A jednak Borges nie miał racji.
Oprócz trzech wielkich tematów istnieje jeszcze przynajmniej jeden, zasługujący na nie mniejszą uwagę.
To zdrada przyjaciela i zdrada ukochanej.
Gdyby Helena nie uciekła z Parysem, nigdy nie wybuchłaby wojna, greccy królowie nie wyruszyliby po sławę (oraz bogactwa) i nie oblegali Troi, Odyseusz nie błądziłby w drodze do domu. Gdyby Bill Bones nie oszukał swoich wspólników i nie uciekł z mapą, Jim Hopkins w towarzystwie Trelawneya i doktora Liveseya nie wyruszyłby na poszukiwanie wyspy skarbów, piraci nie szturmowaliby fortu, a nieszczęsny Ben Gunn nie wróciłby do domu.
Chociaż z drugiej strony, bez zdrady Heleny nie poznalibyśmy wierności Penelopy.
Miłość i przyjaźń są tym, w imię czego trzeba znosić zdradę i zaprzaństwo.
A jednak zawsze tako samo ciężko jest być zdradzonym.
Kotia westchnął i spuścił wzrok. Wzruszył ramionami. W końcu powiedział:
– Możesz spróbować… Skąd się dowiedziałeś, że jestem kuratorem?
– Natalia mi powiedziała.
– Nie mogła ci powiedzieć. – Kotia pokręcił głową. – Natalia nie wiedziała, że jestem kuratorem. W ogóle nie podejrzewała, że jestem funkcyjnym.
– Zgadza się. Ona tylko wspomniała o istnieniu kogoś takiego jak kurator. Że jesteś nim ty, domyśliłem się sam. Niestety, jak się okazuje, zbyt późno. – Nie wytrzymałem i podniosłem głos. – Nie zdarza się tak, żeby w plikach zachowywały się wzmianki o funkcyjnych! Nie zdarza się! Ten policjant, były historyk, skarżył się, że jego listy nigdzie nie dochodzą, że pliki znikają. Skoro faktycznie chodzi o to, żeby wyrwać człowieka z jego życia, żeby przeszkodzić mu w dokonaniu czegoś ważnego, to nie zachowują się żadne dane! Nie ma żadnych śladów! Znikają zdjęcia, szkolne zeszyty, dziecięce rysunki. I co, nagle taki wyjątek dla twojego komputera? Ha! Nie rozśmieszaj mnie, Konstanty!
Kotia pokiwał głową.
– Zawsze to samo. Chcieliśmy jak najlepiej. I tak było mi ciężko robić z ciebie funkcyjnego. W dodatku za pośrednictwem tej idiotki! Wredna, złośliwa nieudacznica! Ja sam nie lubię tych z Arkanu, jeśli to cię uspokoi.
– To znaczy, że ty nie jesteś stamtąd?
– Nie, Kirył! To wszystko nie jest takie proste! A co, myślałeś, że wysyłają z Arkanu desant akuszerów z naczelnikiem i zaczynają przerabiać świat?
– No… coś koło tego. – Zaszczękałem zębami i Kotia wreszcie to zauważył. Westchnął, zdjął kurtkę, podał mi, zostając w ciepłym swetrze.
– Ubierz się.
– Nie, dzięki. – Pokręciłem głową.
– Przynajmniej narzuć na ramiona! Przecież jesteś teraz zwykłym człowiekiem, przeziębisz się!
Nie upierałem się, było mi zbyt zimno. Włożyłem kurtkę, z trudem zapiąłem.
– To wszystko wygląda trochę inaczej – mówił dalej Kotia. – Siła, którą dostaje funkcyjny, nie pochodzi od niego… nie tylko od niego samego. Ta siła należy również do świata, w którym dany funkcyjny żyje. Nie mogą po prostu przyjść do nas z Arkanu i zacząć przemieniać ludzi w funkcyjnych. Najpierw muszą znaleźć kuratora, tego, który nauczy cię wszystkiego sam, z ich pomocą oczywiście. On ma kontrolować całą sytuację, podejmować decyzje i wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje.
– Więc jesteś nasz? – spytałem tępo.
– Jak najbardziej! – Kotia się zaśmiał.
– Ile masz lat?
– No… więcej niż wyglądam. – Machnął ręką. – Ale uważam, że młodość jest w duszy. Mam rację?
– Kotia… – Z trudem znajdowałem słowa. – Ale jak? Po co? Dlaczego tym im na to pozwalasz? Za co oni nas tak?
– Jak „tak”? – oburzył się Kotia. – Myślisz, że ci głupcy mają tam raj na Ziemi? Ha! Wyhamowali technologię, idioci. Z każdego świata po nitce i chcieli sobie kaftan uszyć. Wiesz, że tam w całej Afryce trwa wojna? Dlaczego? Dlatego że nie było niewolnictwa! Widzisz, jak to wszystko się ze sobą łączy i zazębia? Cały kontynent okrążyli, próbują teraz pogodzić te wszystkie Wielkie Etiopie, Słoneczne Sudany, Szczęśliwe Zulusje, i nic im z tego nie wychodzi! Za to wszędzie uchodźcy. Nie można uczyć się na cudzych błędach, Kiryle!
– Ale oni się uczą!
– Tak im się tylko wydaje. A ja uważam, i nadal będę uważać, że bez postępu nauki i techniki cywilizacja wpada w stagnację i obumiera. Dlatego dla naszej Ziemi wybrałem przyśpieszoną drogę rozwoju naukowo-technicznego. Tak, ja wybrałem! Proponowano mi również inne warianty.
– Wojny – powiedziałem. – U nas też wszędzie są wojny. Katastrofy…
– Nieuniknione konsekwencje postępu – uciął Kotia. – Zawsze się coś poświęca. Albo epidemie wybijają całe kraje, albo ludzie wyrzynają się nawzajem. Tak, dokonałem wyboru w imieniu całej Ziemi. Ale tylko dlatego, że nie było godnej alternatywy!
Gniew ze mnie uszedł, jak powietrze z przekłutego balonika. Może trochę dlatego, że Kotia był jak zwykle czarujący. A może dlatego, że mówił z takim przekonaniem.
– Nie każę ci wierzyć mi na słowo – mówił Kotia ze zmęczeniem. – Z tymi z Arkanu dogadam się, nie będą bruździć. W ostateczności sam otworzę przejście. Potrafię!
– I co?
– Pojedziemy tam – wyjaśnił Kotia. – Popatrzysz, czy dobrze im się tam żyje. I zdecydujesz, czy trzeba szukać innego losu dla naszej Ziemi.
Zrobił krok w moją stronę. Pociągnął mnie za rękaw.
– Czep się… – burknąłem.
– Coś się tak nabzdyczył, Kirył? Nie mogłem się przed tobą odsłonić! Ja też mam jakieś zobowiązania i zasady. Chcesz, to mi daj w ucho, w ten czuły punkt! Nawet nie będę się bronił!
– Zabili Nastię.
– Skąd mogłem wiedzieć?! – zawołał Kotia. – No, skąd?! Osobiście urwałbym Natalii głowę za coś takiego, gdybyś ty jej nie zabił! Wszystko zmierzało do tego, że dojdziecie do porozumienia. Natalia miała wyznaczyć wam coś w rodzaju aresztu domowego, to wszystko! Wiedziałem! O, wiedziałem, że nie wolno ufać seksualnie niezaspokojonym babom! Naprawdę Szkoda mi Nastii, Kirył! Ale nawet ja nie umiem wskrzeszać umarłych.
– Naprawdę ci jej Szkoda? – zapytałem.
– Tak. Bardzo. To prawda, nie jestem aniołem i takie rzeczy widziałem, że posiwiałbyś i po nocach krzyczał przez sen. – Jego oczy stały się zimne i okrutne. – Ale gdy ginie piękna młoda dziewczyna, zawsze to przeżywam.
– Mizantrop z ciebie, Kotia – powiedziałem. – Chociaż kurator.
– Jak przeżyjesz dwie wojny światowe i kupę rewolucji to też taki będziesz. Chodź, Kirył! Teraz to już nawet ja zmarzłem. No, co się krygujesz jak ośmioklasistka przed ginekologiem!
– Obsceniczny mizantrop.
– Po tysiącu przyjaciółek ty też…
– Nie jestem tobą. Nie jestem nawet funkcyjnym, takie wyczyny nie są mi sądzone.
– Daj spokój! – Kotia ciągnął mnie za sobą. – Chodź. Pomyślimy, znajdziemy ci ciekawszą pracę. Co ty na to, żeby być akuszerem, co? Żadnej smyczy! Tylko trzeba pracować w innym świecie, taka jest zasada. Ale przecież Kimgim ci się podoba, nie? A Orysałtyn? Znasz takie niesamowite miasto? To u nich zamiast Moskwy. Często tam bywam.
W głowie mi się kręciło od wydarzeń ostatniej godziny. Chciałem się upić. Albo położyć i zasnąć. A najlepiej upić się i zasnąć.
Zdziwiłem się, gdy Kotia zaprowadził mnie do stojącego na ulicy nissana. Samochód niezbyt luksusowy, ale do tej pory sądziłem, że Kotia w ogóle nie prowadzi. Z jego krótkowzrocznością?
– Po co nosisz okulary? – zapytałem, siadając na przednim siedzeniu.
Kotia włączył silnik, włączył ogrzewanie. Potarł ręce, pochuchał; chyba faktycznie zmarzł.
– Okulary? – Popatrzył na mnie drwiąco. – W okularach bardziej podobam się kobietom. Okulary nadają mi niewinny i naiwny wygląd.
Nie odpowiedziałem.
Kotia wyjechał z pobocza na drogę. Od razu było widać, że prowadzi jak wirtuoz. Zresztą, pewnie wszystko robi po mistrzowsku. W końcu to kurator.
– Wiesz, to nawet lepiej – powiedział w zadumie. – Pewnie, że szkoda Nastii. Ale za to nie muszę już dłużej udawać. I ze smyczy się zerwałeś. To co, chcesz być akuszerem? Wierz mi, to bardzo ciekawe zajęcie! No i na takim stanowisku powinien być człowiek z duszą, z nerwem, a nie taka Iwanowa. Kirył, posłuchaj, umrę z ciekawości! Powiedz wreszcie, jak ją zabiłeś?
– Nie do końca ja. Wieża. – Westchnąłem, przypominając sobie, co czułem, gdy zrywał się mój niewidoczny związek z funkcją. – To było jak scena z horroru. Sufit się rozstąpił, wokół szyi Natalii owinął się ognisty kabel i wciągnął ją do środka. A potem płyty się zsunęły, zatrzasnęły jak szczęki.
– Nie kłamiesz? – zapytał Kotia.
– Nie. Tak właśnie było.
Kotia skręcił gwałtownie. Właśnie wyjeżdżaliśmy z tunelu, ale on nie wjechał na prospekt, lecz na pustą o tej porze ulicę, biegnącą do Ostankino. Zjechał na pobocze do jakichś garaży i hangarów.
– To źle, Kirył. To bardzo źle. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
– Dlaczego? Ona żyje?
Kotia pokręcił głową.
– Znasz dowcip o Świętym Mikołaju i małym chłopcu? - zapytał.
– Który?
– Gdy chłopiec zobaczył Mikołaja i woła: „Więc naprawdę istniejesz!”. A Święty Mikołaj z westchnieniem odpowiada: „Tak, naprawdę istnieję. I teraz będę musiał cię zabić”.
Silnik mruczał, ogrzewanie owiewało nas ciepłym powietrzem. Gdzieś w oddali stukały koła pociągu podmiejskiego. Po moście jechał sznur samochodów; miasto budziło się powoli, dla miasta zaczynał się nowy dzień.
Kotia popatrzył na mnie ze smutkiem i surowością.
– Dlaczego, Kotia? – zapytałem.
– Dla ciebie to już nieważne – odparł z goryczą.
Wyciągnął rękę i zacisnął ją na moim gardle. Tylko jedną prawą rękę, ale ucisk był taki, jakby chwycił mnie obcęgami kowalskimi. W oczach mi pociemniało, świat zawirował w pożegnalnym walcu.
– Tak mi przykro… – dobiegł z watowej pustki głos Kotii.
Ostatnim wysiłkiem, w którym nie było już śladu rozsądku, a tylko bezradność, na oślep uderzyłem Kotię prawą ręką, w głowę albo w szyję. Kotia zrobił niedbały gest, jakby opędzał się od muchy; zrozumiałem, że ten ruch powinien mi złamać wszystkie kości ręki…
Nie złamał.
To był twardy blok, ale ja go przebiłem. I moja niezgrabnie zaciśnięta pięść uderzyła Kotię w podbródek.
Wyglądało to tak, jakby przez samochód przeleciała żeliwna baba, która zamiast w ścianę burzonego domu walnęła Konstantego Czagina w twarz. Jego rękę dosłownie zdmuchnęło z mojej szyi. W wachlarzu krwawych bryzgów Kotia wyleciał z samochodu razem z drzwiami. Szyba rozleciała się i zgniecione drzwi, niczym metalowa kryza, okalały teraz jego szyję. Po drodze Kotia zaczepił nogą o kierownicę i wyszarpnął ją razem z kolumną. Kierownica odleciała na dziesięć metrów. W locie włączyła się poduszka powietrzna i kierownica wylądowała na nadmuchiwanym worku niczym międzyplanetarna sonda.
Kotia leżał i kręcił głową, a z drzwi sypały się kawałeczki szkła. Wyglądało to tak, jakby niedźwiedź polarny otrząsał się z wody.
Nic nie rozumiejąc, wyszedłem z samochodu. We wnętrzu zmasakrowanego nissana pisnęła sygnalizacja i szybko umilkła, jakby doszła do wniosku, że i tak nie jest w stanie zmienić sytuacji.
– Skłamałeś! – krzyknął Kotia. Głos miał schrypnięty, chyba gardło ucierpiało, gdy głowa pociągnęła za sobą całe ciało. Zwykłemu człowiekowi po prostu urwałoby głowę.
– Obraź się na mnie za to.
– Jak ty…? Dlaczego? – Kotia wstał, chwiejąc się. Z przestrachem wysunął przed siebie rękę. – Zaczekaj, porozmawiajmy!
Szedłem do niego. Jeszcze nie rozumiałem, dlaczego udał mi się tamten cios, godny policjanta funkcyjnego. I tym bardziej nie wiedziałem, czy zdołam powtórzyć tę sztuczkę.
Ale nie mogłem się już zatrzymać. Nie mogłem pokazać, że miałem w kartach jednego jedynego asa, a cała reszta to blotki.
– Przecież byliśmy przyjaciółmi… – zaczął Kotia i urwał. Chyba zrozumiał, że rozmowa nam teraz nie wyjdzie.
I wtedy płynnym gestem, jakby dyrygując orkiestrą, nakreślił w powietrzu falistą linię. Właśnie nakreślił – powietrze za jego palcami płonęło, układając się w litery.
Kotia, nadal z drzwiczkami samochodu na szyi, zrobił krok do przodu, prosto w płonący napis i zniknął.
Ogień przygasł i rozwiał się w powietrzu w pachnący siarką biały dym.
Przykucnąłem, oparłem dłonie o brudne kolana. Potarłem szyję. Byłem tak bardzo zmęczony…
Niklowane kółeczko nadal połyskiwało na moim palcu.
– Dziękuję, Nastiu – powiedziałem, nie wiadomo po co. To było patetyczne i niepotrzebne, ale musiałem to powiedzieć.
Strasznie chciało mi się palić. Moje papierosy zginęły razem z wieżą. Wstałem, pogrzebałem w skrytce nissana. I rzeczywiście znalazłem tam papierosy – zwykłe LM-y, które zawsze palił Kotia, i nieznane mi treasure w ładnej kwadratowej paczce srebrnego koloru. Pewnie drogie. Bez zbędnej skromności otworzyłem srebrzystą paczkę i zapaliłem.
Niczego sobie. Jeśli nie kosztują więcej niż pięćdziesiąt rubli, zacznę je kupować.
I wtedy w mojej kieszeni zadzwoniła komórka.
Kilka sygnałów przepuściłem, zaciągając się aromatycznym dymem, potem wyjąłem aparat i nie patrząc na wyświetlacz, powiedziałem:
– Halo…
– Kirył, gdzie ty się podziewasz?
Serce mi się ścisnęło.
– Tata? – zapytałem, nie wierząc własnym uszom.
– No, na pewno nie mama! Matka jest urażona, że nie dzwonisz. Biedne kwiatki przywiędły. Kiedy je ostatnio podlewałeś?
– Słucham?
– Kiedy ostatni raz podlewałeś kwiaty?
– Pięć… dni temu?…
– Kirył, czy ty tam palisz? – zapytał podejrzliwie ojciec.
– Tak.
– Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale… mam nadzieję, że tytoń… – powiedział sucho ojciec. – Gdzie ty się włóczysz?
– A tak… to tu, to tam… ostatnio głównie na Aleksiejewskiej. W Kimgimie, w Skansenie… Do Arkanu raz zajrzałem…
– Myślałem, że już wyrosłeś z nocnych klubów – westchnął ojciec. – To co? Matka tu szykuje różne frykasy, a ja wstawiłem turecką rakiję do lodówki. Jak przyjedziesz, to ci naleję kieliszek.
– Przyjadę – odparłem zdecydowanie. – Teraz od razu przyjadę. Bardzo na was czekałem. Bardzo was kocham. Tylko po drodze skoczę na Dworzec Ryżski. Jak myślisz, można tam kupić bilety do Charkowa?
– Można – odrzekł ojciec, zaskoczony moją niespodziewaną wylewnością. – A co chcesz robić w Charkowie?
– No… takie tam… sprawy… – odparłem mętnie i popatrzyłem na swoje nogi w lekkich butach. – Chociaż… no dobra, potem pojadę. A macie jeszcze mój klucz od mieszkania?
– A co, miał się w proch rozsypać?
– No, faktycznie – przyznałem. W słuchawce ostrzegawczo pisnęło, zgasiłem papierosa na ścianie i powiedziałem: – Tato, telefon mi pada. Jadę.
Niełatwo było złapać okazję. Nikt nie chciał się zatrzymać przed mostem, w dodatku widząc jakiegoś niechlujnego chłopaka w letnim ubraniu i wyraźnie cudzej kurtce. W końcu jednak obok mnie zahamowała rozwalona „szóstka”. Typowe moskiewskie szahid-taxi.
– Do Pierowa… – powiedziałem, otwierając drzwi.
– A! Siadaj, siadaj! – Kierowca uśmiechnął się do mnie szeroko. Przypomniałem sobie, że właśnie z nim tydzień temu kręciliśmy się po mieście, gdy szukałem dowodów mojego istnienia.
– Dziękuję. – Usiadłem i zamyśliłem się. Ten „ekwiwalent”, który dostałem od Natalii, również został w innym świecie. – Słuchaj, jest taka sprawa…
– Nie masz forsy?
– Mhm. Ale jak dojedziemy, wezmę od rodziców.
– Nie trzeba od rodziców. To nie w porządku, żeby dorosły człowiek brał pieniądze od rodziców – odparł Kaukaz. – Oddasz jak będziesz miał.
– Jak oddam?
– Dwa razy razem jechaliśmy, to i trzeci pojedziemy.
Odchyliłem się na wgniecione siedzenie i tępo, bezwolnie patrzyłem, jak kierowca bezczelnie przejeżdża z najbardziej skrajnego pasa, skręca i wjeżdża bezpośrednio na wewnętrzny. A potem wsunęłam ręce do kieszeni kurtki Kotii.
W lewej znalazłem portfel. Otworzyłem go bezceremonialnie i powiedziałem do kierowcy:
– Fałszywy alarm. Jednak mam pieniądze.
Jeśli nawet kierowca zaczął coś podejrzewać, to nic nie powiedział.
W drugiej kieszeni znalazłem komórkę.
Z zainteresowaniem obejrzałem listę kontaktów – niektóre nazwiska znałem, innych nie. Zatrzymałem się na nazwisku Mielnikow i po chwili wahania wybrałem numer.
– Tak, słucham? – powiedział pisarz fantasta tonem zajętego, solidnego człowieka: uprzejmie, acz z lekkim zniecierpliwieniem.
– Dzień dobry, Dymitrze Siergiejewiczu – powiedziałem. – Mówi Kirył Maksimow, przyjaciel Kot… Konstantego Czagina. Pamięta pan, byliśmy u pana tydzień temu? Dzwonię z jego telefonu.
– Ee… tak, pamiętam! – Głos utracił oficjalność. – Jest pan tym młodym człowiekiem, który opowiadał tę historię… i jak tam pańskie sprawy? Poznają pana?
– Dobrze pan wtedy zrozumiał, że to fabuła powieści fantastycznej, którą chcę napisać – powiedziałem szybko. – Przepraszam, że ukazałem to jak prawdziwą historię. Od razu zrozumiałem, że mnie pan rozgryzł.
– No, młody człowieku, gdyby wymyślił pan tyle historii, co ja. – Pisarz się zaśmiał. – No cóż, niech pan pisze. Ciekaw jestem, jak pan z tego wybrnie. A proszę mi powiedzieć, ten dowód osobisty…?
– Chemikalia – powiedziałem. – Pasjonowałem się chemią w szkole.
– Aha – odparł Mielnikow z głębokim zadowoleniem. – To też dobrze zrozumiałem! Ma pan nauczkę, nie należy uważać pisarzy fantastów za skłonnych do mistyki!
– Jeśli można, jedno krótkie pytanie… Proszę mi powiedzieć, jak zazwyczaj fantaści nazywają świat równoległy Ziemi?
– Co pan ma na myśli?
– Załóżmy, że odkryto planetę prawie taką samą jak Ziemia. Jak by ją nazwali? Ziemia-dwa?
– Bardzo możliwe – zgodził się Mielnikow. – Na przykład, znany pisarz, amerykański klasyk…
– A jeśli znajdą od razu dziesięć planet podobnych do Ziemi?
Mielnikow zamilkł i spytał podejrzliwie:
– Znaleźli? No i co?
– Nazwą je Ziemia-dwa, Ziemia-trzy i tak dalej?
– Sądzę, że w takim przypadku zaczęto by od jedynki – odparł Mielnikow bez wahania. – Nazwa Ziemia-dwa podkreśla unikatowość naszej planety. Jeśli jednak ciąg liczb jest długi, to oryginalność naszej Ziemi najlepiej podkreśliłby brak numeru.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem. – Tak właśnie pomyślałem. Dziękuję!
Rozłączyłem się i spojrzałem na kierowcę.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Zawsze coś jest nie tak.
– Zgadza się. Ja na przykład mam łyse opony, a droga jak szkło! Co sobie mer wyobraża? Wielkie miasto, stolica, samochodów dużo, a pieniędzy mało.
Siedziałem z zamkniętymi oczami i słuchałem tej skargi.
– Ludzie wymyślili już wszystko na świecie i jaki z tego pożytek? Tam walczą, tu się kłócą… Świat jeden, a podzielić się nim nie możemy. A szczęścia jak nie było, tak nie ma.
– To nic – odpowiedziałem. – Proszę mi wierzyć, jeszcze wszystko przed nami.
Samochód trząsł się i chybotał, od czasu do czasu rzucało nim na boki. Muszę pojechać do rodziców. Kupić bilety. Odnaleźć Keszju. Skoro nastał czas złych cudów, muszę znaleźć w sobie odwagę, by pozostać dobry. Pogładziłem kciukiem zimne metalowe kółeczko i powtórzyłem:
– Jeszcze wszystko przed nami.
2004 – 2005