W każdej bajce jest taki moment, w którym bohater zostaje wysłany na poszukiwanie. Iwan Carewicz wyrusza po jabłko młodości, Bilbo w towarzystwie krasnoludów idzie po skarby smoka, Harry Potter szuka Komnaty Tajemnic, Atreju wyrusza na poszukiwania granic Fantazji.
Co ciekawe, wszystkie te działania, tak pasjonujące czytelników, samemu wysyłanemu są absolutnie zbędne! Iwan mógłby spokojnie w tym czasie poleżeć na sianie z jakąś hożą dziewoją, Bilbo wypaliłby fajeczkę aromatycznego tytoniu hobbitów, Harry Potter, rekompensując nastoletnie kompleksy, polatałby na miotle, zaś Atreju wyruszył na polowanie na purpurowe bizony. Ale rozkaz został wydany: car wygania z dworu, surowe hobbity łapią za włochate nogi, zły bazyliszek ucieka do swojego legowiska. Nicość powoli unicestwia Fantazję. Bohater nie ma wyjścia i rusza w drogę.
Zauważmy, że wszystkie poszukiwania są nakierowane na znalezienie czegoś materialnego. Jabłko, worek złota, ponure podziemie pod szkołą (przy okazji, każde dziecko wie, że ponure podziemia są przecież pod każdą szkołą), słup graniczny z napisem „W tym miejscu autorowi skończyła się fantazja…”.
Bardzo, bardzo rzadko zdarza się, że bohater wyrusza po coś niematerialnego. Nie po to, „czego na białym świecie w ogóle być nie może” – za tym zdaniem wyraźnie ukrywa się niewidzialny sługus, który uciekł z „Czerwonego kwiatuszka”. Człowiek od razu przypomina sobie Dorotkę i jej towarzyszy, którzy w Szmaragdowym Grodzie szukali rozumu, odwagi i miłości, a otrzymali otręby, trociny i rycynę.
Spodziewałem się, że polityk Dima zacznie mi opowiadać, jak bardzo nasza ojczyzna potrzebuje złota i brylantów, ewentualnie starożytnych tajemnic i najnowszych technologii. Ale się pomyliłem. Nie doceniłem go.
Dima bez mrugnięcia okiem wypił zimną kwaśną kawę i oznajmił:
– Chciałbym cię prosić, żebyś znalazł dla naszej ojczyzny ideę narodową. Nową ideę narodową.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie.
– I co mam znaleźć? – zapytałem. – Altruizm? Mądrość, honor, sumienie? Wartość dodatkową?
– W altruizm nie wierzę, mądrość, honor i sumienie już były. Wartości dodatkowej też nam nie trzeba, obejdziemy się bez rewolucji. Potrzebna jest ideologia.
– Dima – powiedziałem twardo – może pan mówić jaśniej? Naprawdę gotów jestem pomóc. Niech wszystkim będzie dobrze, i Rosji, i Moskwie, i całej postępowej ludzkości. Ale ja jestem tępy od urodzenia. Dopóki nie wyjaśni mi się, o co chodzi, nie rozumiem.
– Istnieje świat, który się nazywa Arkan. Drzwi do niego otwierają się bardzo rzadko. Ostatnio na Uralu, w obwodzie orenburskim… zniszczone w pięćdziesiątym czwartym roku decyzją KC KPZR. Decyzję podejmował jeszcze Stalin, ale za jego życia nie zdążyli… – Dima zamilkł i pokręcił głową. – Nie, zacząłem od niewłaściwego końca. Funkcyjni nie lubią mówić o Arkanie, ale mimo to wiele się dowiedziałem. Arkan to jedyny świat, niemal dokładnie taki jak nasz. Różnica polega na tym, że czas Arkanu wyprzedza czas Ziemi o trzydzieści pięć lat.
– Aha – powiedziałem. – I co to jest? Nasza przyszłość?
– Nie wiem – odparł polityk. – A jeśli nawet, to nie zdeterminowana. Ale gdyby udałoby się tam trafić… poczytać gazety, pogrzebać w podręcznikach i encyklopediach… Wiedzielibyśmy, jakie niebezpieczeństwa czekają nasz kraj. I co powinni zrobić prawdziwi patrioci, żeby pomóc ojczyźnie.
– Prosił pan Natalię, żeby otworzyli tam drogę?
Polityk się skrzywił.
– Niezupełnie rozumiesz nasze stosunki. Prosiłem. Odpowiedziała, że drzwi nie otwierają się na zamówienie. I nie chciała w ogóle rozmawiać na ten temat. Nie mam na nią żadnych środków nacisków. Co mogę przeciwstawić funkcyjnemu?
– Siłę?
– To bardzo trudne. Domyślasz się, jak pół wieku temu załatwili twojego kolegę celnika, który pilnował przejścia do Arkanu?
– Nie.
– No właśnie. – Polityk się uśmiechnął. – On odmówił zamknięcia przejścia do Arkanu. Zresztą nie mógł postąpić inaczej. Musiałby porzucić swoją funkcję, a tego nie chciał. Ponad rok władza targowała się z funkcyjnymi, z tym niewyraźnym systemem „starszych” i liderów siłowych. W końcu funkcyjni zdecydowali, że władza ZSRR ma prawo do samodzielnego wyjaśniania swoich stosunków z niepokornym celnikiem – ogromny kraj przeciwko jednemu funkcyjnemu. Odnoszę wrażenie, że wasi po prostu chcieli zobaczyć, co się stanie. Kto kogo.
– No i?
– Od tamtej pory nie ma drzwi do Arkanu – odparł Dima. – Z tego co wiem, ani u nas, ani w innych krajach. A one są potrzebne… bardzo potrzebne!
– Dobrze – poddałem się. – To ciekawe… i pewnie pożyteczne. Zgadzam się.
Polityk poklepał mnie po ramieniu.
– Zuch! No, wyobraź sobie: jeśli będziemy wiedzieć, jakie niebezpieczeństwo zewnętrzne grozi naszemu krajowi, a jakie nie, jaka powinna być właściwa władza… To przecież nieoceniona wiedza!
– No i trzęsienia ziemi, pożary, akty terrorystyczne, katastrofy, epidemie – dodałem.
– Tsunami, wybuchy wulkanów – dorzucił polityk.
Popatrzyłem na niego podejrzliwie. Kpi sobie?
– Trzeba myśleć globalnie, Kiryle – powiedział z wyrzutem polityk. – Wyobraź sobie, że w przeddzień tsunami Rosja uprzedza mieszkańców tamtego regionu o niebezpieczeństwie. Nasze najnowsze satelity doniosły. Jak bardzo wzrósłby autorytet Rosji na arenie międzynarodowej!
– A… no tak – przyznałem. – Jakoś nie pomyślałem. Więc co mam robić? Jak otworzyć te drzwi?
Dmitrij wstał, przeszedł się po kuchni. Popatrzył w okno Kimgimu i powiedział:
– Kimgim jest bardzo popularny. Co trzeci celnik otwiera do niego przejście… Wiesz dlaczego? To świat z powieści Juliusza Verne’a. Świat, gdzie technika zastygła na granicy dziewiętnastego i dwudziestego weku. W którym stworzono ogromne maszyny parowe i zbudowano sieci dróg kolejowych zamiast autostrad. W oceanach są potwory, a kula ziemska nie została do końca zbadana! Australia na przykład jest prawie niezamieszkana! Tam się łatwo żyje, Kiryle. Przyjemnie. Wiele osób lubi tam spędzać urlop.
– Kto?
– Politycy. Przecież tam można się powygłupiać. Intrygować. Ten świat składa się z kawałków. Miasta-państwa, konfederacja niezależnych księstw i wolnych terytoriów. Wybuchają zabawne wojny – pięciuset ludzi przeciwko siedmiuset i te wojny mają swoje ściśle określone zasady. Nawet łajdacy są operetkowi. Wielu naszych kupiło tam sobie domki w jakimś mieście; podają się za podróżników i spędzają tam wszystkie urlopy. U nas mówią, że jadą na Kanary, i pędzą tutaj, na Ziemię-trzy.
– Ziemia-trzy?
– Tak. Chyba nie myślisz, że cały świata nazywa się jak jedno miasto? Kimgim jest bardzo popularny, ale to wszystko. Twoje drugie drzwi wychodzą na Ziemię-siedemnaście. Tam nie ma ludzi. Najpierw myśleliśmy, że to drzwi do dalekiej przeszłości, ale tam są zwykłe rośliny i zwierzęta, identyczne z ziemskimi. I nie ma ludzi. Popularne miejsce wypoczynku. Kiedy zaczną się pchać turyści, to ich przeganiaj dalej, żeby nie robili szaszłyków pod samą wieżą, bo ci wszystko zapaskudzą.
– Jak ja mam ich przeganiać? Przecież to na pewno sami politycy i oligarchowie! I różni działacze kultury.
Dima popatrzył na mnie ironicznie.
– Kirył, ocknij się. Co dla ciebie znaczą oligarchowie i politycy? Podchodzisz, marszczysz brwi, grozisz palcem i robi się spokój! Kontrolujesz przejście między światami w dogodnym punkcie Moskwy. Wierz mi, to znaczy więcej niż setki złóż ropy naftowej.
– Nadal nie rozumiem, czemu otwierają się właśnie te drzwi
– Otwierają się drzwi do tych światów, do których chciałbyś trafić. Dlatego właśnie myślę, że może ci się udać. Zazwyczaj Ziemia-trzy i Ziemia-siedemnaście są pociągające dla różnych typów ludzi. Musisz być człowiekiem wielostronnym, skoro otworzyłeś przejście i tu, i tu. Może z Arkanem też ci się uda?
– Jaki on ma numer? – spytałem nie wiadomo po co.
– To świat, który otwiera się epizodycznie, nie ma numeru. Po prostu Arkan. – Polityk podszedł do schodów i popatrzył na mnie w zadumie. – No, muszę już iść. Spróbuj, Kirył. Wierzę w ciebie. Jeszcze przez tydzień czy dwa możesz pomóc swojemu krajowi.
– A potem?
– Potem będzie ci już wszystko jedno. Dlatego właśnie zależało mi, żeby jak najszybciej z tobą porozmawiać. Masz jeszcze dwoje drzwi, Kirył. Dwa światy. Proszę cię, nie popełnij błędu.
Zaczął schodzić na dół. Poszedłem za nim, odprowadziłem go do drzwi i przekonałem się, że albo rzeczywiście nikt mu nie towarzyszył, albo ochrona czekała z dala od wieży. Dima podniósł kołnierz kurtki i zgarbiony, niczym detektyw w klasycznym kryminale, poszedł przed siebie.
– Taak, idea narodowa… – powiedziałem z lekkim zachwytem, zamykając drzwi. – No, no!
Musiałem przyznać, że prośba polityka mnie zaintrygowała. Jeśli faktycznie istnieje świat taki sam jak nasz, tylko „rzecz dzieje się tam” trzydzieści pięć lat później, to dlaczego mielibyśmy z tego nie skorzystać? Dlaczego by nie podłożyć materaca tam, gdzie wypadnie nam się przewrócić?
Z drugiej strony, czy to w ogóle możliwe? Ze słów polityka wynikało, że Stalin kazał zniszczyć przejście do Arkanu, gdy się dowiedział o rozpadzie Związku Radzieckiego. Załóżmy. A Chruszczowa i Gorbaczowa nie ruszył?
Czułem, że polityk ściemniał. Mimo wszystko łatwiej jest działać, gdy proszą cię o coś materialnego. „Plask! Oto głowa smoka, królu! Spełniłem swoją obietnicę!”. „I ja spełniam swoją, książę! Oto ręka księżniczki. Ćlap!”.
Ale mimo wszystko postanowiłem, że uczciwie spróbuję spełnić swoją obietnicę.
Po części dlatego, że naprawdę chciałem pomóc swojemu krajowi. A po części z ciekawości. Gigantyczne ośmiornice na brzegach i ciepłe morza tropikalne to oczywiście bardzo fajne, ale czy ludzie polecą na Marsa? Czy zbudują miasta na Księżycu? Czy będzie kolejna wojna światowa? Czy znajdą lekarstwo na raka, AIDS, katar? Czy Peter Jackson nakręci Hobbitata?
Wyobraziłem sobie te małe egoistyczne radości, które mogą nam dać drzwi prowadzące w przyszłość. Załóżmy, że mogę leczyć się u funkcyjnych i oddawać rozkoszom gastronomii w restauracji Feliksa. Ale żaden z nich nie napisze powieści za Umberto Eco, nie nakręci filmu za Spielberga, nie napisze tekstu piosenki za Arbenina, nie wypuści trzeciego „Fallouta”.
Dobra. Przed snem spróbuję intensywnie pomyśleć o przyszłości.
Ale nieprędko udało mi się pójść spać.
Najpierw umyłem podłogę na parterze. Potem posprzątałem śmieci z plaży; niedopite piwo przyniosłem do kuchni, pożałowałem, że nie mam lodówki, i postawiłem dwie butelki pod zimną wodę. Wróciłem na brzeg, usiadłem i popatrzyłem na morze. Za moimi plecami zachodziło słońce, mój cień sięgał teraz do wody. A cień wieży aż do horyzontu.
Ale nie dane mi było cieszyć się zachodem słońca – rozległo się pukanie do drzwi Kimgimu.
W pierwszej chwili pomyślałem, że wrócił Chaj, ale okazało się, że to tylko dwóch elegancko ubranych dżentelmenów w różnym wieku, podobnych do siebie jak ojciec i syn, albo wuj i siostrzeniec, którzy przyszli zapytać, dokąd można pójść przez moją wieżę.
Moskwa ich nie zainteresowała. Odniosłem wrażenie, że nasza Ziemia w ogóle ich nie interesuje, i zrobiło mi się trochę przykro. Na morze popatrzyli z wyraźnym zainteresowaniem, ale nawet ono ich nie urządzało.
Pożegnaliśmy się uprzejmie i starszy mężczyzna, którego w myślach nazwałem wujkiem, zaproponował mi cygaro. Po chwili zastanowienia przyjąłem prezent. Nie poczułem żadnego niepokoju, widocznie celnik ma prawo przyjmować drobne upominki.
Wkrótce potem zastukano do moskiewskich drzwi.
To towarzystwo rozpoznaliby bywalcy modnych klubów; nawet ja poznałem popularnego młodego rapera (w rzeczywistości wyglądał jak chłopiec, zarozumiały i napuszony) i siedemnastoletnią blondynkę z jakiegoś zespołu w rodzaju „Iryski”, „Ciągutki” czy „Lizaczki”. Nigdy nie potrafiłem zapamiętać nazw tych dziwnych zespołów, gdzie najważniejszą rzeczą jest nie głos czy tekst, tylko kilka długonogich ślicznych dziewcząt różniących się od siebie jedynie kolorem włosów.
Raperowi i piosenkarce towarzyszyła świta. Dwóch chłopaków i dwie dziewczyny, najwyraźniej wielbiciele. Mogli mieć najwyżej po dwadzieścia lat. Sądząc po bezczelnych spojrzeniach, drogich ciuchach i zaparkowanych nieopodal samochodach, również złota młodzież. Tylko oni, w odróżnieniu od rapera i piosenkarki, bawili się za cudze pieniądze. Niegdyś ich rodzicom udało się ukraść kawałek kraju. Kraj był duży, kąsek tłusty i teraz dzieciaki mogą spędzać czas, dryfując między paryskimi butikami (osoby ekstrawaganckie wybierają londyńskie) i modnymi europejskimi dyskotekami (oryginały wolą dyskoteki japońskie).
Z całej szóstki tylko jeden wiedział coś o funkcyjnych – chłopak raper. Piosenkarka po prostu podróżowała między światami, niczemu się nie dziwiąc, a złota młodzież rozpaczliwie się bała, dlatego zachowywała się opryskliwie i bezczelnie. Raper od razu wybrał Ziemię-siedemnaście. Na widok morza złocącego się w ostatnich promieniach słońca młodzież zaczęła kląć z wrażenia. Tylko wisząca na chudym ramieniu kawalera miedzianowłosa dziewczyna pisnęła, że na Wyspach Owczych jest większy wypas. Dlaczego wspomniała właśnie o tych zimnych wyspach, nie wiem. Może to było jedyne miejsce, gdzie jej przyjaciele nie byli i nie mogli zaprotestować.
Miałem wielką ochotę odebrać tym, pożal się Boże, turystom alkohol, pochowane po kieszeniach halucynogeny, ale do świata-Skansenu można było wnosić każde świństwo.
Ograniczyłem się więc do tego, że zdarłem z nich cło na maksa. Nawet za prezerwatywy, które mieli i chłopcy, i dziewczęta.
Nie protestowali; rozstanie się z sumą prawie dwóch tysięcy rubli nie zrobiło na nich większego wrażenia. Ja w swoim „poprzednim” życiu z równą łatwością rozstałbym się z dwiema dziesiątkami.
Zamknąłem za nimi drzwi, poszedłem do kuchni. Piwo się schłodziło, otworzyłem butelkę, rozerwałem paczkę z pistacjami. Wypiłem jedną szklankę, nalałem drugą. Podszedłem do okna z widokiem na Skansen.
Młodzież kąpała się w morzu, głośno i hałaśliwie. Zupełnie jak normalni ludzie. Raper i jeszcze jeden chłopak odpłynęli daleko od brzegu, pozostali chlapali się na płyciźnie. Zerknąłem w stronę lasu. Nikogo. Gdzieś tam jest zbiegła terrorystka. Po jej śladach uparcie idzie Kotia – pewnie już ma odciski, pewnie nie raz się potknął i przewrócił, rozbił okulary. Jakoś nie wierzyłem w jego zdolność przemieszczenia się po dżungli bez urazów!
Westchnąłem i podszedłem do okna wychodzącego na Kimgim. Tam już było zupełnie ciemno, padał lekki, świąteczny śnieżek; jedynie głuche ceglane ściany psuły wrażenie.
Że też wieża musiała wyrosnąć na fabrycznych przedmieściach! Gdyby tak stała gdzieś na wzgórzu, nieopodal restauracji Feliksa… patrzyłbym teraz na domki pokryte dachówką, na dymek płynący z kominów, na sunące po śniegu sanie… Dzieci na podwórkach obrzucałyby się śnieżkami, uprzejmi panowie kłanialiby się sobie, damy we wspaniałych sukniach wyprowadzałyby na spacer swoje pieski… A potem poszedłbym do restauracji, zjadł jakieś marynowane morskie gady garnirowane marynowanymi karczochami, napiłbym się piwa, porozmawiał z inteligentnym człowiekiem.
A gdyby wieża stała nad brzegiem ich morza, obok „Białej Róży”? Stałbym teraz przy oknie i patrzył na posępne fale, na złowieszcze macki krakenów sunące ku wieży. Zimny wiatr targałby moje włosy, a ja spoglądałbym w dal z pobłażliwym uśmiechem człowieka rozczarowanego życiem. Być może nawet zapaliłbym podarowane cygaro.
Powoli dopijając piwo, pogrążałem się w melancholii. Mimo wszystko obecność Kotii pozwalała wierzyć, że nie do końca rozstałem się z poprzednim życiem. Ale teraz, patrząc na wygłupiającą się młodzież, poczułem się nagle bardzo, bardzo samotny. I do tego stary. I to wcale nie mądry i doświadczony, lecz zmęczony i wypalony.
Nad brzegiem morza poszła w ruch butelka szampana. Dziewczyny zaczęły śpiewać jakąś idiotyczną piosenkę, zapewne z repertuaru swoich idoli.
– Jak chcecie się drzeć, to idźcie dalej! – krzyknąłem z okna.
– Idź w… – zaczął jeden chłopak, ale raper skoczył do niego jak oparzony, zasłonił mu dłonią usta i zaczął coś półgłosem tłumaczyć. Chłopak szybko załapał i równie gorąco jak poprzednio zawołał: „Przepraszam, bardzo przepraszam, już będziemy cicho!”.
Zamknąłem okno i skrzywiłem się. Też mi zwycięstwo. Uspokoiłem jednego pijanego chłopaczka. Dla funkcyjnego to nieomal bohaterski czyn!
Właściwie powinienem położyć się spać.
Ale znów mi się nie udało. Raper nie był głupi, obsztorcował kompanów jak się patrzy i pół godziny później całe przycichłe towarzystwo zastukało do drzwi, grzecznie się pożegnało i wróciło do Moskwy. Raperowi na pożegnanie poradziłem:
– Takich więcej nie przyprowadzaj.
Chłopak pokiwał energicznie głową. Nie wiem, od jak dawna miał wejście do świata funkcyjnych, ale wyraźnie rozumiał, że nie warto z nami zadzierać.
Zamknąłem za nimi drzwi i poszedłem wreszcie spać, z twardym postanowieniem, że nie otworzę nikomu, bez względu na to, kto będzie się dobijał. Niech walą w moskiewskie drzwi muzycy i deputowani, niech dobijają się od strony Kimgimu Feliks z Chajem, niech na brzegu morza odwołuje się do mojego sumienia Kotia. Nic mu nie będzie, wytrzyma do rana.
A ja będę spał i śnił o nowym przejściu. Przejściu do przyszłości. Do świata zwanego Arkanem, gdzie można uczyć się na cudzych błędach.
Uczciwe zasnąłem z myślą o Arkanie, ale nad ranem, w półśnie, przed obudzeniem, wydawało mi się, że nowe drzwi otworzyły się znowu do Kimgimu, tym razem obok restauracji Feliksa. A przed wieżą zebrał się tłum funkcyjnych, mężczyzn i kobiet, młodych i starych, którzy na różne sposoby wymyślali mi za frymarczenie przejściami między światami; że nie rozumiem ich wartości i zachowuję się aspołecznie. Wszystko to się nakręcało i nakręcało, aż w końcu przerodziło w coś na kształt zebrania związków zawodowych, z wyrzutami, świństwami i społecznym osądem. Potem pojawiła się Natalia, powiedziała, że trzeba mi odebrać wieżę, ponieważ jestem osobnikiem, któremu nie można ufać, i przywrócić mnie do szeregu zwykłych ludzi. Nieoczekiwanie z tłumu wyszedł polityk Dima i poparł tę propozycję. Po nim wystąpili komik Żenia i młody raper, a potem już zaczął na mnie napierać cały tłum funkcyjnych, wymachujących rękami i wykrzykujących obraźliwe słowa.
Obudziłem się zlany potem i leżałem chwilę, słuchając, jak mi „wali serce. Przestraszyłem się. Nie na żarty się przestraszyłem, że znów stanę się zwykłym człowiekiem!
A przecież tak się miotałem! Tak panikowałem! Wszystkich mi zabrali… rodziców, psa, przyjaciół, dziewczyny. Wszystkich! Ale wystarczyło, że dali mi przestronne więzienie, obiecali porządne racje i rozrywki, a od razu przestałem się burzyć. No bo przecież, cokolwiek bym mówił, wieża to więzienie. Kołek, do którego przywiązano łańcuch długości dziesięciu kilometrów. Wszystko, co mam, to okrągłe podwórko do spacerów na łańcuchu. No dobrze, pięć podwórek. I nie dziesięć kilometrów, tylko piętnaście.
Trochę krótko.
Nigdy nie polecę na Kubę… a tak bardzo chciałem. Ani do Nowej Zelandii. Jeśli wierzyć Feliksowi, wówczas moja funkcja się rozpadnie. Ale co tam zamorskie kraje! Nawet nie pojadę z przyjaciółmi do Pragi, a przecież planowaliśmy. Co tam do Pragi! Nawet na daczę nie pojadę, bo to jakieś sto kilometrów.
– I co dalej? – zapytałem, patrząc w sufit. – Nie zdarza się tak, żeby wszystko za darmo i jednemu człowiekowi. Jestem teraz prawie nietykalny. Twardziel nad twardzielami. Mam pod bokiem własną plażę, przytulne miasteczko i kawał Moskwy. Niektórzy przez całe życie nie wyjeżdżają z jednego miasta. I czego mi tak niby brakuje? Kapotni?
Myśl o Kapotni uspokajała. Mimo wszystko miałem więcej szczęścia niż kolega z południowo-wschodnich obrzeży Moskwy.
No i strasznie byłem ciekaw, dokąd otworzyły się czwarte drzwi. Czy ambitny polityk miał szczęście, a razem z nim potencjalne ofiary tsunami i trzęsień ziemi?
Ubrałem się szybko i popatrzyłem na trzy otwarte już okna.
I nagle przypomniała mi się piosenka, którą tak lubił ojciec – o człowieku, który mieszkał w starym domu, gdzie jedno okno wychodziło na pole, drugie na las, a trzecie na ocean. To musiała być piosenka o funkcyjnym celniku, takim jak ja! Nie pamiętam, kto ją śpiewał. Chyba nie profesjonalny piosenkarz, tylko jakiś znany podróżnik, a może kucharz? Śpiewał zdumiewająco dobrze, jakby to było jego dawne hobby. Trzeba będzie znaleźć i posłuchać.
W moich trzech oknach widniało: brudnoszare niebo nad Moskwą, czysty zimowy błękit nad Kimgimem i piękny różowy wschód słońca nad morzem. Bajka!
Skontrolowałem, co się dzieje za oknami, ale wszędzie panował spokój, nigdzie, nawet w Moskwie: nie było żadnych kolejek pod drzwiami. Ale czy jest coś, co pod względem spokoju mogłoby konkurować z tropikalnym morzem o poranku?
A potem wziąłem się w garść i zachowałem jak prawdziwy bohater. Najpierw poszedłem na górę, doprowadziłem się do porządku, wziąłem prysznic i postawiłem czajnik na gazie, a dopiero potem podszedłem do dwóch zamkniętych okien.
Za okiennicami jednego z nich panowała cisza. Czas tego okna jeszcze nie nadszedł.
Za okiennicami drugiego było słychać równy szum. Nie tak głośny, jak szum morza, ale wyraźny.
Zacząłem odkręcać pokrętła, nie stawiały oporu, jakby wyczerpały swoją funkcję i teraz chciały jak najszybciej zerwać się z gwintu.
W końcu okiennice otworzyły się na oścież. Popatrzyłem w okno i aż gwizdnąłem z wrażenia.
No, no…
W telewizji w takich momentach – jak to się mówi, w najciekawszym miejscu – dają zwykle reklamy. Gdybym kręcił film o moich przygodach, właśnie w tym miejscu dałbym przerwę na reklamę.
Zresztą, widok za oknem przypominał reklamowy klip – jeden z tych przesłodzonych, reklamujących jogurty albo soki owocowe. Taki, gdzie ptaszki zbierają jagódki, zajączki korzonki, robaczki jabłuszka, misie miód, a potem to wszystko wpada prosto do wiadra z mlekiem od czyściutkiej krówki i przemienia się w apetyczny kolorowy płyn. Gdy właśnie was mdli od ślicznych reklamowych dzieci i dziadka, który we własnym ogrodzie entuzjastycznie poi rodzinę sokiem z kartonu, to znaczy, że widzicie dokładnie to, co zobaczyłem w tym oknie ja.
Soczyście zielona trawa! Nie, nie rozumiecie – naprawdę zielona, jak w reklamach, gdy czasem ją podbarwiają; w rzeczywistości tak intensywny kolor mogą mieć tylko chińskie flamastry.
I na tej zielonej łące, rozpościerającej się aż po horyzont, w malowniczym nieładzie rosły równie kolorowe drzewa, obsypane kwiatami, a może owocami…
Czy muszę dodawać, że niebo było błękitne, słońce żółte, a powietrze aromatyczne i czyste?
Miałem straszną ochotę znaleźć gdzieś pokrętło z napisem „kolor” i ująć nieco barw. A przy okazji zmniejszyć trochę kontrast.
W porównaniu z tym światem tropikalny Skansen wydawał się jakiś taki spłowiały, wyblakły. Jakby ktoś wziął Gogaina, zawiózł go na Tahiti i zmusił do malowania pastelami, a potem wręczył mu soczyste farby akrylowe i korzystając z jego stropienia, namówił do namalowania pejzażu pasa środkowego, ale w smętnych odcieniach.
Tak czy inaczej, ten świat reklamy nie wyglądał mi na przyszłość. Może gdybym ujrzał wypaloną równinę, zacząłbym podejrzewać, że mi się udało. Ale ten widok nie pasował nawet do moich optymistycznych wyobrażeń o przyszłości.
Szkoda, że nie jestem obłąkanym sekciarzem. Pomyślałbym, że otworzyłem wrota do raju. Zrzuciłbym z siebie ubranie i zaczął radośnie biegać po trawie.
Wprawdzie nie zrzuciłem ubrania, ale zszedłem na dół i otworzyłem drzwi. Zerwałem i podejrzliwie powąchałem źdźbło trawy – ze starego nawyku Rosjanina, który w każdym podarunku losu dopatruje się podwójnego dna.
Trawka smacznie pachniała i nie gryzła.
– „Wybacz, stary” – powiedziałem do nieobecnego polityka słowami szkapy z dowcipu. – „Starałam się, jak mogłam…”.
Z tego świata moja wieża wyglądała dość zabawnie. Znacznie smuklejsza, pokryta białym kamieniem. Pewnie marmur – żyłkowany, wygładzony. No bo z czego innego można budować wieże w tym bajkowym świecie? Tylko z marmuru, jaspisu, malachitu i innych kamieni szlachetnych.
Gryząc trawkę, ruszyłem przed siebie, oddalając się od wieży. Spróbuję poznać ten świat samodzielnie, bez podpowiedzi.
Rzecz jasna, nie oddalając się bardziej niż na dziesięć kilometrów.