10.

Pogoda była straszliwa. To zamieć ciskała krótkimi śnieżnymi pociskami, to wiatr cichł i z nieba zaczynały spadać wielkie bożonarodzeniowe płatki śniegu, tylko po to, żeby minutę później zmienić się w drobne lodowe kulki, którymi porywisty wiatr chłostał drogę. Konie szły równo, sanie jechały kołysząc się lekko. Tylne siedzenie w saniach przypominało wąską kanapkę z futrzanym pledem, a nogi przykryliśmy czymś w rodzaju baranicy. Nigdy wcześniej nie jeździłem saniami i nie spodziewałem się takich wygód.

Odjechaliśmy trzy kilometry od hotelu, a smętne ceglane budynki nadal ciągnęły się wzdłuż nabrzeża, ulice nadal były absolutnie puste – żywego ducha! Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy próbowali pokonać całą tę drogę na piechotę!

– Nazywam się Kirył – przedstawiłem się poniewczasie. – A mój przyjaciel to Konstanty. Jesteśmy z Moskwy.

– Bardzo mi miło – powiedział Feliks beznamiętnie.

– Feliksie, dlaczego nikt tu nie mieszka? – zapytałem, uparcie usiłując podtrzymać rozmowę.

– To dzielnica fabryczna – odpowiedział Feliks. – Strefa przemysłowa. A teraz są święta.

– I co, nie ma tu zupełnie nikogo? – nie ustępowałem. Feliks ściągnął lejce, zatrzymując konie. Ciekawe doznanie – mając doświadczenie z samochodami, nauczyłem się, że zatrzymać można się w każdej chwili, a sanie przejechały jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, zanim ostatecznie stanęły.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – zapytał Feliks.

Skinąłem głową. Twarz Feliksa był poważna, nawet ponura. Gdyby powiedział, że miasto okupują kosmici, że zajęły je wampiry, albo przetrzebiła dżuma, uwierzyłbym mu.

– Rozejrzyj się. Jaki idiota spacerowałby w taką pogodę po nabrzeżu?

Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie znalazłem słów.

Feliks się uśmiechnął, ale wtedy od strony morza dobiegł głośny plusk, jakby o brzeg uderzyła ogromna fala, i ten dźwięk zmył uśmiech z twarzy Feliksa.

– Jest jeszcze jeden powód! – krzyknął, mocno uderzając konie lejcami.

Konie skoczyły do przodu, tak że mnie i Kotię odrzuciło na oparcie kanapy. Przechyliłem się i zobaczyłem, jak za balustradą, za rzędem latarni, na wodzie kołysze się coś okrągłego, ciemnego, obsypanego fosforyzującymi błyskami, jak długie macki wyciągają się w stronę miasta.

Sanie mknęły tuż przy ścianie budynków fabrycznych, jak najdalej od wody. Cielsko gigantycznej ośmiornicy poruszało się daleko z tyłu.

– Nie bójcie się – powiedział Feliks, nie odwracając głowy. – One boją się światła i nigdy nie wychodzą na drogę.

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego. Ten obcy świat był zbyt podobny do naszego. Tutaj mogłyby żyć tygrysy i niedźwiedzie, ale nie smoki czy gigantyczne ośmiornice!

– Dokąd właściwie jedziemy? – spytałem.

– Do mnie. Jesteśmy prawie na miejscu.

Sanie skręciły w szeroką ulicę, zupełnie niepodobną do wąskich zaułków rozdzielających korpusy fabryk. Ulica była oświetlona identycznymi latarniami jak te na nabrzeżu.

Na wprost nas coś zahuczało, załoskotało i świecąc jasnymi reflektorami, pędziło ku nam. Coś metalowego, na wielkich kołach o dwumetrowej średnicy, pomiędzy którymi groźnie wznosił się przysadzisty pancerny korpus z kilkoma lufami – albo ckm, albo działka małokalibrowe.

Feliks zjechał na pobocze i rycząca machina przemknęła obok nas. Ostro zapachniało chemią. Nie była to zwykła woń benzyny, lecz coś zupełnie innego, trochę spirytus, a trochę amoniak.

– Omal nas nie rozjechał – burknął Feliks i odwrócił się do nas. – Coście tak przycichli? Czołgu nie widzieliście?

– U nas są inne czołgi – powiedział cicho Kotia. – Jeżdżą za miastem. Powoli. I na gąsienicach.

– U was można też spacerować po nabrzeżu. – Feliks się uśmiechnął.

Na brzegu, tam gdzie pomknął kołowy czołg, rozległ się terkot, jakby zaczęła działać wielka maszyna do szycia.

Im bardziej oddalaliśmy się od brzegu, tym bardziej miasto wokół nas ożywało, tracąc smętną geometryczną monotonię. Ujrzeliśmy pierwsze piętrowe i dwupiętrowe budynki, jeszcze nie mieszkalne, ale też już nie fabryczne; w niektórych oknach paliło się światło. Od drogi, którą jechaliśmy, odchodziły w różne strony wąskie uliczki.

Śniegu było tu mniej, od czasu do czasu sanie przeraźliwie zgrzytały na kamieniach. Skręciliśmy. Droga biegła teraz lekko pod górę i zaczęła się wić. Wokół nas wznosiły się duże domy otoczone ogrodami. W którymś oknie ujrzałem ludzką postać – kobieta nalewała herbatę – i zrozumiałem wreszcie, czego tak bardzo mi tu brakowało: normalnych ludzi. Szalona babka o nazwisku Biała, jej debilna służba, zabójcy w czerni, nawet Feliks, który wyskoczył jak diabeł z pudełka, oni wszyscy nie byli ludźmi, lecz aktorami teatru absurdu. Tak samo niesamowitymi, jak potwór wysuwający macki na brzeg, czy śpieszący mu na spotkanie czołg, tylko że w ludzkiej postaci.

A kobieta pijąca herbatę była prawdziwa! Zwyczajna! Najbardziej prawdziwe są właśnie rzeczy zwykłe i banalne. Nawet ta myśl była prawdziwa – dlatego że tak strasznie banalna.

Mimo późnej pory, w tej części miasta na ulicach było sporo ludzi. W ogrodzie piętrowego domku z dziesięć osób, dorośli i dzieci, bawiło się śnieżkami. Pomachali do nas, obrzucili śniegowymi kulami i radośnie wykrzykiwali jakieś życzenia, nie zrozumiałem tylko z jakiej okazji.

– U nas są teraz święta – powtórzył Feliks.

– Ja też nie miałbym nic przeciwko temu, żeby porzucać się śnieżkami – powiedział ponuro Kotia.

– Zaraz się rozgrzejecie. Jesteśmy na miejscu.

Sanie zatrzymały się przed przysadzistym budynkiem na szczycie wzgórza. Architektonicznie przypominał stary rosyjski dworek – piętrowy centralny budynek i dwa parterowe skrzydła. Na placyku przed budynkiem śnieg był rozjeżdżony i zdeptany, widziałem liczne ślady kół i płóz. I ciągle te same latarnie. Jasne światło w oknach, poruszające się cienie za roletami i przytłumiona muzyka. Albo na nas czekano, albo zauważono zbliżające się sanie, w skrzydle domu bowiem otworzyły się drzwi i do sań podbiegł młody chłopak – miał rozpiętą koszulę, lekkie pantofle, ale szyję owiniętą szalikiem.

– Wróciłem – oznajmił Feliks, zeskakując z sań i rzucając chłopakowi wodze. – Wszystko w porządku?

– Tak! – odparł chłopak, zerkając na nas z ciekawością. – Wyprzęgać?

– Wyprzęgaj.

Ja i Kotia poszliśmy za Feliksem do wejścia do głównego korpusu. Chłopak zaprowadził konie do wielkiej bramy w prawym skrzydle.

– Dlaczego nie macie samochodów? – nie wytrzymałem.

– Dlatego że nie ma tu ropy – odpowiedział Feliks.

Pomyślałem, że na każde pytanie znajdzie taką idiotycznie prostą odpowiedź. Dlaczego nikt nie spaceruje? Bo zimno. Dlaczego nie ma samochodów? Bo nie ma benzyny.

– Na czym polega sens życia? – zapytałem złośliwie.

– Nie drwij – burknął Feliks. – Cały sens naszego życia to solidne wykonywanie swojej funkcji.

– To mi się nie podoba.

– Przywykniesz.


* * *

To była restauracja. Nie taka jak w hoteliku, z atmosferą małego europejskiego klubu. O, nie! To była Restauracja przez duże „R”, w stylu hulających kupców i robotników partyjnych. To była knajpa! To było coś równie wulgarnego jak restauracja „Praga” na Nowym Arbacie. Takie restauracje istniały w Rosji przed rewolucją, szczęśliwie przetrwały NEP (być może właśnie w takich „szumiała” dziarska babka-złodziejka Róża Biała), przebiedowały czasy Stalina i lata wojny, okrzepły i zmężniały w epoce uprawy kukurydzy i breżniewowskiego zastoju, zmieniły dziesiątki właścicieli w czasie pieriestrojki i szczęśliwie weszły w trzecie tysiąclecie.

Kicz jest nieśmiertelny.

W tej restauracji były kolumny. I kryształowe żyrandole, a także materiałowe tapety na ścianach. I posągi nagich kobiet o pustych oczach gotowanych ryb. I białe wykrochmalone obrusy. I kryształy, i porcelana, i srebrne sztućce, i kelnerzy w czarnych smokingach i białych koszulach, uprzejmi i dumni.

Powiecie, że tak właśnie powinno być? Że restauracja musi różnić się od kawiarni, baru czy zakładu z kuchnią narodową? To prawda. Ale tutaj wszystkiego było za dużo – i kryształu, i srebra, i krochmalu. Zastała przekroczona cienka granica i pompatyczny luksus przemieniał się w megakicz.

Goście pasowali do tego zakładu. Przypomniałem sobie uprzejmego listonosza, który przywiózł mi informatory celne – był tak samo błyszczący, rasowy, dżentelmeński. Jak lokaj z angielskich filmów.

Tutaj ludzie się bawili. Przy niektórych stolikach jedli i pili arystokraci, wystarczyło na nich spojrzeć, żeby zrozumieć: nie nasi! Miejscowi! Stąd, z tego świata, gdzie nie ma ropy, gdzie jeździ się saniami, a na brzeg wyłażą potwory morskie. Ale pośrodku sali, przy ogromnym stole biesiadowało towarzystwo, które widuje się w drogich moskiewskich restauracjach. Szef mojej firmy obowiązkowo urządzał przed Nowym Rokiem wielką imprezę firmową, i to zawsze w jakimś tam „Metropolii”, jakby nie mógł przeznaczyć tej forsy na premie dla pracowników. No więc w „Metropolii” siedzieli właśnie tacy, jak tutaj. Napakowani, ale z brzuszkiem (albo odwrotnie: z brzuszkiem, ale napakowani), krótko ostrzyżeni, z niezmienionym, jakby wyrzeźbionym uśmiechem. Tacy jak oni początkowo zachowują się bardzo przyzwoicie, ale potem cały ten blichtr spada z nich razem z trzeźwością i przemieniają się w ludzi, którymi byli dziesięć lat temu: w drobnych bandytów. Tylko zamiast polskiego napoleona walą teraz camusa, i rzygają nie na malinowe marynarki, lecz na marynarki od Brioni.

Towarzyszące im kobiety były… adekwatne. Długonogie (w czym nie ma nic złego), ładne (i bardzo dobrze), o oczach pustych i błyszczących jak bombki choinkowe. Były zabawkami i całkowicie je to urządzało. Z nudów otwierały butiki (sklep to interes, butik – kaprys), całe dnie spędzały w fitness clubach, popijając herbatki ziołowe i ćwicząc na egzotycznych sprzętach; zdobywały nikomu niepotrzebne wyższe wykształcenie na płatnych studiach (szczególną popularnością cieszyła się psychologia i management).

Mówcie, co chcecie, ale to byli nasi!

Feliks poprowadził nas przez salę (zauważyłem, że kelnerzy na jego widok jeszcze bardziej się prostują, choć wydawałoby się to niemożliwe), potem korytarzem obok kuchni, gdzie huczało i szumiało, gdzie unosiły się wspaniałe aromaty, i schodami na pierwsze piętro (służba przywierała do ścian, przepuszczając nas). Restauracja przypominała szkatułkę z podwójnym dnem, w której schowano znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

W końcu Feliks otworzył wysokie dwuskrzydłowe drzwi i wprowadził nas do gabinetu – znacznie mniej pompatycznego niż restauracyjna sala. Biurko było zawalone papierami, krzesło z twardymi poręczami i wysokim oparciem, ale dla foteli w stylu empire i owalnego stołu również znalazło się tu miejsce.

– Siadajcie. – Feliks wskazał krzesła i nacisnął przycisk w biurku. Kilka chwil później do gabinetu zajrzał kelner, najwyraźniej czekał pod drzwiami. – Dla młodych ludzi proszę przynieść porządną kolację. Canneloni z indykiem, baranie żeberka z fasolą… zupę… – Feliks popatrzył na nas uważnie i zadysponował: – Zupę cebulową dla obu. I dla nas wszystkich grzane wino.

– Grzane wino już niosą – odparł z godnością kelner. – Na dworze bardzo się ochłodziło, panie dyrektorze.

– A do rana zasypie drogi – przyznał Feliks. – Widzieliśmy krakena na brzegu. Poślij kogoś na policję, może uda się kupić macki.

– Wyślę Friedricha. – Kelner skinął głową.

To chyba nie był szeregowy pracownik. Może kierownik zmiany, kierownik sali, czy jak się u nich nazywa. Zauważyłem też, że na Kotię spojrzał niemal obojętnie, za to na mnie z wyraźnym szacunkiem. Czyżby naprawdę coś wyczuł?

Drugi kelner przyniósł nam grzane wino na tacy – duże pękate kubki i dzban zawinięty w ręcznik.

Kelnerzy wyszli, zostaliśmy sami. Z przyjemnością upiłem łyk gorącego wina. Po dwudziestu minutach podróży w saniach nie można było wymyślić nic lepszego. A potem spytałem:

– Feliksie, kim jesteś?

– Funkcyjnym. Restaurator funkcyjny.

– Coś w rodzaju kucharza? – zapytał Kotia.

– Gotować również umiem – przyznał cierpko Feliks. – Ale ja odpowiadam za restaurację jako całość. Wystrój wnętrz, personel, kuchnia…

– Wystrój… – powiedział w zadumie Kotia. – Rozumiem.

– Mnie też się nie podoba – odparł spokojnie Feliks. – Ale podoba się gościom, ku mojemu ogromnemu żalowi. No więc, panowie, postaram się odpowiedzieć na wszystkie wasze pytania. Nasza szanowna Róża ma skłonności do ubarwiania faktów. Kiryle, jesteś funkcyjnym.

– Funkcja to termin matematyczny – powiedziałem.

– I cóż z tego? Określenie „funkcyjny” najlepiej oddaje istotę rzeczy. Zostaliśmy przyporządkowani do tej czy innej funkcji. Są funkcyjni sprzedawcy, lekarze, właściciele hoteli lub restauracji.

– Służba – podsunął Kotła.

– Właśnie. – Feliks skinął głową. – Jeśli cię to obraża, możesz nazywać się mistrzem, wiele osób tak właśnie robi. Ale w moim odczuciu mistrz to człowiek, który samodzielnie osiągnął sukces. Nasza sytuacja jest nieco inna, nasze zdolności zostały nam dane z góry. Nie pytaj mnie, kto nam je dał, bo nie wiem. Każdy przeszedł przez to samo: człowieka zaczynają zapominać znajomi i krewni, jego dokumenty znikają, jego miejsce w rodzinie i w pracy zajmuje ktoś inny. A gdy człowiek już sięgnie dna, gdy nie ma się gdzie podziać, przychodzi do niego goniec albo listonosz – jednym słowem, zostaje gdzieś wezwany. Miejsce, do którego przychodzi, staje się jego nowym miejscem pracy. My nazywamy to miejsce funkcją. Funkcją Róży jest jej hotel. Moją ta restauracja. Twoją, jak rozumiem, przejście między światami.

Skinąłem głową.

– W zamian za usunięcie z własnej rzeczywistości otrzymujesz bardzo długie życie. – Feliks napił się wina. – Nie mówię „nieśmiertelność”, bo chociaż się nie starzejesz, możesz zostać zabity albo popełnić samobójstwo. Stajesz się okazem zdrowia i masz niesamowitą zdolność regeneracji. Musisz jednak pamiętać, że im dalej jesteś od swojej funkcji, tym mniejsze są twoje zdolności. Na twoim terytorium jesteś praktycznie nieśmiertelny. Sądzę, że nawet gdyby obcięto ci głowę, przyrosłaby. A tutaj? Prawdopodobnie można by cię zabić strzałem w serce. Albo kilkoma strzałami.

Ciekawe, zawsze wiedziałem, że można mnie zabić strzałem w serce i jakoś do tej pory się tym nie przejmowałem. A teraz zrobiło mi się przykro.

– Umiesz odróżniać funkcyjnych od zwykłych ludzi. Zaczekaj, nie protestuj, to przyjdzie z czasem. Rozumiesz wszystkie języki, ale jedynie do pewnej odległości od swojej funkcji. Miejsce, w którym mieszkasz i pracujesz, szybko zacznie urządzać się według twojego gustu. Ale nie otrzymasz żadnych przedmiotów luksusu, żadnych pieniędzy czy kosztowności. Niestety, również żadnego jedzenia czy namiętnych hurys. I to chyba wszystko, co się tyczy ogólnych zdolności funkcyjnych. Są też specjalne. Ja na przykład wiem, kogo i czym karmić. Nie uśmiechajcie się, zaraz się o tym sami przekonacie. Róża utrzymuje swój hotel w idealnym stanie, a ty prawdopodobnie wyczujesz przemyt, a w razie potrzeby możesz walczyć i zwyciężysz. Rzecz jasna, daleko ci do policjanta funkcyjnego, ale… A jakie cuda potrafi czynić lekarz funkcyjny! I to chyba wszystkie pozytywy. A nie, zaczekaj! Możesz również wędrować miedzy światami. Ile światów łączy twoja funkcja?

– Na razie dwa. Ale wydaje mi się, że będzie ich pięć.

– Doskonale. Zatem masz do wyboru pięć światów i do nich możesz wyruszyć. Pamiętaj jednak, że twoje specjalne zdolności znikną, gdy oddalisz się od swojej wieży na dziesięć, piętnaście kilometrów. Możesz też skorzystać z cudzych przejść.

– Skoro są plusy, powinny być również minusy – powiedziałem.

– Zgadza się. Minus jest jeden: już zawsze będziesz zajmował się jednym i tym samym. Jeśli jesteś leniem, pewnie zdołasz sprawić, by twoja praca nie była zbyt uciążliwa – jak to zrobiła Róża – ale nie zdołasz się od niej całkowicie uwolnić. Jeśli odejdziesz od swojej funkcji daleko i na długo, staniesz się zwykłym człowiekiem.

– To nie taki znowu straszny minus – mruknął Kotia. – I tak wszyscy jesteśmy ludźmi. A być przez sto lat nietykalnym supermanem i nie musieć się martwić o chleb powszedni – coś takiego nie każdemu jest dane. Czy ja mógłbym zostać funkcyjnym?

– To loteria.

– Jasne. A gdzie można kupić losy?

Feliks tylko się uśmiechnął.

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł kelner z tacą.

– Baranina dla niego. – Feliks skinął na mnie. – Jedzcie, młodzi ludzie.

Feliks usiadł za biurkiem i zajął się papierami, my rzuciliśmy się na jedzenie.

Rzeczywiście było bardzo smaczne. Bardzo. Nigdy w życiu nie jadłem zupy cebulowej, w ogóle nie lubiłem gotowanej cebuli! A teraz zjadłem od razu cały talerz, a potem zaatakowałem baranie żeberka. Szczerze mówiąc, baraninę jadałem bardzo rzadko i byłem przekonany, że jest niesmaczna. Jak się okazało, myliłem się jeszcze bardziej niż w kwestii cebuli.

Było też wino. Napisy na etykietkach brzmiały obco (litery przypominały alfabet łaciński), lecz mimo to zrozumiałem sens przekazu: wino zostało „wyprodukowane w wysokogórskim rejonie Skanii z unikalnego szczepu winogron Ruminera”. Kotia popatrzył na butelkę z taką miną, że od razu stało się jasne – nie jest w stanie nic przeczytać.

– Może pan przychodzić do mnie o każdej porze – powiedział Feliks, nie odrywając się od papierów. – Rad będę przyjąć kolegę. Proszę przyprowadzić przyjaciół, przyjaciółki. Powinniśmy sobie pomagać, prawda?

– Feliksie, pan jest z Moskwy?

– Nie. Jestem stąd.

– Ale przecież mówi pan po rosyjsku! – zaprotestował Kotia.

– I cóż z tego? Owszem, jestem Rosjaninem. – Odsunął szufladę, wyjął z niej książkę. – Proszę, niech pan to weźmie i przeczyta w wolnej chwili.

Książkę zagarnął Kotia. Z jego radosnego okrzyku wywnioskowałem, że rozumie tekst.

– Podręcznik do historii dla klasy piątej, wersja rosyjska! – wykrzyknął Kotia.

– Zabrałem synowi dwa lata temu – rzekł Feliks. – Pomyślałem, że wcześniej czy później się przyda. Nowi funkcyjni pojawiają się niezbyt często, ale trzeba być na wszystko przygotowanym. Tak się przyjęło, że jestem tu za starszego… nieoficjalnie oczywiście. W każdy ostatni piątek miesiąca nasi zbierają się w restauracji. Niech pan przyjdzie. W końcu jest pan sąsiadem.

– Feliksie, kto zaatakował hotel? – zapytałem.

Feliks westchnął.

– Tak to już jest, że jeśli ludzie mają coś unikatowego, to inni prędzej czy później usiłują im to odebrać. Zawsze krążą jakieś plotki, Kiryle. O lekarzu, który potrafi wyleczyć każdą chorobę. O przejściach między światami. O niezwyciężonych bojownikach. O spełniających się życzeniach. Wszystkie nasze kontakty urywają się, gdy zostajemy funkcyjnymi, ale po pewnym czasie pojawiają się nowe. Funkcyjni żenią się albo wychodzą za mąż. Mają dzieci, zdobywają nowych przyjaciół. Gdy informacje trafiają do nazbyt ambitnego człowieka, wtedy dopiero się zaczyna. Tajne organizacje. Ataki na funkcyjnych. Niektóre ciężko wykryć, inne znajduje się bez problemu. Z większością przypadków policjanci funkcyjni radzą sobie sami, ale czasem… czasem giniemy. W ostatnim roku jest niespokojnie, na mnie napadli dwa razy.

– A poza tym ludzie o nas nie wiedzą?

– Wiedzą ci, którzy powinni wiedzieć. Lepiej świadczyć władzy pewne usługi, niż doprowadzić do konfliktu globalnego, prawda? Poza tym musimy przecież coś jeść, w coś się ubierać. Wiesz, jak zdobyć na to pieniądze?

– Dzisiaj rano, to znaczy teraz już wczoraj, był u mnie listonosz. Przyniósł księgi celne…

– Dobrze zrozumiałeś. – Feliks skinął głową. – Pobierasz opłaty celne, które możesz w całości wydać na siebie. Ja prowadzę drogą restaurację. Lekarze leczą bogatych i pragnących dyskrecji pacjentów. Wierz mi, gdy rozejdzie się plotka o nowym celniku funkcyjnym, nie będziesz mógł się opędzić od klientów. Zawczasu przygotuj sobie tabliczkę z godzinami pracy i wywieś na drzwiach.

Nie wyglądało na to, że żartuje.

– Czyli – podsumowałem – otrzymałem dobrze płatną pracę, a także zdrowie, długowieczność i nietykalność. Powinienem się cieszyć

– Zacznij już teraz – odparł Feliks. – Mówię absolutnie poważnie, zacznij się cieszyć z życia. Za pięćdziesiąt lat cię to znudzi, a na razie używaj ile wlezie. Oddawaj się wszystkim możliwym radościom i nałogom. Chociaż nie, teraz głównie radościom, nałogi zostaw na później. A za dwa dni przyjdź na naszą małą imprezę funkcyjnych Kimgimu. – Zerknął na Kotię i dodał: – Sam, oczywiście.

– Niech mi pan powie – odezwał się wojowniczo Kotia – co się stanie, jeśli napiszę o tym wszystkim do gazety?

– Jest pan dziennikarzem?

– Tak!

– Zajrzy do pana funkcyjny policjant. – Feliks pokręcił głową. – Niech się pan powstrzyma od pisania tego artykułu, młody człowieku.

– Nawet jeśli napisze, to i tak nic się nie stanie – powiedziałem szybko. – On pisze artykuły sensacyjne o różnych rzeczach: tajnych organizacjach, parapsychologach, potworach morskich…

Feliks pokiwał głową.

– Właśnie. Lepiej niech nie pisze. Niech pan pisze raczej o czymś innym, młody człowieku. Coś romantycznego. O miłości, o zwierzętach…

– O miłości do owczarków maltańskich! – nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem.

Śmiałem się długo, krztusząc się, dławiąc i kołysząc na fotelu, dopóki zaczerwieniony Kotia nie zaczął mnie tłuc w plecy.

– Musi pan odpocząć – rzekł Feliks, przyglądając mi się uważnie. – Zostanie pan u mnie? Mogę udostępnić panu pokój. A może woli pan pojechać do Róży? Albo do siebie?

– Do siebie. – Histeryczny śmiech minął i teraz czułem się głupio, jak człowiek, który palnął gafę w towarzystwie.

– Rozsądna decyzja. Nie należy dodatkowo obciążać pańskiego organizmu zbyt długą nieobecnością. Poza tym, jak rozumiem, nie zdążył pan jeszcze poznać funkcyjnych w swoim mieście?

– Nie.

– No tak, Moskwa to wielkie miasto – przyznał Feliks. – U nas jest dziesięciu funkcyjnych, podejrzewam, że w Moskwie może być ponad stu. Nie dziś to jutro do pana przyjdą.

– Komisja przybędzie pojutrze – przypomniałem sobie. – No tak, rzeczywiście…

– No widzi pan. Z woli przypadku w całą sytuację wtajemniczyliśmy pana ja i Róża. Ale my mamy swoje prawa, swoje zasady, być może funkcyjni z Moskwy wyjaśnią panu to lepiej i dokładniej. – Feliks znowu nacisnął przycisk dzwonka i wyjaśnił: – Poproszę, żeby Karl was odwiózł. Możecie przy nim swobodnie rozmawiać.

– A czy mogę panu zrobić zdjęcie? – zapytałem.

– Szuka pan dowodów dla samego siebie? – Restaurator uśmiechnął się. – Proszę bardzo. Tylko wtedy będzie mi pan winien odbitkę.


* * *

O tym, że przecież możemy nie trafić do wieży, pomyślałem dopiero wtedy, gdy mijaliśmy „Białą Różę”. Z kamyczka zostawionego na balustradzie pożytek był nie większy niż z okruszków chleba, które rzucali w lesie Jaś i Małgosia – wszystko zasypał śnieg. Od Kotii nie należało się spodziewać pomocy – przyświecając sobie ekranem komórki, usiłował czytać podręcznik historii.

Ale ta sprawa rozwiązała się sama. W pewnej chwili, wpatrując się w domy po bokach drogi, poczułem, dokąd powinniśmy jechać. Czułem się tak, jak w czasie walki z napastnikami, jak wtedy, gdy tłumaczyłem Kotii obce terminy – czysta wiedza, absolutna pewność co trzeba zrobić.

Dojechaliśmy do wieży, na którą Karl popatrzył z łapczywą ciekawością. Ciekawe, jak to jest wiedzieć o istnieniu innych światów i nie mieć możliwości do nich zajrzeć?

– Jesteśmy panu coś winni? – spytałem, kierowany nagłym impulsem.

Chociaż, co ja mogę mu zaproponować? Miejscowych pieniędzy nie mam, a ruble tu na nic.

– Co też pan. – Chłopak znów spojrzał na wieżę. – Czas na mnie… nie chciałbym zamarznąć.

– A może… odrobinkę?…

Chwilę później zrozumiałem, że ludzie są wszędzie tacy sami – nawet w świecie równoległym.

– No, chyba że naprawdę odrobinkę. – Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Nieczęsto mistrz gości prostego człowieka.

Pomyślałem, że Feliks nie był do końca szczery, gdy pokpiwał sobie z zamiłowania Róży do określenia „mistrz”. Jeśli nawet sam nie używał tego pompatycznego określenia, to udawał, że nie zauważa, jak nazywają go podwładni.

– Mistrz z przyjemnością pana poczęstuje – powiedziałem. – Proszę, niech pan wejdzie.

Jakby w niego piorun strzelił! Już otwierałem drzwi, a on cały czas patrzył na mnie stropiony. Potem potrząsnął głową i zapytał:

– Mistrz zaprasza?

– Wchodź. – Gościnnie otworzyłem drzwi na oścież.

Pewnie z podobnym uczuciem żarliwy katolik wchodzi do pałacu papieskiego. Chłopak długo otrzepywał nogi ze śniegu, w końcu ostrożnie wszedł i popatrzył na elektryczne lampy, z taką zachłannością, z jaką Kotia gapił się na latarnie na balustradzie.

– Przyniesiesz nam? – poprosiłem Kotię. – Dobra?

– Dobra. – Kotia skinął głową.

Zniknął na chwilę i wrócił z koniakiem i trzema kieliszkami. Woźnica wypił koniak jak wodę. Nie, alkohol go teraz nie interesował.

– Mistrzu, czy mogę popatrzeć na wasz świat?

Zerknąłem na Kotię, ale on tylko wzruszył ramionami: „Sam decyduj”.

– No… chyba tak… – Podszedłem do drzwi, które prowadziły do Moskwy. – Niedługo!

Widzieliście kiedyś, jak człowiek wpatruje się zachwycony w wysypisko śmieci i deszcz?

Była głęboka noc. Widok za drzwiami był nie lepszy niż w Kimgimie – ciemność, błoto, niewyraźne sylwetki domów, w kilku oknach światło. W dodatku latarnie wzdłuż drogi się nie paliły.

Ale woźnica chłonął ten widok z entuzjazmem pierwszego widza braci Lumiere. W końcu niechętnie odwrócił się od drzwi, przyłożył dłoń do piersi.

– Dziękuję, mistrzu. Zawsze… zawsze marzyłem o tym, żeby zobaczyć inne światy.

To napuszone zdanie zwaliło nas z nóg. Ze sztucznymi uśmiechami na twarzy odprowadziliśmy chłopaka do jego drzwi, do Kimgimu. Nawet mu pomachaliśmy.

A gdy zamknąłem drzwi, obaj nagle poczuliśmy straszliwą bezsilność.

Ja oparłem się o ścianę.

Kotia po prostu siadł na podłodze i zaczął wycierać okulary rękawem.

– I jak ci się widzi… ich świat? – zapytałem.

– Świat? Masoni! – powiedział twardo Kotia. – Światowy spisek! Potwory! Cholera ciężka, po co ja tu przyjeżdżałem?! – W jego głosie zabrzmiała autentyczna udręka.

– Coś ty?

– Co ja, co ja… Jesteś teraz strażnikiem między światami, tak? Łapiesz noże w locie, leczysz rany, zbierasz cło… Co ja tu robię? Jestem nikim, a imię moje nikt! I nawet nie mogę o tym opowiedzieć, bo przyjdzie do mnie funkcyjny i urwie mi głowę!

– Kotia…

Naprawdę czułem się głupio. Dostałem nie wiadomo przez kogo przygotowany los. A Kotia zapomniał, że byliśmy przyjaciółmi. I mimo wszystko czułem się winny.

– Wszystko mają nagrane, wszystko obstawione! – nakręcał się dalej Kotia. – Wszędzie sami swoi, i fryzjerzy, i fizylierzy! Prości ludzie miotają się jak ryby na piasku, a oni nie wiedzą, co z forsą robić!

To było niesamowite. Nigdy w życiu nie spotkałem się z klasową nienawiścią. Zresztą, między mną i Kotią nigdy nie było żadnej różnicy! Dopiero teraz pojąłem, co czuł drobny sklepikarz, gdy w październiku 1917 roku przyszedł do niego rewolucyjnie nastawiony marynarz.

– Kotia…

– Idź w cholerę! – zawołał Kotia, co dla niego było straszliwym przekleństwem. – Ładnieście się urządzili, mistrzowie-funkcyjni!

Ostatnie słowa wymówił z taką pogardą, z jaką oszalały antysemita mógłby wykrzyknąć: „Żydy parchate!”.

– Słuchaj, przecież ja się nie pchałem…

Ale Kotia już się obraził.

Wstał gwałtownie, wyjął zza pazuchy podręcznik historii, który mistrz Feliks odebrał swojemu dziecku, i rzucił na podłogę. A potem dumnie wyszedł, trzaskając drzwiami.

Wyszedł do Moskwy.

– Czy ja tego chciałem? – spytałem wieżę. Potarłem ramię, które przebił nóż. – Czy ja chciałem być funkcyjnym? Konspiratorów zabijać, albo cło zbierać?

W wieży panowała cisza. Nie miał mi kto odpowiedzieć. A urządzanie histerii bez widzów nie ma sensu. Pochyliłem się, podniosłem książkę. Otworzyła się na początku i zobaczyłem mapę świata, w którym znajdował się Kimgim. Przez kilka sekund uśmiechałem się głupio. Może Kotia zobaczył tę mapę? Może dlatego trafił go szlag?

– Wy tu, a wy tam – wygłosiłem pradawną mądrość wojskową i z książką w ręku poszedłem na pierwsze piętro.

Загрузка...