11.

Młody i zdrowy mężczyzna ma cały wachlarz możliwych przebudzeń. Najprzyjemniejsze, gdy całują cię w ucho i mówią: „Kochanie… dziękuję, to była niezapomniana noc…”. Co ciekawe, może to być również wariant najstraszniejszy, tylko wtedy czuły głos jest głosem męskim i ma kaukaski akcent.

Pomiędzy tymi skrajnościami występuje ogromne spektrum różnych pobudek. Jest tam: „Ta druga butelka to już była przesada, ale i tak to był udany wieczór”. Jest też: „Znaleźć skarpetki i spływać, zanim się obudzi”. Jest również wariant dość egzotyczny: „Zasnąłem za kierownicą, panie doktorze?”.

Ale zazwyczaj pobudki są znacznie bardziej prozaiczne. Często młody mężczyzna budzi się z myślą: „Jak ja nienawidzę tej roboty!”. Szeroko rozpowszechniona jest również: „Czy ten dzieciak już nigdy nie przestanie wrzeszczeć?”. Albo: „Co za kretyn dzwoni do mnie w środku nocy?!”.

Mnie obudziło słońce, które świeciło prosto w okno. Światło było tak jasne, czyste i żywe, że od razu pomyślałem: to nie jest słońce dżdżystego, moskiewskiego nieba.

Otworzyłem oczy i przekonałem się, że przez noc pogoda się diametralnie zmieniła. W Kimgimie śnieg już nie padał, ale niebo nadal zasnuwały szare chmury. W Moskwie się przejaśniło: niebo było oślepiająco błękitne, aż przechodzące w biel, słońce cytrynowożółte jak na dziecięcym rysunku, a powietrze sprawiało wrażenie krystalicznie czystego i zimnego.

Przez kilka sekund leżałem, patrząc w otwarte okna. W głowie miałem kompletną pustkę, a ciało przepełnione energią. Chciało mi się biegać, skakać… Wiele rzeczy mi się chciało. Nie miałem za to najmniejszej ochoty na poranną gimnastykę – bo gimnastyka nie była mi już potrzebna!

Jestem dzieckiem szczęścia! Mistrz-funkcyjny! Celnik! Sam jeden mogę rozprawić się z grupą bandytów, niestraszne są mi rany, a przede mną długa i na pewno szczęśliwa przyszłość!

Zerwałem się z łóżka, podskoczyłem i klepnąłem dłońmi o sufit. Oho! Prawie trzy metry!

– „Ranek maluje delikatną barwą mury pradawnego Kremla!” – zaśpiewałem fragment starej piosenki… i zamilkłem. Barwą czy światłem? A co za różnica! Najważniejsze, że wesołe słońce i czyste niebo jest, u nas, a nie w przytulnym Kimgimie! U nich jakoś tak nie bardzo, za to u nas czasem tak, że ho, ho!

Otworzyłem okno i przechyliłem się przez parapet. Pewnie śmiesznie musi to wyglądać z Moskwy: w brudnej wieży na wysokości pierwszego piętra nagle otwiera się okno i wysuwa się z niego goły do pasa człowiek z zadowoloną, wyspaną gębą.

Ale nikt na mnie nie patrzył. Jechały samochody, huczał oddalający się pociąg podmiejski (chyba właśnie ten hałas mnie obudził). Ciepło ubrani ludzie śpieszyli na stację. No tak, przecież dzisiaj sobota. Pewnie postanowili wykorzystać ostatni ciepły jesienny dzień. No dobrze, nie ciepły, ale w każdym razie słoneczny. Ja sam w takie dni brałem Keszju, dzwoniłem do Anki i jechaliśmy do niej na daczę, starą i właśnie dlatego taką fajną.

Nagle zrobiło mi się przejmująco smutno. Nie z powodu Anki. Było, minęło, rozstaliśmy się i pożegnaliśmy, coś się po prostu nie ułożyło. Rozstaliśmy się po ludzku, za obopólną zgodą. Za wykasowanymi z mojego życia przyjaciółmi, a nawet za rodzicami też jakoś specjalnie nie tęskniłem. Z przyjaciółmi, teraz już byłem pewien, mógłbym zaprzyjaźnić się na nowo – z Kotią się przecież udało. A rodzice… Najważniejsze, że są żywi i zdrowi, że się o mnie nie martwią – przecież dla nich to tak, jakby mnie nigdy nie było.

Tęskniłem za… Keszju. Chciałem wziąć za uszy jego psi łeb i wytargać jak należy. A potem przytulić nos do nosa, podrapać go za uchem, pogłaskać po brzuszku.

Tfu! Gdybym opowiedział o tym Kotii, pewnie natchnąłbym go do stworzenia nowego arcydzieła. Na pewno siedzi teraz w domu i męczy się z powodu braku pomysłów.

A właściwie dlaczego nie miałbym zabrać Keszju? Dlatego że mnie zapomniał? To co, przywyknie na nowo! Dlatego że sąsiedzi wzięli go do siebie? Cześć im za to i chwała, jestem nawet gotów zapłacić im za psa. Ale muszę mieć z powrotem mojego Keszju!

Ta decyzja od razu poprawiła mi humor. Zamknąłem okno, wbiegłem po schodach na drugie piętro, wziąłem zimny prysznic (nie dlatego, że lubiłem, tylko dlatego, że woda nie chciała się nagrzać), potem zrobiłem sobie w kuchni kilka kanapek i zaparzyłem herbatę. Usiadłem na krześle, zacząłem jeść i zastanawiać się: zainstalować w wieży telewizor czy nie? Sam z siebie na pewno się nie pojawi, ale przecież można kupić. Czy potrzebuję w swoim nowym życiu pudełka do prania mózgu, czy nie?

Chyba jednak potrzebuję, żeby zupełnie nie oderwać się od życia kraju. Wszyscy oglądają, a ja co, mam być lepszy? Kto mi wtedy poradzi: „Jedz jogurt”, „Myj zęby”, „Idź do kina”?

Ukroiłem sobie jeszcze kawałek kiełbasy, nalałem herbaty, wstałem i przeszedłem się po kuchni. Pomacałem noże – ostre, obejrzałem garnki i talerze. Będę musiał nauczyć się gotować, bo na razie mam w repertuarze tylko dwie potrawy – smażone jajka i gotowaną kurę. Można by pomyśleć, że czuję jakąś szczególną wrogość do tego nieszczęsnego ptaka i usiłuję zniszczyć go razem z potomstwem na wszystkie możliwe sposoby. Jeszcze przyjdzie kiedyś w gości funkcyjny Feliks i będzie mi głupio.

I wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że od kilku minut nie daje mi spokoju delikatny dźwięk dobiegający zza ściany. Cichy szum, jakby obok pracował jakiś potężny mechanizm.

Nasłuchując, podszedłem do okna, do tego zamkniętego okiennicami, po lewej stronie od wychodzącego na Moskwę. Przyłożyłem ucho do zimnej metalowej okiennicy.

Coś mruczało, syczało, szumiało. Jakieś maszyny? Odkręciłem trzpień, przelotnie rejestrując, że moje palce trzymają śrubkę niczym szczypce, jednym ruchem otworzyłem okiennice na oścież.

Tutaj też było słońce, właśnie wstawało nad morzem, maleńki purpurowy brzeżek na wschodzie. Ciekawe, że jak się patrzy na słońce wystające zza morza, człowiekowi nigdy się nie pomyli, czy słońce wschodzi czy zachodzi.

Po prawej i lewej stronie ciągnęła się plaża; otworzyłem okno, wciągnąłem w płuca słony i zarazem słodki morski wiatr, wysunąłem się do pasa i rozejrzałem. Wieża stała na piaszczystym półwyspie niczym latarnia morska, albo forpoczta strzegąca przed potworami morskimi.

Ale czułem, że tutaj nie ma ośmiornic z Kimgimu, a jeśli nawet są… U podnóża swojej funkcji rozerwę każdą ośmiornicę gołymi rękami.

Zbiegłem na dół i otworzyłem drzwi. Nogi grzęzły mi w piasku, kiedy obiegałem wieżę. Piaszczysta plaża, trzysta metrów za wieżą zielony brzeg. Żadnych śladów ludzi. Tylko szumiące, napływające na brzeg fale.

Musiałbym mieszkać gdzieś indziej niż w Moskwie i wyjeżdżać nad morze częściej niż raz do roku, żeby zachować się inaczej. Rozebrałem się do naga, pobiegłem na brzeg i wszedłem do wody. Była chłodna, jak zwykle o poranku, ale do wytrzymania. Kilka metrów szedłem, a gdy woda sięgnęła mi do pasa, zacząłem płynąć. Minutę później spróbowałem wymacać nogą dno, ale dna już nie było. Wisiałem teraz w tej cudownie chłodnej, słonej wodzie, delikatnie podgarniając ją rękami i patrząc na wstające słońce. Potem zawróciłem i popatrzyłem na brzeg, na swoją wieżę.

Nawet się nie zdziwiłem się, że w tym świecie wieża wygląda jak latarnia morska. Ściany z szarego kamienia i różowych muszli. Na samej górze zakratowany taras, słabo połyskujące lustra i reflektory. Ciekawe, jak się zapala światło? I czy powinienem pełnić rolę latarnika?

Pewnie tak.

Zanurzyłem się i popłynąłem do brzegu.

Nowy świat to dobra rzecz, ale stary przyjaciel jeszcze lepsza. Musiałem ratować Keszju.


* * *

Znów wziąłem prysznic – morska woda jest słona. Potem nie wytrzymałem i stanąłem przy oknie wychodzącym na morze.

Słońce wisiało już nad horyzontem. Od morza zaczęła wiać lekka, ciepła bryza.

Zawsze zazdrościłem ludziom, którzy mieszkają nad morzem.

A teraz miałem swoje własne, tuż za progiem. Piętnaście minut piechotą od metra Aleksiejewska.

Nie miałem czym zamknąć drzwi od zewnątrz, ale nie sądziłem, żeby to było potrzebne. Skoro wieża w ciągu jednej nocy wyhodowała całe piętro z kuchnią i łazienką, to pewnie będzie umiała nie wpuścić do środka bezdomnego. Naciągnąłem kaptur na wilgotne włosy (słońce słońcem, ale jesieni nikt nie odwoływał) i poszedłem do metra.

Pieniędzy miałem niewiele, a przecież chciałem uczciwie wykupić Keszju.

I wtedy przyszła mi do głowy niespodziewana myśl.

Zatrzymałem się i zacząłem łapać okazję. Minutę później obok mnie zahamował żiguli z mordziastym łysym kierowcą, podobnym do młodego aktora Morgunowa.

– Do Studienogo projezda – powiedziałem z szerokim uśmiechem.

– Ile?

– Pięćdziesiąt. – Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, choć niżej setki można było nie zaczynać rozmowy. – Myślę, że to wystarczy?

– Aż za dużo! – powiedział szczerze kierowca i przechylił się, otwierając mi drzwi. – Wsiadaj!

Jak widać, umiejętności celnika nie ograniczały się do znajomości rzadkich słów i umiejętności łapania noży w powietrzu. Kierowca mruczał coś pod nosem zadowolony, a ja odprężony patrzyłem na przemykające za oknem domy. Korków na szczęście nie było.

– Czytałem niedawno Henry’ego Millera – odezwał się niespodziewanie kierowca.

Wyglądał tak, że nie podejrzewałem go nawet o czytanie modnych Murakami i Coelho, szczerze mówiąc, co do Turgieniewa, Londona i Strugackich też miałem poważne wątpliwości.

– Co konkretnie? – spytałem. – Zwrotnik Raka? Czy Zwrotnik Koziorożca?

Kierowca spojrzał na mnie zdumiony.

– No, no! A gdzieżeś ty czytał te książki?

– A tak się złożyło. – Aż się stropiłem. – W młodości, w bibliotece rodziców.

– Aa, jasne. – Kierowca się uspokoił. – Słuchaj, nie rozumiem ja tej wysokiej literatury! Czytam i czytam, no co to za porażka? Jak już wysoka literatura, to albo gówno jedzą, albo w tyłek się ładują! Jak tu się przemóc i czytać coś takiego?

– Niech się pan nie przemaga – poradziłem. – I czyta klasykę.

– Tiutczewa bardzo lubię – zwierzył się niespodziewanie kierowca, po czym zamilkł.

I tak dojechaliśmy do Studienogo – w milczeniu i rozmyślaniach o wysokiej literaturze. Poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się w pewnej odległości od mojego byłego domu, i wręczyłem pięćdziesiąt rubli, które zostały bez sprzeciwu przyjęte.

Dziwne spotkania przebiegają czasem bez żadnych cudów.


* * *

Temu, kto nazwał tę ulicę Studienyj projezd, nie można odmówić ani poczucia humoru, ani zmysłu obserwacyjnego. Latem to całkiem sympatyczna ulica, za którą kończy się Moskwa, a zaczyna Rosja, ale jesienią i zimą jej nazwa staje się całkowicie usprawiedliwiona. Przechodzień od razu przypomina sobie historie o dziewczynkach z zapałkami i znacznie bardziej realne acz mniej rozdzierające kroniki kryminalne o alkoholikach, którzy położyli się w zaspie, żeby odpocząć.

Powoli obchodziłem swój blok, zastanawiając się, jak właściwie będę działał. Wykorzystam zdolności funkcyjnego? Otworzę drzwi kopniakiem, złapię swojego psa i ucieknę? I czy wystarczy mi zdolności? Do wieży jest dokładnie dziesięć kilometrów.

Dokładnie?

Tak, dokładnie. Plus minus pięćdziesiąt metrów. Wiem to na pewno. Zupełnie jakbym słyszał brzęczyk w słuchawce telefonicznej, którą za bardzo odsunie się od bazy.

No cóż, o rozrabianiu gdzieś na Praskiej nie ma mowy, tam stanę się zwykłym człowiekiem.

Ale tutaj chyba wystarczyłoby mi zdolności. Mógłbym wdrapać się po ścianie naszego ośmiopiętrowca do okien sąsiadów, mógłbym bez większego wysiłku wyważyć stalowe drzwi. Albo otworzyć porządne włoskie zamki spinaczem biurowym. To mieściło się w zestawie umiejętności celnika.

Ale ja nie chciałem ani kraść, ani rozrabiać. Zostało mi pięć tysięcy rubli. Przypadkowi właściciele mogliby za tę sumę sprzedać rasowego psa. Ale równie dobrze mogą nie sprzedać.

Kiedy wszedłem na swoje stare podwórko, problem rozwiązał się sam. Na placu zabaw, gdzie dzieci się nigdy nie bawiły, wśród smętnych betonowych grzybków i pogiętych starych huśtawek, córka sąsiadów wyszła z Keszju na spacer.

Idealna sytuacja! Podejść, huknąć na dziecko, zabrać psa. Rodzice nawet nie zgłoszą tego na milicję, zadowoleni, że dziewczynce nic się nie stało.

A dziewczynka… dziewczynka jaśniała ze szczęścia. Mocno ściskając smycz, zerkała na boki – pragnęła widzów! Wychodziła na spacer z psem! Z prawdziwym psem! Swoim własnym! Pochwyciłem jej radosne spojrzenie (oczywiście mnie nie poznała) i zrozumiałem, że nie zdołam odebrać jej psa. No… chyba że Keszju sam rzuci mi się na spotkanie.

Nie rzucił się. Biegał po placyku, wybierając co bardziej suche miejsca, wąchał „listy” od sąsiadów, gdzieniegdzie zadzierał łapę, zostawiając odpowiedź.

Podszedłem, wyjąłem papierosy i zapaliłem. Keszju szczeknął radośnie i podszedł bliżej. Nigdy nie był agresywny i jeśli ocenił, że jego panu nie grozi niebezpieczeństwo, to gotów był przywitać się z przechodniami. Oczywiście, jeśli przechodzień mu się spodobał.

Opuściłem rękę i pozwoliłem, żeby zimny mokry nos wtulił się w moją dłoń. Koniuszkami palców podrapałem Keszju pod brodą. Pies popatrzył na mnie przyjaźnie, stanął na tylnych łapkach, przednimi brudząc mi dżinsy, i szczeknął na powitanie.

Dziewczynka uśmiechnęła się i powiedziała:

– Keszju wita się tak wyłącznie z dobrymi ludźmi!

– Keszju? Jakie niezwykłe imię. – Poklepałem psa po głowie. – Ja też miałem… takiego samego psiaka.

Spodziewałem się, że dziewczynka stanie się czujna, w końcu ma psa zaledwie od dwóch dni.

– O, to super! – zawołała. – A pan ma psa czy sukę? Bo my psa. Tata mi go podarował, kiedy poszłam do pierwszej klasy. I powiedział, że jeśli będę się źle uczyć, to mi go zabierze!

No tak, obietnica w stylu Piotra Aleksiejewicza. Popatrzyłem uważnie na dziewczynkę. Nie kłamała!

– To ile on teraz ma? – zapytałem.

– Trzy i pół roku. Jest jeszcze młody! I na dwóch wystawach był czempionem!

A ja nigdy nie prowadzałem Keszju na wystawy. Ciągle nie miałem czasu. Hodowca mówiła, że takiego psa należy wystawiać, ale…

– Widzę, że dobrze się uczysz – zauważyłem. – Skoro pies nadal jest z tobą.

Dziewczynka roześmiała się dźwięcznie.

– Oczywiście, mam same piątki! Ale tata tylko żartował! Niech pan nie myśli, że on to mówił na poważnie! Nikomu nie oddałby Keszju!

Zaciągnąłem się mocniej i zacząłem kasłać. Cholera. Co się dzieje? Okazuje się, że Keszju nie tylko nie należy do mnie, ale nawet u Natalii Iwanowej nigdy nie był! Gruboskórny alkoholik Piotr Aleksiejewicz podarował psa swojej córce… i coś się zmieniło w ich rodzinie. Zaszczuta, cicha trójkowa uczennica śmieje się wesoło, uczy na same piątki i mówi o ojcu z autentyczną miłością w głosie.

– Ty chuliganie – szepnąłem, przykucając i pozwalając, żeby Keszju polizał mnie po nosie. – To znaczy, że mnie nie pamiętasz? Ale jest ci dobrze? Na pewno? A im się dzięki tobie lepiej żyje?

Keszju oblizał mi twarz. Było mu dobrze. Kochał swoją małą panią i był absolutnie przekonany, że większość świata także jest warta miłości.

– Fajny pies – powiedziałem. – Uważaj na niego. Ja… widzisz… właśnie takiego straciłem.

Na twarzy dziewczynki odmalowało się zrozumienie tej strasznej sytuacji. Skinęła głową i powiedziała:

– Niedługo będziemy mieć szczeniaki. Jeśli pan chce, to proszę przyjść. Tylko, przepraszam, ale one są drogie…

– Zastanowię się – obiecałem. – A tak w ogóle to szukam tu znajomej. Nazywa się Natalia Iwanowa. Nie znasz jej może?

Dziewczynka zastanowiła się i pokręciła głową.

– Pamiętam tylko, że mieszka w tej okolicy – mówiłem dalej. – Na szóstym piętrze. Kiedyś ją tu odprowadzałem.

– My też mieszkamy na szóstym! – ożywiła się dziewczynka. – Ale u nas nie ma żadnej Natalii. Na piętrze są trzy mieszkania. W jednym mieszka ciocia Galina… – Dziewczynka zniżyła głos i dodała, wyraźnie powtarzając zasłyszaną opinię: – Straszna jędza. W drugiej ja, Keszju, mama i tata. A między nami w kawalerce w ogóle nikt nie mieszka. Widocznie właścicielom mieszkanie jest niepotrzebne! Tylko czemu nie wynajmą? Przecież można zarobić! A tak to ani sobie, ani nikomu. Tata mówi, że trzeba się zorientować, może dałoby się to mieszkanie im odebrać, skoro nie korzystają.

– Nie przypuszczam – powiedziałem w zadumie. – A o szczeniaczku pomyślę, dziękuję bardzo.

Na pożegnanie znów poklepałem Keszju po karku. I poszedłem, nie odwracając się.

Do Kotii zadzwoniłem, dochodząc do metra.

– Tak? – zapytał podejrzliwie.

– Tak – przyznałem. – Właśnie. To ja.

Usłyszałem ciężkie westchnienie.

– Kotia, no przestań się wygłupiać – poprosiłem. – Muszę się poradzić.

– A ja muszę pracować! – odparł dumnie Kotia.

– A co, zarabiasz na urlop? – zapytałem podstępnie.

– Dlaczego by nie!

– Poczekaj, niech zgadnę, jak… „Kiedyś byłam wesołą, towarzyską dziewczyną, a potem zobaczyłam ją w telewizji…”.

– „Kiedyś byłam zwykłym petersburskim chłopcem o imieniu Alocha – powiedziała Mary z uśmiechem. – Zgaś papierosa, palenie szkodzi zdrowiu!”.

– No, w twoich tekstach pojawiły się społeczne akcenty!

– To dla gazety „Bądźmy zdrowi” – burknął Kotia. – Proszą, żeby zawsze wstawić coś o szkodliwości alkoholu czy nikotyny. Po co dzwonisz?

– Weź zgrzewkę piwa i przyjedź – poprosiłem. – Tylko żeby piwo było zimne. I jakieś chipsy, orzeszki.

Przez chwilę Kotia przetrawiał informację, w końcu powiedział:

– Ciepłe piwo byłoby problemem, ale zimne… A co? Trzecie drzwi się otworzyły? Dokąd?

– Do lata – powiedziałem i się wyłączyłem.


* * *

Rozsądne myśli zwykle podkradają się niespodziewanie.

– Gdybyś umiał myśleć systemowo – oznajmił Kotia, przekręcając się z pleców na brzuch – to poprosiłbyś, żebym wziął krem z filtrem UV.

Rzeczywiście, słońce zaczęło nieźle przypiekać.

– Gdybyś nie był taki leniwy – odparłem – poleciałbyś teraz po krem. Ja załatwiłem lato, o całą resztę martw się ty.

– I gdzie ja ci teraz kupię krem? – zapytał rozleniwionym głosem Kotia. – Musiałbym albo w domu szukać, albo w supermarketach z kosmetykami w rodzaju „Twerska-Full Wypas”. Daj no browar.

Podałem mu butelkę piwa „Obołoń” i zapytałem:

– Słuchaj, czemu ciągle kupujesz to piwo?

– Bo mi się podoba ich kampania reklamowa. – Kotia się uśmiechnął. – Wyobraź sobie, oni proponują, żeby pisarze fantaści wspomnieli w swoich książkach o piwie „Obołoń”.

– No i co?

– Jeśli dziesięć razy z rzędu autor wymieni słowo „Obołoń”, to dostaje premię. Czujesz?

– Tak po prostu? – zachwyciłem się. – „Obołoń”, „Obołoń”, „Obołoń” i już?

– Dziesięć razy z rzędu „Obołoń” – podkreślił Kotia. – Nic mniej.

– A co to w ogóle znaczy to „Obołoń”? – zapytałem.

– Bagnisty brzeg rzeki.

– Poważnie? Czyli „Obołoń” to piwo z wody bagiennej?

– Ale przecież smaczne!

Nie spierałem się. Nad takim morzem, pod takim słońcem i w dodatku w listopadzie smakowałoby mi każde piwo.

– Dziwne to wszystko – odezwałem się. – Widzisz… Spodziewałem się, że Keszju będzie tęsknił za Natalią. Że ja go zabiorę. Zapłaciłbym oczywiście! A tu się okazuje, że dziewczynka ma go od trzech lat. Bez sensu…

– Właśnie z sensem – prychnął Kotia. – Ciągle nie kapujesz?

– Czego?

– Ani Róża, ani Feliks nie wspominali o żadnych dziwnych osobach, które zajęły ich miejsce. Powinieneś po prostu sam wypaść z życia.

– No?

– A ciebie wyrzucili. Zamienili.

Ciągle nie mogłem zrozumieć.

– Jak to „zamienili”?

– A co, ona sama nadziała się na nóż, tak? – zapytał spokojnie Kotia. – Nachyliła się i hopla! Wszedł jak w masło? I już mamy zbroczonego krwią trupa, syreny wyją, ty uciekasz…

– Cholera…

Wreszcie do mnie dotarło.

Zerwałem się, wściekły kopnąłem piasek.

– Cholera! Cholera! Cholera!

– Zrozumiałeś? – Kotia odwrócił głowę i popatrzył na mnie oślepiony słońcem. – Ta twoja Natalia to taki sam funkcyjny jak i ty. Z jakiegoś powodu postępowałeś nie tak, jak oni by chcieli. Przewidzieli to i zawczasu przygotowali ci bodziec – bezczelną nieprzyjemną kobietę. Przecież ta Iwanowa to taki typ kobiety, którego najbardziej nie lubisz, prawda? Nie zwykła obca baba, ale wstrętna obca baba. Tak?

Wzruszyłem ramionami.

– Z tobą to nie było takie proste jak z pokojówką czy restauratorem – mówił dalej Kotia. – Uniosłem się wczoraj… przepraszam. Ale strasznie mnie ta mapa wkurzyła. No więc, z tobą to wszystko nie jest takie proste, Kirył. Nie jesteś zwykłym celnikiem, jakich tu mają na pęczki. Jest w tobie coś szczególnego. Tylko nie zrozumiałem jeszcze, co to takiego.

– A próbowałeś? – zapytałem ponuro.

– Tak. Pół nocy kombinowałem. – Kotia usiadł na piasku i popatrzył na mnie surowo. – Posłuchaj, Kirył. Pewnie rzeczywiście byliśmy dobrymi przyjaciółmi…

Speszyłem się, jak zawsze, gdy zaczyna się mówić z przyjaciółmi o przyjaźni. To tylko z kumplami łatwo wychodzi.

– Morze w centrum Moskwy, cały ten twój Kymgym…

– Kimgim!

– Co za różnica. To wszystko jest naprawdę super. Przyjaźń z tobą jest i przyjemna i wygodna. – Kotia uśmiechnął się krzywo, ale od razu poważnie dokończył: – Tylko że ty nie należysz do szeregowych masonów… to znaczy, funkcyjnych. Z tobą wiąże się jakieś nieszczęście… i kiedyś nie zdążysz przechwycić wszystkich noży. Czuję, że to wszystko źle się dla mnie skończy. Dziś rano siadłem, żeby napisać kolejną chałturkę, i myślę: jeśli Kirył nie zadzwoni do obiadu, to wyłączam telefony i będę sobie wmawiał, że to wszystko mi się przyśniło. Ale zdążyłeś. Draniu.

Popatrzyłem na niego stropiony. Kotia miał rację. Wciągałem go w jakieś przygody, niby ciekawe, a jednocześnie śmiertelnie niebezpieczne. A przy tym ja sam miałem asy w rękawie – zdolności funkcyjnego.

– Kotia…

– Dobra tam, do diabła z tą liryką. – Kotia machnął ręką. – A morze zajebiste… i piwo zimne… Ekologia taka, że tylko zabić się bumerangiem! Za to nawet umrzeć można… Przeczytałeś ten kimgimski podręcznik?

– Przejrzałem.

– I co cię tam zdumiało?

– Brak państw.

– Otóż to! – Kotia pogroził mi palcem. – Miasto Kimgim zamiast Kaliningradu, proszę bardzo. Miasto Zachrtan na miejscu Petersburga, nie ma sprawy. Nie mają szczęścia do fonetyki… Ale jeśli w całym ich świecie nie ma ani jednego państwa, tylko miasta i ziemia niczyja… To co otrzymujemy?

– Feudalizm? – zasugerowałem.

– Jaki znowu feudalizm! – Kotia się skrzywił. – Feudalizm to wojny, walka o władzę, intrygi. Nie, nie chodzi o to, że mam coś przeciwko temu, że na całym świecie nie ma ani jednej wojny – wprost przeciwnie, jestem obiema rękami za! Tylko że to tak samo z siebie jest niemożliwe. To mi wygląda na sztuczny świat.

– Kotia, mamy za mało danych.

– Mamy wystarczająco dużo danych. – Kotia wstał z piasku i potrząsnął chudą ręką. – Wszystko wyraźnie widać! Nawet punkt bifurkacji w miarę dokładnie obliczyłem.

W tym momencie od strony wieży dobiegło stukanie. Odwróciliśmy się jednocześnie.

– Niech sobie stukają – powiedziałem. – Czy celnik nie ma prawa odpocząć?

– A nie zapomniałeś, że dziś miała cię odwiedzić komisja?

Zacząłem się szybko ubierać.

Kotia też się ubrał, zastanawiając się po drodze:

– Czy ja właściwie mam prawo u ciebie przebywać? Może powinienem się gdzieś tu schować?

– Zakop się w zaspie w Kimgimie! – odciąłem się. – Mam przecież prawo zapraszać gości… Chyba…

– Kirył, ty teraz ze wszystkich sił udawaj głupiego – powiedział Kotia. – Dobrze ci to wychodzi. Ci, którzy tu przyjdą, nie będą głupcami.

Загрузка...