertelni! Rany same się goją! Prócz smyczy właściwie żadnych ograniczeń.
– Smyczy? A… no tak.
– To wszystko zaczęło mnie niepokoić – mówiła dalej Illan. – Zaczęłam pytać. Feliksa. Chaja. Karitę. Oni mają największy autorytet u nas, w Kimgimie. Chodziłam do waszego świata, do Antyku, porównywałam, próbowałam znaleźć reguły. Zaczęto mi sugerować, że tracę czas na głupstwa. Że skoro jestem lekarzem, to powinnam siedzieć w szpitalu i czekać na pacjentów. Kiedyś Chaj urządził awanturę, że on został ranny, a mnie nie było na miejscu! Tak jakby można było poważnie zranić policjanta.
– I co, zrozumiałaś coś? – zapytałem. – Znalazłaś regułę? Kim jesteśmy i dlaczego właśnie tacy?
Illan pokręciła głową.
– Nie. Nie wyszło. Trafił do mnie były funkcyjny. Wyczuł mnie tą odrobiną zdolności, jaka mu pozostała. Umierał. Chaj usiłował go zabić, ale temu nieszczęśnikowi udało się uciec, sam był eks-policjantem. Nazywał się Petryd, przyszedł z Antyku.
Nazywał się Petryd i urodził się w świecie, który funkcyjni nazywają Antykiem. To był świat zastygłej utopii – utopii Moore’a i Campanelli, tej samej, w której najbiedniejszy chłop ma co najmniej trzech niewolników. I ten świat, zdolny doprowadzić socjologa do histerii, istniał i rozwijał się, chociaż dość specyficznie. Skolonizowano Amerykę i Afrykę, ale Australia nadal spokojnie drzemała w swej odwiecznej epoce kamienia łupanego.
Petryd był niewolnikiem, ale wziął udział w udanym powstaniu, otrzymał prawa wolnego obywatela i stał się bogatym właścicielem ziemskim. W wieku czterdziestu lat został funkcyjnym.
A pięć lat później zabił celnika i wszedł do Kimgimu, zrywając łączność ze swoją funkcją. Ścigali go. Gdy natknął się na Illan, był już ranny. Illan próbowała go ratować. Dużo umiała, choć technika jej sali operacyjnej wywołałaby uśmiech na twarzy ziemskiego chirurga. Zszyła rozerwaną wątrobę, usunęła uszkodzoną śledzionę – byli funkcyjni tracą zdolność regeneracji. Czasem Petryd odzyskiwał świadomość i rozmawiał z Illan. Zdawał sobie sprawę, że umiera, nie wierzył, że można go uratować, ale ciągle chichotał i opowiadał różne niestworzone historie. O funkcyjnych, którzy wyciągają kasztany z ognia, o pierwszym świecie, o tym, że ich wszystkich oszukali, że on powinien być imperatorem albo poetą, o niedoskonałości światów, które zostały zmarnowane niczym dobre drzewo pod opieką nieumiejętnego sadownika. Illan nie mogła zrozumieć, czy on bredzi, czy rzeczywiście coś wie. Starała się zatrzymać odchodzące życie i rozmawiała z nim – żeby się czegoś dowiedzieć i żeby utrzymać Petryda w świadomości.
A potem przyszedł Chaj.
Illan krzyknęła do niego, żeby nie przeszkadzał, ale Chaj tylko wzruszył ramionami, odepchnął ją, skalpelem Illan podciął Petrydowi gardło i spokojnie wyszedł. Illan próbowała mu przeszkodzić, ale nawet w swojej funkcji była bezsilna wobec policjanta. Walka i zabijanie nie były jej specjalnościami.
Wtedy zaczęła trenować. Na przekór swym umiejętnościom Illan uczyła się walczyć. Brała lekcje walki wręcz i karate, odwiedzała strzelnice i sekcje fechtunku. Zauważono to. Najpierw z niej drwili, potem zmyli jej głowę, a na koniec kazali przerwać te zajęcia. Skazali ją na ostracyzm. Jak wyraził się Feliks: w celach poznawczo-wychowawczych.
Skończyło się na tym, że przyszedł Chaj i zaczął ją bić. Nie miał zamiaru jej zabić, chciał jedynie przeprowadzić z nią rozmowę „wychowawczą”, ale czekała go niespodzianka. Illan, gotowa na taki obrót sprawy, zwabiła policjanta w pułapkę. Dwa strzały ze śrutówki prosto w twarz uspokoiły go na dłuższą chwilę.
– Zaskoczyłam go – opowiadała Illan – i pewnie mogłabym zabić. Był oślepiony, oczy mu wypłynęły, cała twarz przemieniła się w krwawą miazgę. Wystarczyło przeładować śrutówkę… ale nie mogłam. Wtedy byłam litościwą idiotką. Strzeliłam mu jeszcze w kolana i uciekłam. Zerwałam łączność ze swoją funkcją. Wyjechałam do miasta, w którym – wiedziałam to na pewno – nie ma funkcyjnych. Zaczęłam tam pracować. Sto kilometrów od Kimgimu… To wydawało mi się pewną ochroną. Ale potem uratowałam od śmierci pewnego chłopaka, przywódcę gangu. Nic takiego, zwykli małoletni chuligani. Oczywiście, wcześniej czy później zostaliby pewnie prawdziwymi bandytami, ale nie pozwoliłam na to. Opowiedziałam im o funkcyjnych. Przekonałam, że to wszystko prawda. I doszli do wniosku, że walka z nietykalnymi funkcyjnymi jest znacznie ciekawsza niż bicie się ze sobą i okradanie portu.
– Bardzo mi przykro – wtrąciłem – ale nie zostawiliście mi wyboru.
– To moja wina – przyznała Illan. – Zaraziłam się ich metodą rozwiązywania problemów. Zaczęliśmy napadać funkcyjnych. Chcieliśmy porwać tych, którzy znali prawdę o pierwszej Ziemi, o tych, którzy kierują funkcyjnymi, czynią nimi zwykłych ludzi.
– Jak mówił towarzysz Lenin do towarzysza Stalina: ekspropriacja i bandytyzm nic nam nie dadzą bez znajomości walki klasowej.
– Naprawdę tak mówił? – zdziwił się Kotia.
– No… coś podobnego na pewno mówił… według komunistycznej mitologii.
Illan chrząknęła dyskretnie. Widocznie nie interesowały jej mity przeszłości.
– Opowiedz o Ziemi-jeden – poprosiła. – Zaatakowali cię? Jak to się stało? Dlaczego?
– Ziemia-jeden to Arkan – powiedziałem. – Świat, który, jak sądzono, wyprzedza nasz o trzydzieści pięć lat. Ale to nieprawda…