Kometa nie miała nazwy. Być może kiedyś skatalogowano ją i zaklasyfikowano, ale nikt tego nie pamiętał i z pewnością informacje o niej nie znajdowały się w publicznych bazach danych. Żadnego nadajnika nigdy nie zakotwiczono na jej powierzchni; żadni Porywacze nigdy nie wczepili się w nią i nie wyciągnęli próbek rdzenia. Niczym się nie wyróżniała — po prostu jeszcze jeden obiekt w ogromnym roju zimnych dryfujących ciał. Takich ciał były miliardy; powoli, nie niepokojone, krążyły po stabilnych orbitach wokół Epsilon Eridani. Z rzadka potężniejsza perturbacja któregoś z większych światów układu wyrywała kilkoro członków roju i wysyłała ich ku planetom wewnętrznym, na orbity ocierające się o słońce. Jednak dla przeważającej części komet przyszłość to tylko dalsze okrążanie Epsilon Eridani do chwili, gdy samo słońce napęcznieje. Do tego czasu ciała te pozostaną uśpione, nieznośnie zimne i spokojne.
Kometa była spora, ale nic nadzwyczajnego — istniał milion większych od niej. Zmrożona kula niemal czarnego, zanieczyszczonego lodu; luźna beza z metanu, tlenku węgla, azotu i tlenu, z żyłkami silikatów, węglowodorów jak sadza i kilku rodzajów organicznych makromolekuł, połyskujących fioletem i szmaragdem. Przed kilkoma miliardami lat, gdy galaktyka była młodsza i spokojniejsza, utworzyły one piękne, załamujące światło pokłady krystaliczne. Większość powierzchni komety była jednak smoliście czarna. Z tej odległości Epsilon Eridani wydawała się tylko trwałym błyskiem na niebie, trzynaście godzin świetlnych stąd, niewiele bliższa od jaśniejszych gwiazd.
Ale ludzie kiedyś przybyli na kometę.
Przylecieli eskadrą ciemnych statków kosmicznych z ładowniami pełnymi maszyn transformujących. Owinęli kometę błoną przezroczystego plastiku, niczym pianą trawiącej śliny. Plastik usztywnił luźną strukturę komety. Przy pobieżnym oglądzie pozostawał niewykrywalny. Odbity promień radaru czy skanowania spektroskopowego niewiele tylko różnił się od normy dla takich ciał i mieścił się w granicach oczekiwanego błędu demarchistowskich przyrządów pomiarowych.
Gdy kometę zawarto już mocno w plastikowej skorupie, zaczęto redukować jej obroty. Rakiety jonowe, zmyślnie umieszczone na jej powierzchni, powoli wykrwawiały ją z momentu obrotowego. Dopiero gdy osiągnięto rezydualną prędkość kątową, wystarczającą tylko do zmylenia obserwatora, rakiety jonowe uciszono i z powierzchni usunięto całą instalację.
Wtedy ludzie już pracowali we wnętrzu komety. Wydrążyli ją i ubili osiemdziesiąt procent masy w cienką twardą skorupę pod skorupą zewnętrzną. Powstała komora — idealna kula o średnicy piętnastu kilometrów. Ukryte szyby prowadziły do komory z kosmosu, ich szerokość umożliwiała przyjęcie średniego statku kosmicznego, jeśli tylko wykonywał manewry wystarczająco zręcznie. Doki i stocznie remontowe pstrzyły dno komory na podobieństwo gęstych skupisk drapaczy chmur. Wnętrze usiano maszynami krioarytmetycznymi, przypominającymi czopy wulkaniczne. Ogromne chłodziarki kwantowe wysysały ciepło z lokalnego wszechświata zgodnie z komputerowo zaprogramowanym harmonogramem.
Clavain często wlatywał do wnętrza i ze spokojem przyjmował gwałtowne korekty kursu, w celu uniknięcia kolizji z wirującą łupiną komety. Przynajmniej wmawiał sobie ten spokój, a w istocie zawsze wstrzymywał oddech, póki nie znalazł się bezpieczny w środku lub na zewnątrz. Te operacje przypominały mu dawanie nura pod opadającą kratę w bramie twierdzy. W przypadku statku tak dużego jak „Nocny Cień” korekty kursu były jeszcze gwałtowniejsze niż zwykle.
Powierzył tę operację komputerom „Nocnego Cienia”. Wiedziały dokładnie, co trzeba robić, i wejście należało do dobrze określonych zadań, które komputery wykonywały lepiej niż ludzie, nawet z odłamu Hybrydowców.
Nagle wszystko się uspokoiło i był w środku. Widok wnętrza komety jak zawsze przyprawiał go o zawrót głowy. Wkrótce po ukończeniu pierwszych prac wydrążoną skorupę napełniono ruchomą maszynerią — wielkim zagnieżdżonym mechanizmem zegarowym pędzących kół, najbardziej przypominającym fantastycznie skomplikowaną sferę armilarną.
Clavain spoglądał na militarną twierdzę swego ludu — na Matczyne Gniazdo.
Zbudowano je z pięciu warstw. Cztery wewnętrzne zaprojektowano tak, by symulowały ciążenie wzrastające skokowo o pół g. Każda warstwa składała się z trzech pierścieni o niemal równych średnicach; płaszczyzna każdego pierścienia odchylała się o sześćdziesiąt stopni od płaszczyzny swego sąsiada. W dwóch węzłach trzy pierścienie przechodziły obok siebie i zanurzały się w sześciokątnej konstrukcji. Konstrukcje te wykorzystywano do transportu między pierścieniami, umieszczono tam również sterowniki całej warstwy mechanizmów. Każdy pierścień wślizgiwał się przez szczeliny w konstrukcjach węzłowych, utrzymywany przez beztarciowe pola magnetyczne. Same pierścienie wyglądały jak ciemne taśmy usiane miriadami okienek i gdzieniegdzie większymi oświetlonymi przestrzeniami.
Najbardziej zewnętrzna trójka pierścieni miała średnicę dziesięciu kilometrów i generowała ciążenie dwóch g. W odległości kilometra ku ich centrum obracała się mniejsza trójca pierścieni, symulując półtora g. Dalszy kilometr ku środkowi układu zajmowała trójca z ciążeniem jednego g, złożona z najgrubszych i najgęściej zaludnionych pierścieni; to tu głównie spędzali czas Hybrydowcy. W tej trójcy była zagnieżdżona trójca z połową g, otaczająca z kolei nieruchomą centralną kulę. Kulę — rdzeń z zerowym ciążeniem, uszczelnioną bańkę o średnicy trzech kilometrów, napakowaną zielenią, lampami słonecznymi i rozmaitymi niszami — mikrohabitatami. Właśnie tam bawiły się dzieci i tam starsi Hybrydowcy przychodzili, by umrzeć. W tym miejscu większość czasu spędzała Felka.
„Nocny Cień” wyhamował i zatrzymał się względem najbardziej zewnętrznej trójcy. Z wirujących pierścieni wyłaniały się już pojazdy obsługujące. Clavain czuł wstrząsy, gdy holowniki przypinały się do kadłuba „Nocnego Cienia”. Kiedy już zejdzie z pokładu, jego statek zostanie odholowany do stoczni, na ścianach komory. Stało tam już wiele statków — wydłużone, czarne sylwetki, zaczepione w labiryncie maszyn wspomagających i systemów naprawczych, przeważnie mniejsze od statku Clavaina. Nie było tam pojazdów naprawdę dużych.
Clavain opuścił statek jak zwykle z lekkim niepokojem, że nie wykonał należycie zadania. Minęło wiele lat, zanim sobie uświadomił, skąd się bierze takie poczucie: powodowało je zachowanie bliźnich Hybrydowców. Opuszczali statek, nic do siebie nie mówiąc, choć czasami spędzali razem miesiące w niebezpiecznej misji.
Zrobotyzowany prom zabrał go z jednej z kadłubowych śluz. Prom był pionowym pudłem z dużymi oknami, przycupniętym na prostopadłościennej podstawie z mnóstwem rakiet i wirnikowych dmuchaw. Clavain wsiadł, obserwując, jak z sąsiedniej śluzy odlatuje większy prom. Zobaczył w nim Remontoire’a z dwoma innymi Hybrydowcami i więźniem z okrętu Demarchistów. Świnię, bezwładnego i nie stawiającego oporu, można było z daleka wziąć za więźnia — człowieka. Przez chwilę Clavain sądził, że świnia wykazuje chęć współpracy, ale nie rozpoznał błysku korony pacyfikacyjnej owiniętej wokół czaszki więźnia.
Świnię przetrałowali w drodze powrotnej do Matczynego Gniazda, ale nie dowiedzieli się nic szczególnego. Wspomnienia świni zostały silnie zablokowane — nie na modłę Hybrydowców, lecz prymitywnie, na czarnym rynku. Tę praktykę, powszechną wśród kryminalnego podziemia Chasm City, stosowano po to, by do obciążających wspomnień nie dotarli ferrisvillscy stróże prawa: syreny, kosy, drylerzy czy wywabiacze. Clavain nie wątpił, że blokady te można rozmontować przy użyciu technik śledczych, którymi dysponowało Matczyne Gniazdo. Jednak dotychczas dowiedział się tylko, że wpadł im w ręce drobny świni-przestępca ze skłonnościami do gwałtu, prawdopodobnie związany z większymi świńskimi gangami, operującymi w obszarze wokół Yellowstone i Pasa Złomu. Gdy złapali go Demarchiści, świnia nie robił nic godnego pochwały, ale świnie często łamały prawo.
Clavain nie miał do hiperświń jakiegoś szczególnego stosunku emocjonalnego. Spotkał ich wiele i wiedział, że mają równie złożoną moralność jak ludzie, którym w założeniu miały służyć, i że każdą świnię należy osądzać indywidualnie. Świnia z przemysłowego księżyca Ganeśa trzykrotnie ocaliła mu życie podczas kryzysu kordonowego Siva — Parwati w 2358 roku. Dwadzieścia lat później na księżycu Irravela, krążącym wokół Fand, grupa świń — zbójów pojmała jako zakładników ośmiu żołnierzy Clavaina, a kiedy ci odmówili ujawnienia sekretów Hybrydowców, porywacze zjedli ich żywcem. Tylko jeden z Hybrydowców uciekł, a Clavain przyswoił sobie jego bolesne wspomnienia. Nosił je teraz w sobie, ukryte w najbardziej zamkniętej partycji umysłu, by nie mogły zostać przypadkowo odblokowane. Ale nawet te wydarzenia nie wywołały u niego nienawiści do świń jako gatunku.
Nie był pewien, czy to samo dotyczyło Remontoire’a. Głęboko w przeszłości Remontoire’a tkwiły jeszcze straszliwsze i dłuższe epizody: został wzięty do niewoli przez świńskiego pirata Siódemkę. Siódemka był jednym z najwcześniejszych hiperświń i jego umysł pokrywały psychotyczne blizny wadliwych ulepszeń neurogenetycznych. Schwytał Remontoire’a i izolował go od umysłowej wspólnoty innych Hybrydowców. Już samo to było wystarczającą torturą, ale Siódemka nie omieszkał zastosować innych, starszych rodzajów tortur i robił to wprawnie.
W końcu Remontoire uciekł, a świnia umarł. Clavain wiedział jednak, że jego przyjaciel nadal nosi w umyśle głębokie rany, które od czasu do czasu dawały o sobie znać. Clavain obserwował bardzo uważnie Remontoire’a, gdy ten wstępnie trałował świnię. Miał pełną świadomość, że sama ta procedura może łatwo stać się rodzajem tortury. I choć Remontoire nie zrobił absolutnie nic niewłaściwego — w istocie swoje śledztwo prowadził niemal delikatnie — Clavain miał złe przeczucia.
Patrzył na oddalający się prom z przekonaniem, że jeszcze usłyszy coś o świni i że konsekwencje schwytania świni jeszcze go dosięgną. Potem zganił się za te głupstwa. Przecież to tylko świnia.
Wydał neuralne polecenie prostej podosobie promu: nastąpił wstrząs, oddzielili się od ciemnego, wielorybiego kadłuba „Nocnego Cienia”. Prom pośpiesznie zwoził go do wnętrza. Mknęli przez wielki pędzący mechanizm wirówkowych pierścieni ku zielonemu sercu bezgrawitacyjnego rdzenia.
Tę twierdzę — Matczyne Gniazdo — zbudowano dopiero niedawno. Zawsze istniał pewien rodzaj Matczynego Gniazda, lecz we wczesnych fazach wojny było to tylko największe z wielu zakamuflowanych obozowisk. Dwie trzecie Hybrydowców mieszkały w mniejszych bazach rozsianych po całym układzie. Wiązały się z tym specyficzne problemy. Godziny świetlne rozdzielały poszczególne grupy i linie komunikacyjne między nimi były narażone na podsłuch. Nie można było rozwinąć strategii w czasie rzeczywistym, stan umysłu grupowego też nie dał się rozciągnąć na parę gniazd. Hybrydowcy, rozczłonkowani i nerwowi, podjęli decyzję wchłonięcia mniejszych gniazd w jedno wielkie Matczyne Gniazdo, mając nadzieję, że korzyść z centralizacji przeważy niebezpieczeństwa z nią związane.
Z perspektywy czasu decyzję należało ocenić jako ogromny sukces.
Prom zwolnił, zbliżając się do membrany rdzenia zerowego ciążenia. Zielona kula przytłaczała Clavaina. Świeciła własną łagodną poświatą jak zielonkawa miniaturowa planeta. Prom z beknięciem przedostał się przez membranę z próżni w gaz.
Clavain opuścił okno, by atmosfera rdzenia zmieszała się z powietrzem promu. Zapachy roślinne drażniły mu nos. Chłodne, świeże i wilgotne powietrze pachniało jak las po gwałtownej porannej burzy. Choć odwiedzał rdzeń przy niezliczonych okazjach, zapach przypominał Clavainowi nie te poprzednie wizyty, lecz dzieciństwo. Nie miał pewności, kiedy to było i gdzie, lecz bez wątpienia spacerował po tak pachnącym lesie. Gdzieś na Ziemi — może w Szkocji.
W rdzeniu nie było ciążenia, jednak roślinność wypełniająca przestrzeń nie unosiła się swobodnie. Od jednego do drugiego krańca kuli ciągnęły się dębowe konary długie na trzy kilometry. Losowo rozgałęziały się i łączyły, tworząc drewniany, przyjemnie skomplikowany cytoszkielet. Tu i ówdzie wybrzuszały się, obejmując zamknięte puste przestrzenie, które jarzyły się pastelowym światłem latarni. Gdzieniegdzie pajęczyna mniejszych lin tworzyła sieć konstrukcyjną, na której kotwiczyła zieleń. Rury nawadniające i przewody z substancjami odżywczymi ciągnęły się do skrytej w samym sercu rdzenia maszynerii wspomagającej. Lampy słoneczne rozmieszczono nieregularnie na membranie oraz w samej zielonej gęstwie. Teraz dawały ostre niebieskie światło południa, ale w miarę upływu dnia — lampy pracowały w cyklu dwudziestogodzinnej doby Yellowstone — światło ześlizgnie się po widmie ku brązom i rdzawym czerwieniom wieczoru.
W końcu zapadnie noc. Kulisty las ożywi się świergotaniem i nawoływaniami tysiąca nocnych stworzeń poddanych dziwacznej ewolucji. Gdy się przysiadło nocą na konarze, w pobliżu serca rdzenia, łatwo było uwierzyć, że las rozciąga się we wszystkich kierunkach na tysiące kilometrów. Tylko z ostatnich stu metrów tego lasu — tuż spod membrany — można było dostrzec odległe współbieżne koła, a one, oczywiście, poruszały się w całkowitej ciszy.
Prom sunął zygzakiem przez zieloną gęstwinę. Wiedział dokładnie, dokąd wieźć Clavaina. Clavain widział gdzieniegdzie innych Hybrydowców, głównie jednak dzieci i staruszków. Dzieci rodziły się i wychowywały na trójcy jednego g, ale po ukończeniu sześciu miesięcy regularnie je tutaj przywożono. Pod okiem staruszków ćwiczyły odpowiednio mięśnie i orientację w nieważkości. Większość traktowała to jako zabawę, ale najzdolniejsze przejdą do służby na arenie działań wojennych. Nieliczne wykażą tak wysokie zdolności przestrzenne, że wykieruje się je na planistów taktycznych.
Staruszkowie, już zbyt delikatni, by spędzać wiele czasu na pierścieniach o wyższym ciążeniu, często po przybyciu do rdzenia już nigdy go nie opuszczali. Clavain właśnie minął parę starców. Obydwoje nosili struktury wspierające, uprzęże medyczne, spełniające również rolę pakietów napędowych. Nogi wlokły się za nimi jak jakieś dodatki. Namawiali piątkę dzieci, by odbiły się od ściany drewnianej dziury i wleciały w otwartą przestrzeń.
Ta scena, oglądana bez wspomagania, wyglądała ponuro. Dzieci odziano w czarne skafandry i hełmy, chroniące ich skórę przed ostrymi gałęziami. Oczy miały ukryte za czarnymi okularami, co utrudniało odczytanie wyrazu twarzy. Staruszkowie byli ubrani podobnie, choć nie nosili hełmów. Ale ich odsłonięte oblicza nie zdradzały ani krzty radości. Clavainowi wydawali się grabarzami zajętymi poważną ceremonią pogrzebową, która zostałaby popsuta, gdyby ktoś wykazał choć odrobinę beztroski.
Clavain nakazał myślowo swemu implantowi odkryć prawdę. Gdy jaskrawe konstrukcje wykwitły z nicości, nastąpił bujny wzrost. Dzieci nosiły teraz lekkie ubrania, oznakowane klanowymi wirami i jaskrawoczerwonymi zygzakami. Miały gołe głowy, nieobciążone hełmami. Dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Ocenił ich wiek na pięć do siedmiu lat. Nie miały bardzo radosnych min, ale nie były to miny nieszczęśliwe czy obojętne. Dzieci wyglądały na nieco przestraszone i podekscytowane. Bez wątpienia dochodziło między nimi do rywalizacji — każde dziecko ważyło korzyści i ryzyko zanurkowania w pustkę jako pierwsze.
Staruszkowie wyglądali mniej więcej tak samo jak poprzednio, lecz teraz Clavain dostroił się do wypromieniowanych przez nich myśli. Skąpani w aurze zachęty, miny mieli raczej radosne niż zgorzkniałe, gotowi cierpliwie godzinami czekać na dzieci.
Otoczenie również się zmieniło. W powietrzu skrzętnie uwijały się roziskrzone jak klejnoty ważki i motyle. Neonowe gąsienice przedzierały się przez zieleń. Kolibry wisiały w powietrzu lub przenosiły się od kwiatu do kwiatu, poruszając się niczym precyzyjne nakręcane zabawki. Małpki, lemury i latające wiewiórki ochoczo skakały w wolną przestrzeń, ich oczy pobłyskiwały niczym szklane kulki.
To był postrzegany przez maluchy świat, do którego dostroił się Clavain. Nie znały innego prócz tej bajkowej abstrakcji. Dane dochodzące do mózgów będą sukcesywnie subtelnie manipulowane i dzieci nie zauważą codziennych zmian, ale stworzenia zamieszkujące leśne obszary stopniowo staną się bardziej realistyczne, kolory zbledną do naturalistycznych zieleni, brązów, czerni i bieli. Stworzenia staną się mniejsze i bardziej płochliwe. W końcu zostaną tylko prawdziwe zwierzęta. Gdy dzieci osiągną wiek dziesięciu czy jedenastu lat, łagodnie objaśni im się działanie maszyn, które dotychczas cenzurowały ich ogląd świata. Dowiedzą się o swoich implantach, pozwalających udrapować na rzeczywistości następną warstwę, której można nadać dowolną wyobrażalną formę.
W przypadku Clavaina proces edukacyjny przebiegał trochę brutalniej. Wydarzyło się to podczas jego drugiej wizyty w gnieździe Galiany na Marsie. Pokazała mu żłobek, gdzie szkolono młodych Hybrydowców, ale w tamtym momencie Clavain nie posiadał żadnych własnych implantów. Potem został ranny, a Galiana napełniła mu głowę medmaszynami. Nadal pamiętał ten wstrząs, gdy pierwszy raz doświadczył, jak ktoś manipuluje jego subiektywną rzeczywistością, gdy do jego czaszki gwałtownie wtargnęły inne umysły. Jednak najbardziej szokującym elementem był przelotny widok świata, po którym spacerowali Hybrydowcy. Psycholodzy określali to wrażenie swoim własnym terminem — przełom poznawczy — lecz niewielu z nich doświadczyło go osobiście.
Nagle dzieci zwróciły na niego uwagę.
[Clavain!] — Jeden z chłopców pchnął ku niemu myśl.
Clavain kazał promowi zatrzymać się pośród pustki wykorzystywanej na lekcję latania. Ustawił prom tak, że znalazł się mniej więcej na jednym poziomie z dziećmi.
Cześć.
Clavain chwycił poręcz przed sobą jak kaznodzieja na ambonie.
Dziewczynka popatrzyła na niego przenikliwie.
[Gdzie byłeś, Clavainie?]
Na zewnątrz.
Uważnie obserwował opiekunów.
[Na zewnątrz? Poza Matczynym Gniazdem?] — dopytywała się dziewczynka.
Nie był pewien, co ma odpowiedzieć. Nie pamiętał, jaką wiedzą dysponują dzieci w tym wieku. Z pewnością nic nie wiedziały o wojnie. Ale skoro powiedział „a”, musi powiedzieć „b”.
Poza Matczynym Gniazdem, tak.
[W statku kosmicznym?]
Tak. W bardzo wielkim statku.
[Czy mogę go zobaczyć?] — zapytała dziewczynka.
Może pewnego dnia, ale nie dzisiaj. Poczuł niepokój opiekunów, choć żaden z nich nie umieścił mu w głowie konkretnej myśli. Teraz musisz się zająć innymi sprawami.
[Co robiłeś w statku kosmicznym, Clavainie?]
Clavain podrapał się po brodzie. Nie lubił wprowadzać w błąd dzieci i nie opanował sztuki niewinnych kłamstw. Łagodna filtracja prawdy zdawała się najlepszym podejściem.
Pomagałem komuś.
[Komu pomagałeś?]
Pewnej damie… kobiecie.
[Dlaczego potrzebowała pomocy?]
Jej statek — statek kosmiczny — wpadł w kłopoty. Potrzebowała drobnej pomocy i akurat znalazłem się w pobliżu.
[Jak nazywała się dama?]
Bax. Antoinette Bax. Szturchnąłem ją rakietą, żeby przestała spadać na gazowego giganta.
[Czemu spadała na gazowego giganta?]
Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia.
[Dlaczego miała dwa nazwiska, Clavainie?]
Ponieważ… — Zdał sobie sprawę, że coraz bardziej brnie. Posłuchajcie, naprawdę nie powinienem wam przeszkadzać. Czuł namacalne odprężenie w emocjonalnej aurze opiekunów. — Tak więc, hm… kto mi pokaże, jak wspaniale lata?
Dzieci tylko czekały na zachętę. Hałas wypełnił mu czaszkę, głosy rywalizowały o jego uwagę.
[Ja, Clavain, ja!]
Obserwował, jak z niepowstrzymaną energią wybijają się nogami i lecą w pustkę.
W jednej chwili zerkał w zieloną nieskończoność, a już prom wyrwał się przez błyski liści na polanę i przez następne trzy czy cztery minuty leciał przez las. Prom znał dokładnie miejsce pobytu Felki.
Polanę stanowiła przestrzeń zamknięta ze wszystkich stron gęstą roślinnością. Jeden z konarów konstrukcyjnych przecinających polanę zawierał wybrzuszone obszary mieszkalne. Prom z szumem zbliżył się do słupa, a następnie znieruchomiał na swych turbinach. Clavain wysiadł. Drabiny i liany dostarczały stopni i chwytów — korzystając z nich, Clavain dotarł po konarze do wejścia do próżnego wnętrza. Poczuł zawrót głowy, ale lekki. Część jego umysłu zawsze protestowała wobec perspektywy beztroskiej niezgrabnej wspinaczki przez coś przypominającego wysoką leśną kopułę, ale lata praktyki niemal całkowicie zredukowały ten instynktowny lęk naczelnej małpy.
— Felka! — zawołał. — Tu Clavain.
Nie otrzymał odpowiedzi. Zanurzył się głębiej, wchodząc — a może schodząc? — głową naprzód.
— Felka…
— Cześć, Clavainie. — Jej głos zabrzmiał z niewielkiej odległości, wzmocniony, ubarwiony pogłosami szczególnej akustyki konara.
Clavain poszedł tam, skąd dochodził głos; nie czuł jej myśli Felka na ogół nie uczestniczyła w hybrydowskim połączonym umyśle. Nie zawsze tak było. Lecz nawet gdyby uczestniczyła, Clavain zachowałby pewien dystans. Dawno temu ustalili wspólnie, że wyłączą się wzajemnie ze swych umysłów, zachowując najbardziej banalny poziom. Coś więcej byłoby niechcianą bliskością.
Szyb skończył się w macicokształtnym wnętrzu. Tu Felka spędzała obecnie większość czasu, w swym laboratorium i warsztacie. Ściany tworzył oszałamiający wir wzorów rosnącego drzewa. Clavainowi te wszystkie owale i węzły przypominały geodezyjne kontury bardzo naprężonej czasoprzestrzeni. Światło z kinkietów rzutowało sylwetkę Clavaina na drewno w groźnych kształtach potworów. Pomagał sobie w ruchu koniuszkami palców, ocierając się o zdobione, drewniane wytwory, które swobodnie unosiły się we wnętrzu konara. Rozpoznawał większość obiektów, ale parę z nich stanowiło dla niego nowość.
Chwycił jeden, by mu się przyjrzeć. Obiekt zagrzechotał mu w dłoni. Była to ludzka głowa, zrobiona z pojedynczej drewnianej spirali. Przez otwory w spirali widział w środku inną głowę i następną tamtej. Możliwe, że zagnieżdżono jeszcze więcej głów. Wypuścił obiekt i chwycił inny: kulę najeżoną patyczkami różnej długości. Clavain poruszył jednym patyczkiem i usłyszał, jak w kuli coś szczęka i przesuwa się niczym zapadka w zamku.
— Widzę, Felko, że dużo pracowałaś.
— Nie tylko ja — odparła. — Słyszałam meldunki. Jakaś sprawa z więźniem?
Clavain przesunął się obok serii drewnianych obiektów i minął zakręt w konarze. Przecisnął się przez otwór łączący z małą pozbawioną okien izbą, oświetloną jedynie latarniami. Ich światło pokrywało różem i szkarłatem ochrowo-ciemnobrązowe ściany. Jedną z nich wypełniały liczne drewniane rzeźbione twarze o nieco przesadnych rysach. Te na brzegach były na wpół ukształtowane, niczym nadżarte kwasem rzygacze. Powietrze pachniało żywicą obrabianego drzewa.
— Nie sądzę, by z tego więźnia był jakiś większy pożytek — stwierdził Clavain. — Jeszcze nie znamy jego tożsamości, ale zdaje się, że to przestępca. Przetrałowaliśmy go, otrzymaliśmy żywe i niedawne wzorce pamięciowe, ukazujące, jak morduje ludzi. Oszczędzę ci szczegółów, ale ten świnia jest w tym twórczy, ręczę za to. Mylą się ci, co twierdzą, że świniom brakuje wyobraźni.
— Nigdy tak nie twierdziłam, Clavainie. A ta druga sprawa? Kobieta, którą, jak słyszałam, uratowałeś?
— Ach. To osobliwe, jak te wiadomości się rozchodzą. — Potem przypomniał sobie, że to właśnie on opowiedział dzieciom o Antoinette Bax.
— Zdziwiła się?
— Nie wiem. A powinna?
Felka parsknęła. Wisiała w powietrzu pośrodku izby jak nadęta planeta, obsługiwana przez delikatne, drewniane księżyce. Miała na sobie workowate brązowe ubranie robocze. Przynajmniej kilkanaście częściowo wykończonych obiektów, przymocowanych do jej talii nylonowymi nićmi, unosiło się przy niej. Inne liny prowadziły do rozmaitych narzędzi do drewna: rozwiertaka, pilnika, laserów oraz drobnych robotów ryjących.
— Chyba oczekiwała, że umrze, albo przynajmniej zostanie zasymilowana — zauważył Clavain.
— Najwyraźniej wyprowadza cię z równowagi fakt, że wszyscy nas nienawidzą i się nas boją.
— Daje to trochę do myślenia.
Felka westchnęła, jakby omawiali to już kilkanaście razy.
— Jak długo się znamy, Clavainie?
— Chyba dłużej, niż znamy większość innych ludzi.
— Tak jest. I przez większość tego czasu byłeś żołnierzem. Nie zawsze walczyłeś, przyznaję. Ale w głębi serca zawsze byłeś żołnierzem. — Nie spuszczając go z oczu, przyciągnęła jeden ze swoich wyrobów i zerknęła przez kratowe szczeliny w drewnie. — Według mnie to trochę za późno na skrupuły moralne, nie wydaje ci się?
— Prawdopodobnie masz rację.
Felka zagryzła dolną wargę i wykorzystując grubszą linę, przesuwała się ku jednej ze ścian izby, a towarzyszące jej drewniane rzeźby i narzędzia grzechotały. Felka zaczęła przygotowywać herbatę dla Clavaina.
— Nie dotykałaś mej twarzy, kiedy wszedłem — zauważył Clavain. — Czy powinienem to uważać za pomyślną wiadomość?
— W jakim sensie?
— Może polepsza ci się rozróżnianie twarzy?
— Nie polepsza. Czy zauważyłeś po drodze ścianę z twarzy?
— Musiałaś ją zrobić ostatnio.
— Gdy przychodzi tu ktoś, co do kogo nie mam pewności, dotykam jego twarzy, odwzorowując jej rysy palcami. Potem porównuję to, co odwzorowałam, z twarzami, które wyrzeźbiłam na ścianie, aż znajdę odpowiednik. Potem odczytuję imię. Oczywiście, muszę od czasu do czasu dodawać nowe twarze, a niektóre nie wymagają tylu szczegółów, co inne…
— Ale ja…
— Masz brodę i dużo zmarszczek. Masz rzadkie białe włosy. Nie mogłabym cię nie rozpoznać. Jesteś niepodobny do innych.
Podała mu bańkę. Wycisnął do gardła strumień parzącej herbaty.
— Chyba zaprzeczanie nie ma sensu.
Spojrzał na nią z największym obiektywizmem, na jaki mógł się zdobyć. Porównywał jej sposób bycia z jej obrazem, jaki zapamiętał sprzed wyruszenia na „Nocnym Cieniu”. Upłynęło zaledwie kilka tygodni, ale według jego oceny Felka stała się bardziej zamknięta w sobie, teraz mniej należała do świata niż kiedykolwiek w ostatnich latach. Mówiła o gościach, ale podejrzewał, że niewielu ją odwiedza.
— Clavain?
— Obiecaj mi coś, Felko.
Poczekał, aż obróci się w jego kierunku. Czarne włosy, równie długie jak Galiany, były skołtunione i tłuste. Grudki śpiochów gnieździły się w kącikach oczu. Jej bladozielone, prawie jadeitowe, tęczówki odcinały się od nabiegłej krwią bladej różowości. Skóra pod oczyma napuchła i nabrała lekko niebieskiego koloru, niczym siniak. Podobnie jak Clavain, Felka potrzebowała snu, co wśród Hybrydowców było niezwykłe.
— Co ci obiecać, Clavainie?
— Jeśli… — kiedy… — stanie się to zbyt dotkliwe, powiadom mnie, dobrze?
— W czym to pomoże?
— Wiesz, że zawsze robiłem dla ciebie, co mogłem? Zwłaszcza teraz, gdy nie ma tutaj z nami Galiany.
Jej podrażnione oczy patrzyły na niego uważnie.
— Zawsze robiłeś, co mogłeś. Ale nie możesz nic poradzić na to, że jestem, czym jestem. Nie potrafisz czynić cudów.
Smutno skinął głową. Wiedział, że to prawda, ale ta świadomość wcale nie przynosiła ulgi.
Felka nie była taka jak inni Hybrydowcy. Po raz pierwszy spotkał ją podczas swej drugiej podróży do gniazda Galiany na Marsie. Produkt przerwanego doświadczenia z manipulowaniem mózgiem płodu, była upośledzonym dzieckiem. Nie tylko nie potrafiła rozpoznawać twarzy, ale w ogóle nie była zdolna do kontaktu z innymi ludźmi. Cały jej świat kręcił się wokół jednej, nieskończenie pochłaniającej gry. Gniazdo Galiany otaczała olbrzymia konstrukcja, znana jako Wielki Mur Marsjański. Mur — pozostałość wcześniejszego, nieudanego projektu terraformizacji — uszkodzony w jednej z wcześniejszych wojen, nigdy się nie zawalił, gdyż gra Felki polegała na stymulowaniu samonaprawczych mechanizmów Muru do aktywności, do niekończącego się, złożonego procesu wykrywania wad i rozmieszczania cennych zasobów naprawczych. Wysoki na dwieście kilometrów mur był równie skomplikowany jak ludzkie ciało, a Felka sterowała każdym aspektem jego mechanizmów leczących, poczynając od najdrobniejszej komórki. Okazało się, że dziewczyna znacznie lepiej utrzymuje Mur w całości, niż maszyny. Choć z powodu uszkodzonego umysłu w ogóle nie miała kontaktu z ludźmi, wykazywała zdumiewającą zdolność do złożonych zadań.
Mur runął podczas ostatniego ataku byłych towarzyszy Clavaina z Koalicji na rzecz Czystości Neuralnej. Galiana, Felka i on sam uciekli z gniazda jako jedni z ostatnich. Galiana próbowała go przekonać, by nie brał ze sobą Felki, ostrzegając, że bez Muru doświadczy ona deprywacji sensorycznej znacznie okrutniejszej niż sama śmierć. Clavain mimo to ją zabrał, przekonany, że dla i dziewczyny musi istnieć jakaś nadzieja. Musi istnieć coś, czym jej umysł mógłby się zająć. Surogat Muru.
Miał rację, ale wykazanie tego zajęło wiele lat.
W ciągu następnych lat — czterystu, choć wszyscy doświadczyli najwyżej stulecia czasu subiektywnego — Felkę doprowadzono łagodnymi namowami do jej obecnego, niestety, dość kruchego stanu umysłu. Subtelna i delikatna manipulacja neuralna zwróciła pewne funkcje mózgu, które uległy uszkodzeniu podczas interwencji prenatalnej: język, wzrastające poczucie, że inni ludzie to coś więcej niż automaty. Były okresy regresji i niepowodzeń — na przykład dziewczyna nigdy się nie nauczyła się rozróżniać twarzy — ale sukcesy przeważały. Felka zajęła umysł, innymi sprawami i podczas długiej ekspedycji międzygwiezdnej; była szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Każdy nowy świat mógł stać się wstrząsająco trudną łamigłówką.
W końcu jednak postanowiła wracać do domu. Między nią i Galianą nie było urazy. Obie miały poczucie, że nadszedł czas, by uporządkować wiedzę, którą pomagały dotychczas zbierać, i że najlepszym do tego miejscem jest Matczyne Gniazdo z jego rozległymi zasobami analitycznymi.
Jednak kiedy Felka wróciła, zastała Matczyne Gniazdo pogrążone w wojnie. Clavain wkrótce wyjechał, by walczyć z Demarchistami, i Felka przekonała się, że interpretowanie danych, zgromadzonych przez ekspedycję, nie jest już zadaniem pierwszoplanowym.
Clavain widział, że powoli — tak powoli, że zmiany w ciągu roku były ledwie widoczne — Felka osuwa się w swój prywatny, świat, coraz mniej aktywnie uczestniczyła w sprawach Matczynego Gniazda i z wyjątkiem rzadkich okazji izolowała swój umysł od innych Hybrydowców. Sprawy jeszcze się pogorszyły, gdy powróciła Galiana — ani żywa, ani martwa, tylko w jakimś stanie pośrednim.
Rzeźbienie drewnianych zabawek wynikało z rozpaczliwej potrzeby zajęcia umysłu problemem godnym jego zdolności poznawczych. Kiedyś ich rola się skończy. Clavain widział już wcześniej podobny proces. Wiedział, że nie może dać Felce tego, czego jej potrzeba.
— Może kiedy skończy się wojna — zaczął niezręcznie — gdy międzygwiezdne loty znów staną się rutyną i znowu rozpoczniemy eksplorację…
— Nie składaj obietnic bez pokrycia.
Felka wzięła swą bańkę z herbatą i odbiła się ku środkowi pomieszczenia. Z roztargnieniem zaczęła dłubać przy jednej ze swoich kompozycji. Obiekt wyglądał jak sześcian złożony z mniejszych sześcianów, z kwadratowymi otworami w niektórych ścianach. Felka wepchnęła dłuto w jeden z otworów i drapała tam na ślepo.
— Nic nie obiecuję — oznajmił. — Mówię tylko, że zrobię, co będę mógł.
— Może się okazać, że Żonglerzy w niczym mi nie pomogą.
— Nie przekonamy się, póki nie spróbujemy.
— Trzeba spróbować.
— Tak trzymać — powiedział Clavain.
Coś pękło w obrabianym obiekcie. Felka syknęła jak sparzony kot i cisnęła przedmiotem w ścianę. Rozbił się na setki klockowatych kawałków. Niemal natychmiast przyciągnęła następny i rozpoczęła rzeźbienie.
— A jeśli Żonglerzy Wzorców nie pomogą, spróbujemy z Całunnikami.
Clavain uśmiechnął się.
— Nie wybiegajmy zbytnio naprzód. Gdyby z Żonglerami się nie udało, pomyślimy o innych możliwościach. A przejście przez rzekę rozważymy po dojściu do mostu. Przedtem musimy załatwić drobną sprawę — wygrać tę wojnę.
— Powiadają, że wkrótce wojna się skończy.
— Tak mówią?
Dłuto ześlizgnęło się i odcięło Felce kawałek skóry z pala. Przycisnęła palec do ust i mocno ssała jak ktoś, kto wysysa ostatnią kroplę soku z cytryny.
— Dlaczego uważasz, że nie mają racji?
Miał ochotę ściszyć głos — absurd, bo przecież praktycznie nie robiło to żadnej różnicy.
— Nie wiem. Może po prostu jestem starym głupcem. Ale czy starzy głupcy nie są po to, by mieć od czasu do czasu wątpliwości?
Felka uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Przestań mówić zagadkami, Clavainie.
— Chodzi o Skade i Ścisłą Radę. Coś się dzieje, a ja nie wiem co.
— Na przykład?
Clavain starannie dobierał słowa. Ufał Felce, ale przecież miał do czynienia z członkiem Ścisłej Rady. Wprawdzie przez pewien czas nie uczestniczyła w jej zebraniach i prawdopodobnie nie była au courant ostatnich sekretów, jednak nie miało to większego znaczenia.
— Przestaliśmy budować statki przed stu laty. Nikt mi nigdy nie wyjaśnił powodów i szybko zdałem sobie sprawę, że dopytywanie się nie ma większego sensu. Od tego czasu słyszałem dziwne pogłoski o zagadkowych działaniach: tajnych inicjatywach, tajnych programach przyswajania nowych technik, tajnych eksperymentach. I teraz, kiedy akurat Demarchiści są gotowi się poddać i uznać swą klęskę, Ścisła Rada prezentuje zupełnie nowy projekt statku międzygwiezdnego. Jeśli „Nocny Cień” nie jest bronią, to co nią jest? Przeciw komu zamierzają ją wykorzystać, jeśli nie przeciw Demarchistom?
— Jacy oni?
— Chcę powiedzieć „my”.
Felka skinęła głową.
— Ale od czasu do czasu zastanawiasz się, czy Ścisła Rada nie planuje czegoś za kulisami.
Clavain pociągnął łyk herbaty.
— Chyba mam prawo się zastanawiać?
Felka zamilkła na kilka długich chwil. Ciszę przerywało tylko szuranie jej pilnika o drewno.
— Mogłabym natychmiast odpowiedzieć na niektóre twoje pytania. Wiesz o tym. Wiesz również, że nigdy nie ujawnię informacji ze Ścisłej Rady. Ty na moim miejscu też byś tak postępował.
Clavain wzruszył ramionami.
— Nie spodziewałem się niczego innego.
— Nawet gdybym chciała cię poinformować, to nie wiem wszystkiego. Już nie. Rada ma swoją wewnętrzną hierarchię. Nigdy nie znałam sekretów Wewnętrznego Sanktuarium i od lat nie mam dostępu do danych Ścisłej Rady. — Felka postukała pilnikiem o skroń. — Niektórzy z członków Rady chcieliby nawet wymazać mi na stałe pamięć, bym zapomniała wszystko, czego się dowiedziałam podczas swych aktywnych lat w Radzie. Powstrzymuje ich jedynie dziwaczna budowa mego mózgu. Nie mogliby gwarantować, że nie zetrą niewłaściwych wspomnień.
— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Potaknęła.
— Ale istnieje rozwiązanie twego problemu, Clavainie. I to bardzo proste.
— Mianowicie?
— Zawsze możesz dołączyć do Ścisłej Rady.
Clavain westchnął, szukając kontrargumentów. Wiedział, że nawet gdyby je znalazł, prawdopodobnie nie przekonałyby Felki.
— Chętnie napiłbym się jeszcze herbaty, jeśli pozwolisz.
Skade maszerowała krętymi szarymi korytarzami Matczynego Gniazda. Jej grzebień płonął szkarłatem intensywnej koncentracji i gniewu. Szła do ukrytej komnaty, gdzie zorganizowała spotkanie z Remontoirem i cielesnym kworum Ścisłej Rady.
Jej umysł przetwarzał dane z niemal maksymalną dla niego szybkością. Skade rozważała, jak poprowadzić to trudne zebranie, najważniejsze w jej kampanii przeciągnięcia Clavaina na swoją stronę. Większość członków Rady potrafiła urabiać jak plastelinę, ale kilkoro z nich wymagało solidniejszych argumentów.
Skade przeglądała jednocześnie opracowane dane z ostatniego testu tajnych systemów w „Nocnym Cieniu”, które wpływały do jej czaszki przez kompnotes, spoczywający teraz na brzuchu Skade jak część zbroi. Liczby wyglądały zachęcająco. Wszystko przemawiało za intensywniejszymi testami całej maszynerii — jedyna przeszkoda to konieczność zachowania tajemnicy. Już przekazała mistrzowi warsztatów pomyślne wieści, by końcowe udoskonalenia techniczne zastosowano we flocie ewakuacyjnej.
Skade przeznaczyła ogromną część siebie samej do analizy tych właśnie problemów. Jednocześnie odtwarzała i analizowała nagranie, przekazane ostatnio z Konwencji Ferrisvillskiej.
Nie zawierało niczego dobrego.
Narrator unosił się przed Skade, ustawiony tyłem do kierunku jej ruchu. Jego stopy ślizgały się bezcelowo nad podłogą. Skade odtwarzała przekaz z szybkością dziesięciokrotnie większą od zwykłej, co nadawało gestom mężczyzny cechy szaleństwa.
— To formalna prośba do wszystkich reprezentantów odłamu Hybrydowców — mówił rzecznik. — Konwencji Ferrisvillskiej wiadomo, że statek Hybrydowców brał udział w przechwyceniu i zajęciu okrętu Demarchistów w sąsiedztwie Rejonu Spornego wokół gazowego giganta…
Skade przesunęła nagranie w przód. W poszukiwaniu niuansów lub podstępów wysłuchała tego przekazu już osiemnaście razy. Wiedziała, że dalej następuje lista legalnych zakazów i przepisów Konwencji. Wszystko sprawdziła i wszystko okazało się niepodważalne.
— … Maruska Chung, szyper Demarchistów, skontaktowała się wcześniej formalnie z funkcjonariuszami Konwencji Ferrisvillskiej w sprawie przekazania nam aresztanta. Odłam Hybrydowców nie został o całej sprawie powiadomiony. Rzeczony aresztant został zatrzymany na pokładzie statku Demarchistów po ujęciu go na militarnej asteroidzie pod jurysdykcją Demarchistów, zgodnie z…
Dalsze formalne zwroty. Znowu przewinięcie w przód.
— …rzeczony więzień, hiperświnia znany Konwencji Ferrisvillskiej jako „Skorpio” jest już poszukiwany za następujące przestępstwa przeciw zarządzeniom władz stanu wyjątkowego, paragrafy…
Pozwoliła przekazowi odtworzyć się jeszcze raz, ale nie wykryła niczego, co nie byłoby dotychczas jasne. Biurokratyczny karzeł Konwencji był zbyt pochłonięty szczegółami i paragrafami, by myśleć o jakichś podstępach. Zapewne mówił o świni prawdę.
Skorpio był przestępcą znanym władzom, zdeprawowanym mordercą, rozmiłowanym w zabijaniu ludzi. Chung poinformowała Konwencję, prawdopodobnie wąskim promieniem, że właśnie wiezie przestępcę, zanim jeszcze „Nocny Cień” zbliżył się na tyle, by móc podsłuchiwać jej przekazy.
A Clavain, niech go jeszcze raz cholera, nie zrobił tego, co powinien: nie unicestwił Demarchistów przy pierwszej nadarzającej się okazji. Konwencja by zrzędziła, ale działałby całkowicie w ramach swoich uprawnień. Nie można było oczekiwać, że wie o jeńcu szypra, i przed otwarciem ognia nie miał obowiązku zadawać pytań. Zamiast tego uratował świnię.
— …prośba o zwrócenie więźnia przed upływem dwudziestu sześciu dni do naszego aresztu. Ma być nieuszkodzony i niezarażony hybrydowskimi systemami infiltracji neuralnej. W razie niespełnienia tej prośby… — Rzecznik Konwencji przerwał, mnąc dłonie w nerwowym oczekiwaniu. — Nie muszę podkreślać, że niespełnienie tej prośby poważnie wpłynie, na pogorszenie stosunków między odłamem Hybrydowców a Konwencją.
Skade doskonale to rozumiała. Więzień nie miał dla Konwencji istotnego znaczenia, ale jako pionek w grze — jako trofeum — wartość więźnia nie dała się przecenić. W obszarze Konwencji prawo i porządek praktycznie nie istniały, a świnie stanowiły potężną, choć nie zawsze posłuszną prawu grupę. Już było źle, gdy Skade poleciała do Chasm City z tajnym zadaniem Ścisłej Rady i kiedy omal jej nie zabito. Od tamtego czasu sytuacja na pewno się nie polepszyła. Odzyskanie świni i jej egzekucja byłyby wyraźnym sygnałem dla innych grzeszników, zwłaszcza dla przestępczych odłamów świń. Na miejscu rzecznika Skade wysuwałaby takie same żądania.
Wcale nie zmniejszało to kłopotu ze świnią. Skade wiedziała, że w zasadzie nie musi przychylać się do tej prośby. Wkrótce Konwencja przestanie się w ogóle liczyć. Mistrz warsztatów zapewnił ją, że flota ewakuacyjna zostanie ukończona za siedemdziesiąt dni, a Skade nie miała powodów wątpić w tę ocenę.
Siedemdziesiąt dni.
A w ciągu osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu zostanie zrobione wszystko. Już za trzy miesiące tutejsze sprawy przestaną się liczyć. Był jednak pewien problem. Istnienie floty i przyczyna, dla której została ona zbudowana, muszą pozostać absolutną tajemnicą. Należało podtrzymywać wrażenie, że Hybrydowcy prą naprzód do militarnego zwycięstwa, jak oczekują wszyscy neutralni obserwatorzy. Nietypowe zachowanie wzbudziłoby podejrzenia zarówno wewnątrz Matczynego Gniazda, jak i poza nim. I gdyby Demarchiści odkryli prawdę, mogliby się skupić i wykorzystać tę informację, by zyskać sojuszników, dotychczas neutralnych. Obecnie są bez sił, ale w połączeniu z Ultrasami stworzyliby prawdziwą przeszkodę w osiągnięciu przez Skade ostatecznego celu.
Nie. Farsa dążenia do zwycięstwa wymagała pewnego stopnia posłuszeństwa Konwencji. Skade musi jakoś zwrócić świnię, nim ktoś nabierze podejrzeń. Gniew Skade wzrastał. Kazała rzecznikowi zastygnąć przed sobą. Z jego ciała pozostał jedynie ciemny zarys. Pomaszerowała przez niego, a szczątki jego obrazu rozleciały się na boki jak stado przestraszonych kruków.