Cierń nastawił się na sprzeczkę z Vuilleumier, ale kobieta niespodziewanie łatwo przystała na jego życzenia. Bez wątpienia niepokoiła ją perspektywa zanurkowania w pobliże Roka, w serce działalności Inhibitorów. Chciała jednak, by uwierzył, że absolutnie szczerze mówiła mu o zagrożeniu. Jeśli nie można go przekonać inaczej, niż tylko pokazując mu wszystko z bliska, to ona dostosuje się do jego życzeń.
— Cierniu, niech moja zgoda cię nie zmyli. To jest naprawdę niebezpieczne. Znajdujemy się na niezbadanym terenie.
— Wcześniej również nie byliśmy bezpieczni, Inkwizytorze. Mogli nas w każdej chwili zaatakować. Nawet gdyby mieli tylko nasze, ludzkie uzbrojenie, to przecież od kilku godzin znajdowalibyśmy się w jego zasięgu.
Statek o wężowej głowie nurkował w górne warstwy atmosfery gazowego giganta po trajektorii, która miała ich doprowadzić w pobliże punktu wejścia jednej z wysuniętych rur, zaledwie tysiąc kilometrów od kipieli storturowanego powietrza wokół przypominającej ogromne oko strefy kolizji. Czujniki statku nic nie wykrywały pod tym zamętem. Mogli się jedynie domyślać, że rura zanurza się głębiej w Roka, zupełnie nieuszkodzona uderzeniem o atmosferę.
— Cierniu, mamy tu do czynienia z obcą maszynerią. Możesz to nazwać obcą mechaniczną psychiką. Dotychczas nas nie zaatakowała ani nie wykazała najmniejszego zainteresowania naszą działalnością. Nie zadała sobie nawet trudu, by zlikwidować życie na powierzchni Resurgamu. Ale jeśli nie zachowamy najwyższej ostrożności, to możemy przez nieuwagę przekroczyć jakiś jej próg bezpieczeństwa.
— A pani uważa, że nasze działania nie są „bardzo ostrożne”?
— Niepokoją mnie one, ale jeśli są potrzebne…
— Inkwizytorze, chodzi o coś ważniejszego niż tylko to, by mnie przekonać.
— Musisz się do mnie tak ciągle zwracać?
— Słucham?
Ustawiła kontrolki. Cierń usłyszał zsynchronizowane poskrzypywanie, gdy kadłub statku zmieniał kształt do optymalnego wejścia w atmosferę. Gazowy gigant Rok zajmował obecnie prawie całkowicie ich pole widzenia.
— Nie musisz mnie cały czas tak nazywać.
— Wobec tego Vuilleumier?
— Mam na imię Ana. To mi bardziej odpowiada, Cierniu. Może też nie powinnam cię nazywać Cierniem.
— Cierń jest w porządku. Zrosłem się z tym imieniem. Chyba dobrze do mnie pasuje. Ponadto nie warto, żebym zbytnio pomagał Domowi Inkwizycji w jego śledztwie, prawda?
— Dokładnie wiemy, kim jesteś. Widziałeś swoje dossier.
— Owszem. Ale mam wrażenie, że nie kwapisz się, by je wykorzystywać przeciwko mnie.
— Jesteś dla nas użyteczny.
— Nie to miałem na myśli.
Zapadło milczenie. Statek schodził ku planecie. Ciszę przerywał jedynie okazjonalny świergot lub słowne ostrzeżenie pulpitu. Statek bez entuzjazmu wykonywał zadania, o które go poproszono, i wciąż zgłaszał sugestie na temat tego, co wolałby robić.
— Myślę, że jesteśmy dla nich jak owady — powiedziała w końcu Vuilleumier. — Przybyli, by nas wytępić, jak specjaliści od dezynsekcji. Nie zamierzają troszczyć się o nas dwoje — wiedzą, że w całej sprawie nie ma to znaczenia. Nawet jeśli ich użądlimy, nie wywołamy takiej reakcji, jakiej się spodziewamy. Nadal będą wykonywać swoją pracę, powoli i metodycznie, ze świadomością, że w dalszej perspektywie jej efekty wystarczą z nadmiarem.
— Więc teraz jesteśmy bezpieczni?
— Cierniu, to tylko teoria, nie dałabym za nią głowy. Najwidoczniej nie rozumiemy wszystkiego, co robią. Ich działania muszą mieć jakiś wyższy cel. Nie może to być tylko anihilacja życia dla samej anihilacji. Ale nawet gdyby była, a Inhibitorzy byli wyłącznie bezmózgimi maszynami-zabójcami, mogliby niszczyć życie znacznie skuteczniejszymi sposobami.
— Co masz na myśli?
— Że nie powinniśmy polegać na naszej interpretacji. Rozumiemy tyle, ile owad rozumie z metod dezynsekcji. — Mówiąc to, zacisnęła zęby i położyła dłoń na kontrolce. — W porządku. Trzymaj się. Zacznie nami rzucać.
Para opancerzonych powiek opadła na okna, zasłaniając widok. Jednocześnie statek zaturkotał, tak jak turkocze samochód, kiedy z asfaltu zjedzie na drogę gruntową. Cierń czuł też swój ciężar: ciśnienie wpychające go w fotel, na razie słabe, ale stale rosnące.
— Kim właściwie jesteś, Ano?
— Wiesz kim. Już to omawialiśmy.
— Mnie to nie usatysfakcjonowało. W tym okręcie jest coś dziwnego. Trudno o konkret, ale cały czas gdy jestem na pokładzie, mam wrażenie, że obie wstrzymujecie oddech. Jakbyście nie mogły się doczekać, kiedy się mnie stamtąd pozbędziecie.
— Na Resurgamie masz pilne sprawy. Irina od początku się nie zgadzała, żebyś wchodził na statek. Uważa, że powinieneś zostać na planecie i przygotowywał grunt pod ewakuację.
— Co za różnica te kilka dni. Stanowczo nie o to chodzi. Obydwie coś ukrywacie albo spodziewacie się, że czegoś nie zauważę. Nie mogę tylko się zorientować, co to jest.
— Cierniu, musisz nam zaufać.
— Utrudniasz to, Ano.
— Cóż więcej mamy zrobić? Pokazałyśmy ci statek, prawda? Zobaczyłeś, że istnieje naprawdę. Ma wystarczającą pojemność, by ewakuować planetę. Pokazałyśmy ci nawet hangar promów.
— Tak. I właśnie to wszystko, czego mi nie pokazałyście, budzi mój niepokój.
Turkotanie się wzmogło. Podróż statkiem przypominała zjazd toboganem z lodowego zbocza. Kadłub trzeszczał i ciągle się przekształcał, starając się — niezbyt skutecznie — robić to jak najpłynniej. Cierń był jednocześnie podekscytowany i przerażony. Wchodził w atmosferę planety tylko raz w życiu, jako dziecko, gdy rodzice przywieźli go na Resurgam. W tym czasie był zamrożony i pamiętał to mniej więcej tak jak swe narodziny w Chasm City.
— Nie pokazałyśmy ci wszystkiego, ponieważ nie wiemy, czy statek jest bezpieczny — wyjaśniła Vuilleumier. — Nie wiemy, jakie pułapki zostawiła po sobie załoga Volyovej.
— Ano, nie mogłem go nawet zobaczyć z zewnątrz!
— Nie było okazji. Nasze podejście…
— Nie miało nic do rzeczy. Jest coś w tym statku, czego widzieć nie powinienem, prawda?
— Cierniu, dlaczego mnie o to pytasz akurat teraz?
Uśmiechnął się.
— Miałem nadzieję, że w tych okolicznościach łatwiej się skoncentrujesz.
Nie odpowiedziała.
Wkrótce lot stał się równiejszy. Kadłub zaskrzypiał i przekształcił się po raz ostatni. Vuillemier odczekała jeszcze kilka minut, a potem podniosła opancerzone zasłony okienne. Cierń zamrugał, gdy do kabiny wtargnęło światło dzienne. Znajdowali się wewnątrz atmosfery Roka.
— Jak się czujesz? — zapytała. — Twój ciężar wzrósł dwukrotnie od chwili wylotu ze statku.
— Jakoś wytrzymam. — Czuł się doskonale, jeśli tylko nie musiał zmieniać położenia ciała. — Jak głęboko wlecieliśmy?
— Niezbyt głęboko. Ciśnienie wynosi tu jakieś pół atmosfery. Poczekaj…
Skrzywiła się, widząc coś na displejach, i postukała w kontrolki: obraz na tle pastelowych pasów się poruszył. Cierń zobaczył uproszczoną sylwetkę statku, w którym się znajdowali, otoczoną pulsującymi kręgami. Przypuszczał, że to jakaś forma radaru, i zobaczył plamę światła, która się pojawiała i znikała na brzegu displeju. Inkwizytor postukała w inne kontrolki. Koncentryczne kręgi gęstniały, a plamka się zbliżyła, po czym znikła, by pojawić się znowu.
— Co to takiego? — spytał Cierń.
— Nie mam pojęcia. Bierny radar wskazuje, że coś za nami leci, około trzydziestu tysięcy klików z tyłu. Nie zauważyłam nic przy podchodzeniu do planety. To mały obiekt, nie zbliża się, ale mnie niepokoi.
— Czy może to być pomyłka, błąd statku?
— Nie jestem pewna. Przypuszczam, że radar może być zakłócony, może odbierać fałszywe odbicia z wiru w naszym kilwaterze. Mogę przełączyć się na zogniskowane, aktywne omiatanie, ale naprawdę nie chciałabym niczego prowokować. Sugeruję, byśmy się stąd wynieśli. Jestem gorącą zwolenniczką słuchania ostrzeżeń.
Cierń postukał w konsolę.
— A skąd mam wiedzieć, że nie spowodowałaś pojawienia się tego straszydła?
Zaśmiała się nerwowo, jak osoba niespodziewanie na czymś przyłapana.
— Wierz mi, nie zrobiłam tego.
Cierń skinął głową, czując, że Ana mówi prawdę — albo przynajmniej bardzo dobrze udaje.
— Może i nie. Ale nalegam: skieruj statek tam, gdzie wchodzą rury. Nie odlecę, póki nie zobaczę, co tu się dzieje.
— Mówisz serio? — Czekała na odpowiedź, ale Cierń milczał, patrząc na nią bez zmrużenia oka. — Dobrze. Podlecimy na tyle blisko, żebyś sam wszystko sprawdził. Ale nie bliżej. I jeśli ten obiekt choć trochę się zbliży, zwiewamy. Rozumiesz?
— Oczywiście — odparł łagodnie. — Masz mnie za samobójcę?
Vuillemier obliczyła trajektorię podejścia. Punkt wejścia rury poruszał się względem atmosfery Roka z prędkością trzydziestu kilometrów na sekundę. Jego tor był określony przez ruch orbitalny księżyca, który rurę wypuszczał. Weszli od tyłu i podążali za punktem wejścia rury, wciąż zwiększając szybkość. Kadłub znowu się zniekształcił, reagując na rosnącą wartość liczby Macha. Cały czas plama na pasywnym radarze przesuwała się za nimi, to wyraźniejsza, to zamazana. Czasami znikała całkowicie, ale nigdy nie zmieniała swego położenia względem nich.
— Czuję się lżej — powiedział Cierń.
— Tak powinno być. Znowu prawie orbitujemy. Gdybyśmy lecieli znacznie szybciej, musiałabym stosować ciąg, by nas trzymał przy planecie.
W kilwaterze impaktu kotłowała się grudkowata atmosfera, rozrzedzone związki chemiczne kopciły na warstwy obłoków czerwienią i cynobrem. Błyskawice migotały od horyzontu do horyzontu, mknąc po niebie srebrnymi łukami, wyrównując chwilowe lokalne różnice ładunków. Wściekłe małe wiry obracały się niczym tańczący derwisze. Pasywne czujniki na powierzchni statku badały otoczenie, starając się po omacku wybrać trasę omijającą najgwałtowniejsze burze.
— Nie widzę jeszcze rury — rzekł Cierń.
— Nie zobaczysz jej, póki nie podlecimy znacznie bliżej. Ma tylko trzynaście kilometrów średnicy, a wątpię, czy widoczność będzie większa niż sto kilometrów, nawet gdyby ucichły burze.
— Masz jakąś teorię, co takiego tu robią?
— Chciałabym mieć.
— Najwidoczniej inżynieria planetarna. W tym celu rozerwali trzy światy. Robią coś konkretnego.
Kontynuowali podejście, lot stał się mniej stabilny. Vuilleumier opadała i wynurzała się na dziesiątki kilometrów, aż uznała, że dalsze stosowanie dopplerowskiego radaru jest ryzykowne. Potem utrzymywała stałą wysokość, a statek stawał dęba i trząsł się, kiedy trafił w wiry i w ściany fal. Co dwie minuty rozbrzmiewały sygnały alarmowe, a od czasu do czasu Vuilleumier klęła i wystukiwała ciąg szybkich poleceń na panelu sterującym. Powietrze wokół stawało się ciemne jak smoła. Ogromne czarne chmury kłębiły się, płynęły poskręcane, groźne, kiszkowate. Obok przemykały wielkie jak domy pioruny kuliste. Powietrze pulsowało i płonęło stałymi wyładowaniami: oślepiające rozgałęzione białe konary i poskręcane płachty jasnej niebieskości. Wlatywali do piekła.
— Nadal podoba ci się ten pomysł? — spytała Vuilleumier.
— Nieważne — odparł Cierń. — Po prostu utrzymuj kierunek. Straszydło się nie przybliżyło, prawda? Może to tylko odbicie czegoś w naszym kilwaterze.
Coś na konsoli przykuło uwagę Vuilleumier. Zahuczał sygnał alarmowy, wielojęzyczny chór wykrzykiwał niezrozumiałe ostrzeżenia.
— Czujnik masy wskazuje, że siedemdziesiąt parę kilometrów przed nami coś jest — oznajmiła. — Chyba coś długiego: geometria pola jest walcowa, pole słabnie z odwrotnością promienia. To musi być nasze maleństwo.
— Kiedy to zobaczymy?
— Będziemy tam za pięć minut. Redukuję szybkość podejścia. Trzymaj się.
Ciernia rzuciło w przód w uprzęży fotela — Vuilleumier wytracała prędkość. Odliczył pięć minut, potem następne pięć. Plamka na radarze utrzymywała swą względną pozycję, zwalniała razem z nimi. Dziwne, ale lot stał się równiejszy. Chmury zaczęły się przerzedzać. Brutalna aktywność elektryczna ograniczyła się niemal całkowicie do odległych świateł, migających po obu stronach statku. Sytuacja miała w sobie coś niesamowicie nierealnego.
— Spada ciśnienie powietrza — zauważyła Vuilleumier. — Myślę, że za rurą znajduje się kilwater niskiego ciśnienia. Przecina atmosferę z prędkością ponaddźwiękową, więc powietrze nie może natychmiast do niego wtargnąć i wypełnić luki. Znajdujemy się wewnątrz stożka Macha tej rury. Tak jakbyśmy lecieli bezpośrednio za samolotem naddźwiękowym.
— Dość dobrze się na tym znasz, przynajmniej jak na Inkwizytora.
— Musiałam się uczyć, Cierniu. I miałam dobrego nauczyciela.
— Irinę? — spytał rozbawiony.
— Teraz tworzymy niezły zespół. Ale nie zawsze tak było. — Spojrzała przed siebie i pokazała ręką. — Spójrz, chyba coś widzę. Obejrzyjmy to w powiększeniu i zabierajmy się z powrotem w kosmos.
Na displeju głównej konsoli pojawił się obraz rury. Sponad nich nurkowała w atmosferę, nachylona do poziomu pod kątem czterdziestu, czterdziestu pięciu stopni. Na szarym tle stanowiła linię połyskującego srebra. Widzieli może osiemdziesięciokilometrowy odcinek rury — oba jej końce znikały we mgle burzliwych chmur. Przy rurze nie było żadnych oznak ruchu, mimo że zanurzała się w głębię z szybkością czterech kilometrów na sekundę. Rura wydawała się zawieszona, wręcz nieruchoma.
— I nic poza tym — stwierdził Cierń. — Nie potrafię sprecyzować, czego się spodziewałem, ale chyba czegoś jeszcze. Możemy podlecieć głębiej?
— W takim razie musimy przekroczyć barierę dźwięku. Będzie rzucało znacznie silniej niż dotychczas.
— Damy radę?
— Spróbujemy.
Vuilleumier skrzywiła się i znowu zaczęła pracować przy kontrolkach. Powietrze przed rurą było idealnie nieruchome i spokojne, całkowicie nieświadome pędzącej ku niemu fali uderzeniowej. Nawet zaburzenie, spowodowane przejściem rury w jej poprzednim okrążeniu księżyca, znajdowało się tysiące kilometrów od jej obecnej trajektorii. Powietrze tuż przed rurą zostało skompresowane w warstwę cieczy zaledwie parocentymetrowej grubości, a za rurą, wzdłuż całej jej długości, tworzyło v-kształtną falę uderzeniową. Kto chciał wyprzedzić rurę, musiał przelecieć przez to skrzydło wściekle ściśniętego i ogrzanego powietrza; chyba że ominął je łukiem, nadkładając wiele tysięcy kilometrów drogi.
Ustawili się z boku rury. Brzeg jej końca świecił wiśniowo — rura tarła o atmosferę. Ale chyba w żaden sposób nie szkodziło to maszynerii kosmitów.
— Pchają rurę w dół — stwierdził Cierń. — Ale tam na dole nie ma nic. Tylko mnóstwo gazu.
— Nie do końca — odparła Vuilleumier. — Kilkaset kilometrów niżej gaz zamienia się w ciekły wodór. Jeszcze niżej jest czysty wodór metaliczny. A gdzieś pod nim znajduje się skalisty rdzeń.
— Gdyby chcieli się dobrać do tego skalnego materiału i rozwalić planetę, jak by się do tego zabrali? Jak sądzisz?
— Nie mam pojęcia. Ale może zaraz się dowiemy.
Uderzyli w barierę dźwięku. Przez chwilę Cierń myślał, że jednak przesadzili i statek rozleci się na kawałki. Kadłub poskrzypywał już wcześniej — teraz wył. Konsola rozbłysła czerwienią, potem zamigotała i zgasła. Zapadła przerażająca cisza, a po chwili statek się przebił i zaczął unosić w nieruchomym powietrzu. Konsola skokowo powróciła do życia, a ze ścian znowu wrzasnął chór ostrzegawczych odgłosów.
— Przeszliśmy — stwierdziła Vuilleumier. — Chyba w jednym kawałku. Ale, Cierniu, nie prowokujmy losu…
— Racja. Skoro jednak przebyliśmy już tę całą drogę… gdybyśmy nie zajrzeli trochę głębiej, byłoby nam głupio, prawda?
— Nie, zupełnie nie.
— Jeśli chcecie, bym wam pomógł, muszę wiedzieć, w co się pakuję.
— Statek tego nie wytrzyma.
Cierń się uśmiechnął.
— Właśnie wytrzymał, choć uważałaś, że to się nie uda. Nie bądź taką pesymistką.
Przedstawicielka Demarchistów weszła do białego pokoju zatrzymań i spojrzała na niego. Za nią stali trzej policjanci z Ferrisville, ci sami, którym się poddał w terminalu odjazdów, i czterej demarchistowscy żołnierze. Ci ostatni musieli oddać broń palną, ale dzięki jaskrawoczerwonym pancerzom siłowym nadal udawało się im zachowywać groźny wygląd. Clavain czuł się stary i kruchy. Znajdował się całkowicie na łasce swych nowych gospodarzy.
— Jestem Sandra Voi — powiedziała kobieta. — Pan musi być Nevilem Clavainem. Dlaczego kazał mi pan tu przyjść, panie Clavain?
— Właśnie uciekam do drugiej strony konfliktu.
— Nie o to mi chodzi. Chcę zapytać, dlaczego właśnie ja? Oficjele Konwencji powiedzieli, że prosił pan akurat o mnie.
— Pomyślałem, Sandro, że pani mnie wysłucha. Choćby dlatego, że znałem jedną z pani krewnych. Kim była dla pani? Chyba prababką? Obecnie mylą mi się te wszystkie pokolenia.
Kobieta przyciągnęła drugie białe krzesło i usiadła naprzeciwko Clavaina. Demarchiści twierdzili, że w ich systemie politycznym ranga to pojęcie przestarzałe. Zamiast kapitanów mieli szyprów; zamiast generałów — specjalistów planowania strategicznego. Oczywiście te specjalizacje wymagały widocznych oznaczeń, ale Voi z niesmakiem przyjęłaby każdą sugestię, że mnogość belek i pasów na jej bluzie oznacza coś tak przestarzałego jak status wojskowy.
— Przez ostatnie czterysta lat nie było innej Sandry Voi — stwierdziła.
— Wiem. Ostatnia zmarła na Marsie, podczas prób negocjacji pokojowych z Hybrydowcami.
— To dawne dzieje.
— Co nie znaczy, że nieprawdziwe. Voi i ja braliśmy udział w tej samej misji pokojowej. Uciekłem do Hybrydowców wkrótce po jej śmierci i od tego czasu byłem po ich stronie.
Oczy młodszej Sandry Voi zaszkliły się przelotnie. Implanty Clavaina wyczuły ruch danych, odbieranych i nadawanych z jej czaszki. Był pod wrażeniem. Od czasów zarazy Demarchiści rzadko stosowali wzmocnienia neuronalne.
— Nasze zapisy nie są zgodne.
Clavain uniósł brwi.
— Nie?
— Nie. Nasz wywiad utrzymuje, że Clavain po przejściu na stronę Hybrydowców żył najwyżej półtora stulecia. Pan nie może nim być.
— Opuściłem ludzki kosmos z międzygwiezdną ekspedycją i wróciłem dopiero niedawno. Właśnie dlatego ostatnio nie było o mnie zbyt wielu zapisów. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Konwencja już sprawdziła, że jestem Hybrydowcem.
— To może być pułapka. Dlaczego chce pan przejść na drugą stronę?
Znowu go zaskoczyła.
— A czemu nie?
— Może czytywał pan zbyt wiele naszych gazet. Jeśli tak, mam dla pana pewną prawdziwą wiadomość: za chwilę wygracie tę wojnę. Ucieczka pojedynczego pająka nie ma żadnego znaczenia.
— Nigdy nie sądziłem, że ma — odparł Clavain.
— I co?
— Nie dlatego chcę przejść na drugą stronę.
Schodzili ciągle w dół, zawsze przed naddźwiękową falą uderzeniową machiny Inhibitorów. Plama na displeju biernego radaru — ten obiekt, który szedł w ślad za nimi w odległości trzydziestu tysięcy kilometrów — wciąż była obecna, raz mniej, raz bardziej wyraźna, lecz nigdy nie opuszczała ich całkowicie. Światło dzienne słabło; niebo nad głową stało się tylko nieznacznie jaśniejsze od nieruchomych czarnych głębi pod nimi. Ana Khouri wyłączyła oświetlenie kabiny, mając nadzieję, że dzięki temu widok na zewnątrz stanie się wyraźniejszy, ale zmianę ledwo dostrzegli. Jedynym prawdziwym źródłem światła było wiśniowe rozcięcie prowadzącej krawędzi rury, a i ono świeciło słabiej niż przedtem. Rura poruszała się teraz względem atmosfery z szybkością zaledwie dwudziestu pięciu kilometrów na sekundę. Schodziła ostrzej, nurkując niemal pionowo ku strefom przejściowym, gdzie atmosfera gęstniała do ciekłego wodoru.
Khouri skrzywiła się na dźwięk kolejnego ostrzeżenia ciśnieniowego.
— Nie możemy już głębiej schodzić. Teraz mówię poważnie. Zmiażdży nas. Na zewnątrz jest już pięćdziesiąt atmosfer, a ta rzecz nadal siedzi nam na ogonie.
— Ano, jeszcze ciut bliżej. Czy możemy dotrzeć do strefy przejściowej?
— Nie — odrzekła z naciskiem. — Nie tym statkiem. On potrzebuje powietrza. Udławi się w ciekłym wodorze, a potem spadniemy i zostaniemy zmiażdżeni w implozji kadłuba. To nie jest przyjemny sposób opuszczenia tego świata.
— Ta rura chyba nie przejmuje się ciśnieniem? Prawdopodobnie schodzi o wiele głębiej. Jak myślisz, jaką ma długość? Kładą kilometr w cztery sekundy, prawda? To prawie tysiąc kilometrów na godzinę. Chyba jest już wystarczająco długa i kilka razy okrąża planetę.
— Nie wiemy, czy okrąża.
— Nie, ale możemy sformułować rozsądną hipotezę. Czy wiesz, o czym myślę?
— Nie omieszkasz mnie o tym poinformować.
— Uzwojenie. Jak w silniku elektrycznym. Oczywiście mogę się mylić.
Cierń uśmiechnął się do niej.
Zrobił gwałtowny ruch. Nie spodziewała się tego i — choć przeszła staranne szkolenie wojskowe — zamarła na chwilę zaskoczona. Opuścił swój fotel, odepchnął się i poleciał ku niej przez kabinę. Miał pewien ciężar, gdyż poruszali się z prędkością znacznie mniejszą od orbitalnej. Mimo to przeleciał kabinę z łatwością. Wykonywał ruchy płynne, celowe. Łagodnie wyciągnął Anę z fotela pilota. Broniła się, ale Cierń był znacznie silniejszy i potrafił skontrować jej obronę. Nie zapomniała żołnierskiego rzemiosła, jednak korzyści z wyuczonej techniki miały swoje granice, zwłaszcza wobec podobnie wyszkolonego przeciwnika.
— Spokojnie, Ano, spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy.
Nim się zorientowała, co się dzieje, Cierń posadził ją w fotelu pasażera, zmusił, by usiadła na dłoniach, po czym przez jej pierś przeciągnął ciasno siatkę przeciwzderzeniową. Spytał, czy może oddychać, a potem zaciągnął sieć mocniej. Khouri wiła się, ale siatka gładko przylegała i utrzymywała ją na miejscu.
— Cierniu…
Opadł na fotel pilota.
— A teraz jak to rozegramy? Czy powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, czy mam cię odpowiednio zmotywować?
Popracował kontrolkami. Statkiem rzuciło. Zadźwięczał alarm. — Cierniu…
— Przepraszam. Gdy na to patrzyłem, pomyślałem, że to dość proste. Może tu chodzi o coś więcej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka?
— Nie umiesz tym latać.
— Ale przyznaj, próby wychodzą mi bardzo dobrze. A teraz… do czego to służy? Zobaczmy… — Statek znów gwałtownie zareagował. Rozległy się dodatkowe sygnały alarmowe. Potem statek zaczął niezgrabnie reagować na jego polecenia. Khouri zobaczyła, jak przechyla się wskaźnik sztucznego horyzontu. Skręcali. Cierń ostro zawracał w prawo.
— Osiemdziesiąt stopni… — odczytał. — Dziewięćdziesiąt… Sto…
— Cierniu, nie! Prowadzisz prosto na falę uderzeniową.
— Mniej więcej o to mi chodzi. Czy kadłub wytrzyma? Chyba mówiłaś, że był już wystarczająco obciążony. Za chwilę się o tym przekonamy.
— Cierniu, to co planujesz…
— Nic nie planuję, Ano. Po prostu staram się wprowadzić statek w prawdziwe i bezpośrednie zagrożenie. Czy mówię dostatecznie jasno?
Ponownie spróbowała się uwolnić. Na próżno. Cierń okazał się bardzo sprytny. Nic dziwnego, że sukinsyn tak długo wymykał się rządowi. Podziwiała go za to, acz niechętnie.
— Nie wyjdziemy z tego żywi — stwierdziła.
— Może i nie. Mój pilotaż naszych szans nie powiększa. Co ułatwia sprawę. Chcę tylko uzyskać odpowiedź.
— Powiedziałam ci wszystko…
— Nie powiedziałaś mi absolutnie nic. Chcę wiedzieć, kim jesteś. Czy wiesz, kiedy zacząłem coś podejrzewać?
— Nie — odparła, świadoma, że on nic nie zrobi, póki nie uzyska wszystkich odpowiedzi.
— Chodziło o głos Iriny. Byłem pewien, że już go wcześniej słyszałem. W końcu sobie przypomniałem. To przemówienie Ilii Volyovej do Resurgamu. Zaraz potem zaczęła wypalać kolonie na powierzchni. To było dawno temu, ale stare rany goją się długo. Powiedziałbym, że to coś więcej niż podobieństwo rodzinne.
— Wszystko opacznie zrozumiałeś, Cierniu.
— Rzeczywiście? Więc może mnie oświecisz?
Odezwały się kolejne sygnały alarmowe. Cierń zmniejszył szybkość, ale nadal pędzili kilka kilometrów na sekundę ku fali uderzeniowej. Miała nadzieję, że to tylko imaginacja, ale wydawało jej się, że widzi pędzący ku nim przez czerń wiśniowy wylot rury.
— Ano?… — zapytał tonem słodkim i beztroskim.
— Niech cię diabli!
— O, wyczuwam w tym pewien postęp.
— Zatrzymaj się. Zawróć.
— Za chwilę. Gdy tylko usłyszę od ciebie magiczne słowa. Wyznanie. To jest mi potrzebne.
Odetchnęła głęboko. Nadeszło to, czego się obawiała. Wali się ich spokojny, wyważony plan. Postawiły na Ciernia, ale on okazał się od nich sprytniejszy. Powinny się zorientować, że ta chwila nadchodzi. Naprawdę powinny. I Volyova… niech ją cholera!… Miała słuszność. Dopuszczenie go do „Nostalgii za Nieskończonością” było pomyłką. Powinny jakoś inaczej go przekonać. Volyova powinna zignorować protesty Khouri.
— Powiedz mi, Ano.
— Dobrze. Dobrze. Niech to diabli! Ona jest Triumwirem. Od samego początku wszystko, co ci mówiłyśmy było stekiem pieprzonych kłamstw. Jesteś teraz zadowolony?
Cierń milczał przez chwilę. Na szczęście w tym czasie odwrócił statek. Przyśpieszenie silniej wgniotło Anę w fotel, gdy Cierń zwiększył ciąg, by prześcignąć falę uderzeniową. I z czerni popędziła ku nim wściekła linia czerwieni, niczym krwawe ostrze katowskiego miecza. Khouri patrzyła, jak nabrzmiewa, aż widok z tyłu stał się ścianą szkarłatu o jasności roztopionego metalu. Sygnały przeciwzderzeniowe zaniosły się kaszlem, a wielojęzyczne głosy ostrzegawcze stopiły w pojedynczy podniecony chór. Potem w tle po obu stronach czerwonej linii niebo zaczęło się zamykać niczym dwie żelaziście szare zasłony. Czerwona nić się zwężała, zostawała z tyłu za nimi.
— Chyba się udało — stwierdził Cierń.
— Wątpię.
— Co takiego?
Skinęła głową na displej radaru. Znikła plama, która leciała za nimi od momentu, gdy weszli w atmosferę Roka, ze wszystkich stron natomiast tłoczył się rój sygnatur radarowych. Przynajmniej kilkanaście nowych obiektów. Nie wyglądały na przezroczyste, jak ten, który dawał wcześniejsze echo. Pędziły kilka kilometrów na sekundę, kierując się najwyraźniej ku statkowi Khouri.
— Sprowokowaliśmy reakcję. — Nie spodziewała się, że powie to tak spokojnie. — Istnieje jednak pewien próg, a my go przekroczyliśmy.
— Jak najszybciej wyprowadzę statek w górę i na zewnątrz.
— Co za różnica? Będą tu za jakieś dziesięć sekund. Masz upragniony dowód. Albo zaraz go otrzymasz. Ciesz się chwilą, bo nie potrwa długo.
Spojrzał na nią.
— Byłaś tutaj już wcześniej, prawda?
— „Tutaj”?
— W podobnej sytuacji, zagrożona śmiercią. Śmierć chyba niewiele dla ciebie znaczy.
— Nie zrozum mnie źle, ale wolałabym być gdzie indziej.
Zbiegające się kształty przekroczyły na displeju ostatni z koncentrycznych kręgów. Znajdowały się teraz kilka kilometrów od statku. Zwalniały. Khouri wiedziała, że ustawienie aktywnych czujników na te zbliżające się obiekty niewiele zmieni w sytuacji statku. Już zdradzili swoją pozycję, co więc szkodzi przyjrzeć się lepiej tym obiektom. Nadciągały ze wszystkich stron i chociaż w ich tabunie istniały jeszcze spore luki, wszelkie próby ucieczki byłyby daremne. Minutę temu żadnych obiektów tu nie było; najwyraźniej prześlizgiwały się przez atmosferę, jakby w ogóle nie istniała. Cierń ustawił statek do ostrego wznoszenia i choć Khouri zrobiłaby to samo, wiedziała, że manewr nie odniesie żadnego skutku. Za blisko dotarli do sedna sprawy, a teraz zapłacą za ciekawość, tak jak przed laty zapłacił za nią Sylveste.
Echa aktywnego radaru tworzyły zamęt z powodu zmiennych kształtów nadciągających maszyn. Czujniki masy rejestrowały widmowe sygnały na skraju swego zakresu wrażliwości, ledwo odróżnialne od tła własnego pola planety. Ale dowód wizualny był jednoznaczny: wyraźne ciemne kształty płynęły przez atmosferę ku statkowi. „Płynęły” — uświadomiła sobie Khouri — było właściwym określeniem, dokładnie opisywało sposób, w jaki się pojawiały, wijąc się i falując złożonym ruchem, przywodzącym na myśl mknącą w wodzie ośmiornicę. Maszyny były równie wielkie jak statek Khouri. Tworzyły je miliony mniejszych elementów, czarne sześciany w wężowym, niespokojnym tańcu. Absolutna czerń sunących sylwetek nie zdradzała prawie żadnych szczegółów, ale od czasu do czasu w klockowatych korpusach migało niebieskie lub beżowe światło, wydobywając z reliefu rozmaite wypustki. Obłoki mniejszych ciemnych kształtów towarzyszyły każdemu z większych skupisk, a kiedy skupiska zbliżały się do siebie, wyrzucały ku sobie pędy, pępowinowe linie latających czarnych maszyn — córek. Pomiędzy głównymi rdzeniami pulsowały fale masy, a czasami któreś z centrów dzieliło się lub zlewało z centrum sąsiednim. Fioletowe pioruny ciągle błyskały między atramentowymi kształtami, co pewien czas tworzyły regularną geometryczną powłokę wokół statku Khouri, a potem zapadały się w coś, co wyglądało jak przypadkowe rumowisko. Khouri miała pewność, że za chwilę umrze, a jednak nadpływające sylwetki ją fascynowały. Oraz budziły odrazę: sam widok maszyn Inhibitorów wywoływał mdłości jako coś, co nie zostało ukształtowane przez ludzką inteligencję. Były tak dziwne, w tak niesamowity sposób się poruszały, że Khouri aż zaparło dech. Wiedziała w głębi duszy, że razem z Volyową popełniły ogromny błąd, nie doceniając wroga. To, co widziały dotychczas, to było nic.
W odległości zaledwie stu metrów od jej statku maszyny tworzyły zacieśniającą się czarną skorupę, przenikającą coraz bliżej swej ofiary. Niebo pozostało na zewnątrz, widoczne tylko między mackowatymi włóknami kłębiącej się sfory. Maszyny w obrysie fioletowych łuków i mgiełce błyskawic wyglądały jak drżące płachty i tańczące bąble energii plazmowej. Khouri zobaczyła, jak grube trąby przesuwającej się maszynerii macają wnętrze skorupy, nieprzyzwoicie i łapczywie. Statek nadal wyrzucał gazy z tyłu, ale maszyny nie zwracały na nie uwagi — gazy jakby, dosłownie, przechodziły przez skorupę.
— Cierniu?
— Przepraszam — powiedział chyba ze szczerym żalem. — Po prostu chciałem wiedzieć. Zawsze miałem skłonność do igrania z losem.
— Nie mam do ciebie pretensji. Przypuszczalnie zrobiłabym to samo, gdyby role się odwróciły.
— Czyli obydwoje bylibyśmy głupcami. A to żadne usprawiedliwienie.
Kadłub zadzwonił raz, a potem drugi. Kaszlący sygnał zmienił ton: już nie meldował o grożącym spadku ciśnienia czy zgaśnięciu silników, ale świadczył o tym, że kadłub właśnie ulega uszkodzeniu, że jest poszturchiwany z zewnątrz. Nastąpił nieprzyjemny zgrzyt, jakby ktoś skrobał paznokciami po blasze, a szeroki, chwytny koniec trąby maszynerii Inhibitorów rozpłaszczył się na oknie kokpitu. Koliste zakończenie trąby roiło się mozaiką drobnych czarnych sześcianów o rozmiarach kciuka. Ich wirujący ruch miał dziwne hipnotyczne działanie. Khouri próbowała sięgnąć do kontrolek i zasłonić okna okiennicami, wyobraziwszy sobie, że opóźni rozwój wydarzeń o jedną czy dwie sekundy.
Kadłub trzeszczał. Przytwierdzały się do niego dalsze czarne macki. Displeje czujnikowe po kolei gasły lub wypełniały się mgłą zakłóceń.
— Do tej chwili mogli nas już zabić… — powiedział Cierń.
— Mogliby, ale chyba chcą się czegoś o nas dowiedzieć.
Rozległ się jeszcze jeden dźwięk, ten, którego się bała — jęk rozrywanego metalu. W uszach jej trzasnęło, gdy wewnątrz statku spadło ciśnienie. Uznała, że za sekundę czy dwie będzie martwa. Śmierć wskutek rozhermetyzowania kadłuba nie była najprzyjemniejsza, ale lepsza od uduszenia przez maszynerię Inhibitorów. Co uczynią czepliwe czarne kształty, kiedy do niej dotrą — rozmontują ją w ten sam sposób, jak rozerwały statek? Ale gdy tylko sformułowała tę pocieszającą myśl, wrażenie spadku ciśnienia ustało i Khouri zdała sobie sprawę, że jeśli nastąpiło uszkodzenie kadłuba, to na krótko.
— Ano, spójrz! — zawołał Cierń.
Drzwi w ściance działowej, wiodące na pokład załogowy, stały się ścianą falującego atramentu, jak zawieszona fala przypływowa z czystej czerni. Khouri czuła powiew tego stałego, tętniącego życiem ruchu, jakby tysiące cichych wachlarzy poruszały się tam i z powrotem. Niekiedy impuls różowego lub fioletowego światła migał wśród czerni, dając przelotny wgląd w straszliwe, wypełnione maszynami głębie. Wyczuła wahanie. Maszyny sięgnęły aż do tego miejsca statku i musiały mieć świadomość, że dotarły do jego delikatnego, organicznego rdzenia.
Coś zaczęło wynurzać się ze ściany. Najpierw jako kopulasty pęcherz, szeroki jak udo Khouri, potem się wydłużyło, przybierając kształt trąby słonia, i badało dalej kabinę. Było zakończone tępym guzikiem, wyglądającym jak wyrostek śluzowatej pleśni. Trąba kołysała się tam i z powrotem, jakby węsząc w powietrzu. Zamazana mgiełka drobnych czarnych maszyn sprawiała, że na krawędzi tworu trudno było skupić wzrok. Wszystko odbywało się w ciszy, jeśli nie liczyć sporadycznych odległych trzasków czy skrzypnięć. Trąba wyrosła ze ściany na metr. Taka sama odległość dzieliła ją od Khouri i Ciernia. Na moment przestała się wydłużać i zakołysała się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Coś czarnego wielkości muchy śmignęło przy czole Khourii i znowu wniknęło w ciemną trąbę. Potem ze złowieszczą nieuchronnością trąba się rozdzieliła i wznowiła wydłużanie. Jeden z rozwidlonych końców skierował się ku Khouri, drugi ku Cierniowi; rosły dzięki wylewającym się falom sześcianów, pulsujących wzdłuż wypustek. Sześciany puchły i tęchły, zajmując w końcu pożądaną pozycję.
— Cierniu, posłuchaj. Możemy zniszczyć statek.
— Co mam robić? — zapytał.
— Oswobodź mnie i ja to zrobię. Statek nie przyjmie od ciebie polecenia autodestrukcji.
Cierń chciał się poruszyć, ale przesunął się zaledwie parę centymetrów. Czarna macka wysunęła następną wypustkę i unieruchomiła go. Zrobiła to ostrożnie — widocznie maszyneria nadal nie chciała wyrządzić im krzywdy.
— Pięknie — stwierdziła kwaśno Khouri.
Wyrostek znajdował się dwa centymetry od niej. W końcowej fazie rozdzielał się wielokrotnie i teraz wielopalczasta czarna dłoń ustawiła się przed jej twarzą, a palczaste wypustki gotowe były zanurkować w jej oczy, usta, uszy, nawet przez skórę i kości. Same palce rozszczepiły się w coraz cieńsze czarne kolce, znikające w brązowoczarnej drzewiastej mgiełce.
Trąba cofnęła się o parę centymetrów. Khouri zamknęła oczy, myśląc, że maszyneria szykuje się do ataku. Potem poczuła ostre szczypnięcie zimna pod powiekami, użądlenie tak szybkie i zlokalizowane, że prawie zupełnie nie bolało. Zaraz poczuła to samo gdzieś w kanale słuchowym, a chwilę potem — choć nie miała pojęcia, jak szybko obecnie płynie czas — maszyneria Inhibitorów dosięgła jej mózgu. Ruszył strumień wrażeń, splątane uczucia i obrazy spadały w szybkiej, przypadkowej sekwencji, a potem Khouri miała wrażenie, że jest odwijana i odczytywana niczym długa taśma magnetyczna. Chciała wrzasnąć, zareagować w sposób rozpoznawalnie ludzki, ale trzymano ją mocno. Nawet myśli były zmrożone, hamowane przez inwazyjną obecność czarnych maszyn. Smołowata masa wpełzła w każdą część dziewczyny, aż nie zostało tam miejsca na istotę, która kiedyś myślała o sobie jako o Khouri. A jednak pozostało z niej wystarczająco wiele, by mogła czuć, że nawet gdy maszyna wepchnęła się w nią, przepływ danych odbywał się w dwie strony. Kiedy maszyny wprowadziły do jej czaszki łącza komunikacyjne, Khouri miała niejasną świadomość duszących czarnych gabarytów, ciągnących się poza głową Khouri, po trąbie, z powrotem przez statek i w skupisko maszyn, które otaczały statek.
Poczuła nawet Ciernia, włączonego do tej samej sieci zbierającej informacje. W tej chwili jego myśli dokładnie powtarzały jej myśli. Był sparaliżowany, niezdolny do wrzasku czy choćby do wyobrażenia sobie ulgi, jaką przyniósłby wrzask. Khouri próbowała wyciągnąć do niego rękę, by przynajmniej dać mu znak, że nadal jest obecna i że we wszechświecie ktoś jeszcze ma świadomość, przez co on przechodzi. W tej samej chwili poczuła, że Cierń robi to samo, połączyli więc palce przez przestrzeń neuronalną, niczym dwoje kochanków tonących w atramencie. W dalszym ciągu ją analizowano, w najstarsze części umysłu Khouri sączyła się czerń. Czegoś tak strasznego nigdy nie doświadczyła, to było gorsze niż tortury czy symulacje tortur, które poznała na Skraju Nieba. Gorsze od tego, czemu poddała ją Mademoiselle. Dla Khouri jedynym ukojeniem był fakt, że świadomość własnej tożsamości stale się kurczyła. Gdy ta świadomość zniknie, Khouri zostanie oswobodzona.
A potem na granicy tego, co czuła przez kanały zbierające dane, coś się zmieniło. Nastąpiło zakłócenie na peryferiach chmury, która otaczała statek. Cierń również to poczuł: przez rozgałęzienia dotarł do niej żałosny błysk nadziei. Nadziei bezpodstawnej. Czuli, jak maszyny się przegrupowują, gotowe do następnej fazy procesu duszenia.
Khouri się myliła.
Poczuła, jak w jej myśli wchodzi trzeci umysł, oddzielony od umysłu Ciernia. Ten umysł był czysty jak dźwięk dzwonu i spokojny, a myśli w nim pozostawały, nie dławiła ich gnębiąca maszyneria. Khouri poczuła ciekawość, wahanie, i choć odbierała lęk, nie wykrywała jawnego przerażenia, jakim promieniował Cierń. Tu lęk był tylko skrajnym rodzajem ostrożności. A jednocześnie odzyskała część swej tożsamości, jakby czarne dławienie popuściło.
Trzeci umysł przysunął się do jej umysłu i Khouri zdała sobie sprawę — z największym szokiem, jaki była w tej chwili zdolna odczuwać — że zna ten umysł. Nigdy wcześniej nie spotkała go na tym poziomie, ale siła jego osobowości była tak przemożna, że przypominała dźwięk znajomych fanfar. To był umysł mężczyzny, i to taki, który nigdy nie miał wiele czasu na wątpliwości, pokorę czy współczucie dla innych osób. Jednocześnie wykryła niewielki przebłysk wyrzutów sumienia i coś, co nawet można było określić jako troskę. Ale kiedy doszła do tego wniosku, umysł gwałtownie się wycofał, zasłonił całunem i czuła już tylko potężny kilwater, który po sobie pozostawił.
Wrzasnęła głośno, gdyż odzyskała kontrolę nad ciałem. W tej samej chwili trąba się rozleciała, rozbiła z wysokim brzdękiem. Gdy Khouri otworzyła oczy, otaczał ją obłok koziołkujących w nieładzie czarnych sześcianów. Rozsypywał się czarny mur, zakrywający ściankę działową. Sześciany próbowały się łączyć, tworząc od czasu do czasu większe czarne skupiska, które rozpadały się po paru sekundach. Cierń nie był już przygwożdżony do fotela. Przesunął się, odgarniając na bok czarne sześciany, i uwolnił Khouri z sieci.
— Czy rozumiesz, co, u diabła, stało się przed chwilą? — zapytał, połykając słowa.
— Tak — odpowiedziała — ale nie jestem pewna, czy w to wierzę.
— Powiedz mi.
— Spójrz, co się dzieje na zewnątrz.
Za statkiem, otaczający go czarny gąszcz doświadczał tych samych trudności w łączeniu się, co sześciany wewnątrz statku. Otwierały się okna na puste niebo, zamykały się i otwierały w innym miejscu. Khouri dostrzegła tam również coś, co znajdowało się wewnątrz nierównej czarnej skorupy, która otaczała statek, ale nie było jej częścią, a kiedy się poruszało — okrążało statek po leniwych, otwartych krzywych — skoagulowane czarne masy zręcznie schodziły mu z drogi. Na sylwetce obiektu trudno się było skupić, ale później Khouri odniosła wrażenie, że to coś na kształt obracającego się szarego żyroskopu — mniej więcej sferycznego przedmiotu złożonego z wielu wirujących warstw. W jego rdzeniu — lub zagrzebane gdzieś w jego wnętrzu — tkwiło migające źródło ciemnoczerwonego światła, światła koloru krwawnika. Obiekt — przywodził również Khouri na myśl obracającą się szklaną kulkę — miał może metr średnicy, ale ponieważ podczas obrotu jego granice puchły i tęchły, rozmiary trudno było ustalić. Khouri wiedziała tylko — i tylko tego była pewna — że obiektu nie było tam wcześniej i że maszyneria Inhibitorów dziwnie się go obawia.
— To otwiera dla nas okno! — zawołał zdumiony Cierń. — Zobacz, otworzyło nam drogę ucieczki.
Khouri zmieniła go na fotelu pilota.
— Więc ją wykorzystajmy — powiedziała.
Ustawili odpowiednio dziób statku i polecieli łukiem w kosmos. Na radarze widzieli, jak skorupa zostaje z tyłu. Khouri bała się, że maszyny zduszą migającą czerwoną kulkę i znowu ruszą za nimi w pogoń. Jednak pozwolono im odlecieć. Dopiero później coś ostro pognało za nimi. Miało tę sama sygnaturę radarową, którą zaobserwowali wcześniej, ale obiekt jedynie przemknął obok nich z przerażającym przyśpieszeniem i skierował się w przestrzeń międzyplanetarną. Khouri widziała, jak wychodzi z zasięgu, kierując się w ogólnym kierunku Hadesu, gwiazdy neuronowej na granicy układu.
Właśnie tego się spodziewała.
Skąd wzięło się wielkie dzieło? Kto je zainicjował? Inhibitorzy nie mieli dostępu do tych danych. Jasne było jedynie to, że pracę mieli wykonać sami, tylko oni, i że ta praca to najważniejsze zadanie w historii galaktyki, a może nawet w historii wszechświata, kiedykolwiek podjęte przez nośnik inteligencji.
Natura samej pracy była niesłychanie prosta. Życiu rozumnemu nie można pozwolić na rozprzestrzenienie się w galaktyce. Można je tolerować, a nawet popierać, kiedy się ogranicza do pojedynczego świata czy pojedynczego układu słonecznego.
Nic nie może zainfekować galaktyki.
A jednak proste hurtowe wytępienie życia nie było akceptowalne. Z technicznego punktu widzenia każda dojrzała cywilizacja galaktyczna mogłaby zrobić taką rzecz, zwłaszcza taka cywilizacja, która ma galaktykę głównie dla siebie. W gwiezdnych żłobkach można rozniecić sztuczne hipernowe, których sterylizujący wybuch zadziałałby milion razy skuteczniej niż wybuch zwykłej supernowej. Gwiazdy można nakierować i rzucić w horyzont czasowy śpiącej supermasywnej czarnej dziury w jądrze galaktyki, a ich zagłada napędzi eksterminujący wybuch promieni gamma. Podwójne gwiazdy neutronowe można zachęcić do zderzenia, delikatnie manipulując lokalną stałą grawitacyjną. Hordy samoreplikujących się maszyn można spuścić ze smyczy, by rozerwały światy na strzępy we wszystkich co do jednego układach planetarnych galaktyki. Wciągu miliona lat każdy stary skalisty świat w galaktyce można zamienić w pył. Profilaktyczna interwencja w protoplanetarnych dyskach, z których formują się światy, przeszkodziłaby uformowaniu się planet nadających się do życia. Galaktyka zadławiłaby się prochem swych własnych umarłych dusz, oświetlając megaparseki czerwonym blaskiem.
Wszystko to było wykonalne.
Cała sprawa nie polegała jednak na tępieniu życia, a raczej na jego kontrolowaniu. Samo życie, choć marnotrawne, było dla Inhibitorów sprawą najświętszą. Jego ostateczne zachowanie, zwłaszcza zachowanie życia myślącego, to dla Inhibitorów cel istnienia.
Należało jednak zapobiec jego rozprzestrzenianiu się.
Metodyka ulepszana w ciągu milionów lat była prosta. Zbyt wiele istniało odpowiednich słońc, zbyt wiele światów, gdzie życie mogło nagle podciągnąć się ku inteligencji. Obserwacja ich wszystkich nie wchodziła w grę. Zbudowali więc sieć sygnalizatorów, intrygujących artefaktów, które pstrzyły oblicze galaktyki. Rozmieszczono je w ten sposób, że wyłaniająca się kultura wcześniej czy później musiała się na nie natknąć. Jednocześnie nie powinny one zwabiać kultur w kosmos. Musiały nęcić, ale nie za bardzo.
Inhibitorzy czekali między gwiazdami, nadsłuchując sygnałów świadczących o tym, że któreś ze świecidełek przyciągnęło nowy gatunek.
A potem szybko i bezmyślnie zlatywali się na miejsce nowego pojawu.
Wojskowy prom, którym przybyła Voi, dokował od spodniej strony Nowej Kopenhagi, przyczepiony chwytakami magnetycznymi. Clavaina zaprowadzono na pokład i pokazano, gdzie ma siedzieć. Na głowę opuszczono mu czarny hełm z maleńkim okienkiem z przodu. Hełm miał blokować sygnały neuronalne, zapobiegając w ten sposób kontaktom z otaczającą go maszynerią. Ta ostrożność w najmniejszym stopniu nie zdziwiła Clavaina. Potencjalnie przedstawiał dla nich sporą wartość — choć wcześniej Voi twierdziła coś innego — każdy uciekinier mógł być cenny nawet w tej późnej fazie wojny. Jednakże jako pająk mógł im wyrządzić również znaczne szkody. Statek wojskowy odcumował i odleciał od Karuzeli Nowa Kopenhaga. Okna w opancerzonym kadłubie zamocowano cudacznie. Przez podrapane i porysowane, grube na piętnaście centymetrów szyby Clavain widział trójcę opływowych łodzi policyjnych, towarzyszących im jak ryby-piloty.
Wskazał głową statki.
— Traktują całą sprawę poważnie.
— Będą nas eskortować do krańca strefy Konwencji — wyjaśniła Voi. — To zwykła procedura. Mamy bardzo dobre stosunki z Konwencją.
— Dokąd mnie zabierasz? Prosto do kwatery głównej Konwencji?
— Nie bądź głupi. Zabierzemy cię w miejsce miłe, bezpieczne i przede wszystkim odległe. Na końcu Oka Marka jest mały obóz Demarchistów… Oczywiście, wiecie wszystko o naszych działaniach.
Clavain skinął głową.
— Ale nie znamy dokładnie waszych procedur przesłuchań. Dużo ich przeprowadzaliście?
Drugą osobą w pomieszczeniu był mężczyzna, Demarchista, również o wysokim statusie. Voi przedstawiła go jako Gilesa Peroteta. Miał pewien nawyk: cały czas naciągał palce swych rękawic kolejno na jednej dłoni, potem na drugiej.
— Dwa albo trzy na dekadę — wyjaśnił. — Z pewnością jest pan pierwszy od dawna. Niech pan nie oczekuje uroczystego powitania, Clavainie. Na nasze oczekiwania może wpływać fakt, że ośmiu z jedenastu poprzednich zbiegów okazało się agentami pająków. Wszystkich zabiliśmy, ale zdążyli przekazać wrogowi nasze cenne sekrety.
— Nie jestem po to, by szpiegować. To bez większego znaczenia, prawda? I tak wygraliśmy wojnę.
— Więc chce się pan tym napawać, tak? — spytała Voi.
— Nie. Przybyłem, by wam powiedzieć coś, co postawi wojnę w zupełnie innej perspektywie.
Przez jej twarz przemknął cień rozbawienia.
— To dopiero byłaby sztuczka.
— Czy Demarchia nadal posiada światłowiec?
Perotet i Voi wymienili zaskoczone spojrzenia, a później mężczyzna odrzekł:
— A jak ci się wydaje, Clavainie?
Clavain przez parę minut milczał. Przez okno widział malejącą Karuzelę Nowa Kopenhaga. Rozległy, szary łuk brzegu karuzeli okazał się tylko częścią pozbawionego szprych koła. Koło nadal się zmniejszało, ginęło na tle innych habitatów i karuzeli, które tworzyły Pas Rdzy.
— Nasz wywiad donosi, że nie posiadacie — oznajmił Clavain — ale nasz wywiad może się mylić lub mieć niekompletne dane. Gdyby Demarchia musiała szybko zdobyć jakiś światłowiec, to myślicie, że by się to jej udało?
— O co chodzi, Clavainie? — spytała Voi.
— Po prostu odpowiedz mi na pytanie.
Poczerwieniała na twarzy na tę bezczelność, ale dobrze panowała nad sobą. Jej głos pozostał chłodny, niemal rzeczowy.
— Wiesz, że zawsze są sposoby i środki. To wszystko zależy od stopnia determinacji.
— Powinniście rozpocząć planowanie. Będziecie potrzebować statku międzygwiezdnego, a najlepiej kilku statków. A także żołnierzy i broni.
— W naszej sytuacji raczej trudno o wolne zasoby — stwierdził Perotet. Zdjął jedną z rękawiczek. Dłonie miał mlecznobiałe, drobnokościste.
— Dlaczego? Ponieważ przegracie wojnę? I tak ją przegracie. Po prostu zdarzy się to nieco wcześniej, niż się spodziewacie.
Perotet z powrotem włożył rękawiczkę.
— Dlaczego, Clavainie?
— Zwycięstwo nie jest już pierwszoplanową troską Matczynego Gniazda. Jest coś ważniejszego. Teraz zachowują pozory, że zależy im na wygraniu wojny, ponieważ nie chcą, by ktokolwiek domyślił się prawdy.
— A mianowicie? — spytała Voi.
— Nie znam wszystkich szczegółów. Musiałem wybierać: pozostać, by się dowiedzieć więcej, lub uciekać, gdy nadarzyła się okazja. Nie była to łatwa decyzja i nie miałem wiele czasu na refleksje.
— Po prostu niech pan nam powie, co wie — zaproponował Perotet. — My zdecydujemy, czy informacja wymaga dalszego badania. Zdaje pan sobie sprawę, że w końcu i tak się dowiemy wszystkiego, co pan wie. Mamy trały, podobnie jak pana strona. Może nie tak szybkie, nie tak bezpieczne… ale nam wystarczają. Nic pan nie traci, proszę mówić.
— Powiem wszystko, co wiem. Ale jeśli nie podejmiecie żadnych działań, informacja nie będzie miała znaczenia.
Clavain poczuł, że statek wojenny zmienił kurs. Teraz kierowali się na jedyny wielki księżyc Yellowstone, Oko Marka, który orbitował tuż za granicami jurysdykcji Konwencji.
— Mów śmiało — zachęcił go Perotet.
— Matczyne Gniazdo zidentyfikowało zewnętrzne zagrożenie, które dotyczy nas wszystkich. Tam w kosmosie są obcy, maszynopodobne istoty, dławiące pojawianie się cywilizacji technicznych. Właśnie dlatego galaktyka jest taka pusta. Obawiam się, że jesteśmy następni na liście.
— To brzmi jak czysta spekulacja.
— To nie spekulacje. Niektóre z naszych wypraw w głęboki kosmos już napotkały owych obcych. Są tak realni jak wy czy ja i zaręczam, że się zbliżają.
— Dotychczas radziliśmy sobie doskonale — zauważył Perotet.
— Zrobiliśmy coś, co ich zaalarmowało. Możliwe, że nigdy się nie dowiemy, co to było. Ważne jest tylko to, że zagrożenie jest prawdziwe i że Hybrydowcy mają pełną świadomość niebezpieczeństwa. Nie sądzą, żeby mogli je zlikwidować.
Clavain opowiedział mniej więcej tę samą historię, co Xavierowi i Antoinette — o flocie ewakuacyjnej Matczynego Gniazda i o misji odzyskania zagubionej broni.
— A ta wyimaginowana broń? Mamy uważać, że odegra istotną rolę w starciu z wrogimi obcymi? — spytała Voi.
— Przypuszczam, że gdyby moi ludzie uważali ją za bezwartościowe, nie przejawialiby takiego zapału, by ją odzyskać.
— A jaka ma być w tym nasza rola?
— Chciałbym, żebyście odzyskali tę broń jako pierwsi. Po to potrzebny jest statek gwiezdny. Możecie zostawić kilka sztuk broni dla wychodźczej floty Skade, ale prócz tego… — Clavain wzruszył ramionami… — uważam, że lepiej, żeby broń dostała się w ręce ortodoksyjnego odłamu ludzkości.
— Kawał zdrajcy z ciebie — rzekła z podziwem Voi.
— Starałem się nie robić na tym kariery.
Statkiem szarpnęło. Bez żadnych ostrzeżeń. Clavain latał jednak wieloma statkami i rozpoznawał różnicę między manewrem zaplanowanym a niezaplanowanym.
Coś było nie tak. Zorientował się natychmiast na podstawie zachowania Voi i Peroteta: z ich twarzy znikła cała pewność siebie. Twarz Voi zmieniła się w maskę. Gardło kobiety drżało, kiedy nawiązała podgłosową łączność z szyprem promu. Perotet przeniósł się do jednego z okien; cały czas się starał, by po drodze mieć przynajmniej jedną kończynę przymocowaną do uchwytu.
Statkiem znowu zatrzęsło. Kabinę zalało ostre niebieskie światło. Perotet odwrócił wzrok, mrużąc oczy od blasku.
— Co się dzieje? — zapytał Clavain.
— Atakują nas. — Wydawał się jednocześnie zafascynowany i przerażony. — Ktoś właśnie zlikwidował jeden z eskortujących nas pojazdów Konwencji Ferrisvillskiej.
— Ten prom chyba nie jest ciężko opancerzony — zauważył Clavain. — Gdyby ktoś nas zaatakował, już bylibyśmy martwi.
Następny błysk. Prom szarpnął i zboczył z kursu. Obciążenie silników wzrosło, kadłub wibrował. Szyper zastosował wzorzec ucieczki.
— Dwa zlikwidowane — powiedziała Vol z drugiego końca kabiny.
— Czy moglibyście mnie uwolnić z tego fotela? — poprosił Clavain.
— Coś się do nas zbliża! — zawołał Perotet. — Wygląda na jeszcze jeden statek… lub dwa. Nie jest oznakowany. Wygląda na cywilny, ale to niemożliwe. Chyba że…
— Banshee? — zasugerował Clavain.
Wydawało się, że go nie usłyszeli.
— Z tej strony też coś jest — powiedziała Voi. — Szyper nie wie, co się dzieje. — Spojrzała na Clavaina. — Czy to możliwe, żeby twoi Hybrydowcy dotarli tak blisko Yellowstone?
— Bardzo im zależy na schwytaniu mnie — oznajmił Clavain. — Przypuszczam, że wszystko jest możliwe. Ale to złamałoby wszelkie reguły prowadzenia wojny.
— Jednak to mogą być pająki — oznajmiła Voi. — Jeśli Clavain się nie myli, to reguły prowadzenia wojny już się nie liczą.
— Możecie odpowiedzieć ogniem? — zapytał Clavain.
— Nie tutaj. Nasza broń jest wewnątrz strefy Konwencji elektronicznie uspokojona. — Perotet wypiął się z jednego uchwytu i przemknął do innego na przeciwległej ścianie. — Druga łódź eskortująca jest uszkodzona, musiała przyjąć na siebie częściowe trafienie. Traci powietrze i zdolność manewrową. Zostaje za nami. Voi, kiedy wejdziemy z powrotem w strefę wojenną?
Jej oczy znów się zaszkliły. Wyglądała przez chwilę jak ogłuszona.
— Cztery minuty do granicy, a potem nasza broń znowu się włączy.
— Cztery minuty to za długo — stwierdził Clavain. — Czy przypadkiem tu na pokładzie nie macie jakiegoś skafandra?
Voi spojrzała na niego dziwnie.
— Oczywiście. Dlaczego pytasz?
— Ponieważ to jasne, że chodzi im o mnie. Przecież nie ma sensu, byśmy wszyscy umierali.
Poprowadzili go do szafki ze skafandrami. Skafandry projektowali Demarchiści. Całe ze żłobkowanego srebrzystoczerwonego metalu, były na takim samym poziomie technicznym jak skafandry Hybrydowców, ale wszystko w nich działało inaczej. Clavain nie potrafił włożyć skafandra bez pomocy Voi i Peroteta. Kiedy hełm się zatrzasnął, w otoczeniu przedniej szyby pojawiło się kilkanaście nieznajomych wskaźników statusu, pełznących cieni i sunących histogramów ze skrótowymi etykietami — Clavainowi nic to nie mówiło. Od czasu do czasu cichy i grzeczny żeński głos szeptał mu coś do ucha. Większość oznaczeń miała kolor zielony, a nie czerwony, co przyjął za pomyślną wróżbę.
— Nadal myślę, że to pułapka — powiedziała Voi. — Coś, co zawsze planowałeś. Że od początku chciałeś dostać się na pokład naszego statku, a potem zostać uratowany. Może coś nam zrobiłeś, coś umieściłeś…
— Mówiłem wam prawdę — odparł Clavain. — Nie wiem, kim są ci ludzie na zewnątrz ani czego ode mnie chcą. To mogą być Hybrydowcy, ale jeśli tak jest, nie planowałem ich przybycia.
— Chciałabym ci wierzyć.
— Podziwiałem Sandrę Voi. Miałem nadzieję, że moja z nią znajomość pomoże sprawie, którą mam do was. Byłem z wami całkowicie szczery.
— Jeśli to Hybrydowcy… zabiją cię?
— Nie wiem. Myślę, że mogliby już to zrobić, gdyby tego właśnie chcieli. Nie sądzę, by Skade was oszczędziła, ale może źle ją oceniam. Jeśli to rzeczywiście Skade… — Clavain powlókł się do śluzy. — Lepiej, żebym już poszedł. Mam nadzieję, że zostawią was w spokoju, kiedy zobaczą, że jestem na zewnątrz.
— Boisz się, prawda?
Clavain się uśmiechnął.
— Czy to aż tak widać?
— Jestem skłonna sądzić, że nie kłamiesz. Informacje, które nam przekazałeś…
— Naprawdę powinniście się nimi kierować.
Wszedł do śluzy. Voi wykonała resztę czynności. Wskaźniki na przedniej szybie hełmu zarejestrowały przejście do próżni. Clavain słyszał, jak jego skafander poskrzypuje i pstryka w nieznajomy sposób, przystosowując się do kosmosu. Zewnętrzne drzwi statku uniosły się na ciężkich tłokach. Clavain nie widział nic prócz ciemnego prostokąta. Żadnych gwiazd; żadnych światów; żadnego Pasa Rdzy. Nie było nawet statków — maruderów.
Wychodzenie z pojazdu kosmicznego zawsze wymagało odwagi, zwłaszcza gdy nie było żadnych środków umożliwiających powrót. Clavain uważał, że wykonanie tego kroku i odepchniecie się to jedna z dwóch czy trzech najtrudniejszych rzeczy, jakie zrobił w życiu.
Ale musiał to zrobić.
Był na zewnątrz. Powoli się obrócił. Szponiasty prom Demarchistów pojawił się w polu widzenia i minął Clavaina. Prom był nieuszkodzony, wyjąwszy jedno czy dwa nadpalone miejsca na kadłubie, gdzie uderzyły go parzące fragmenty statków eskortujących. Po szóstym czy siódmym obrocie silniki zapulsowały i prom zaczął się oddalać od Clavaina. To dobrze. Nie miałoby sensu jego poświęcenie, gdyby Voi go nie wykorzystała.
Czekał. Dopiero po jakichś czterech minutach zdał sobie sprawę, że są tu inne statki. Najwidoczniej wcześniej, po ataku, oddaliły się. Teraz zobaczył trzy, tak jak sądzili Perotet i Voi.
Miały czarne kadłuby ozdobione neonowymi czaszkami, oczyma i rekinimi zębami. Od czasu do czasu otwór dyszy wyrzucał sterujący impuls gazu, a błysk wydobywał dalsze szczegóły, obrysowując opływowe krzywe powierzchni przystosowanych do lotów w atmosferze, zakapturzone pyski wysuwalnych broni lub podwieszony na zawiasach sprzęt do abordażu. Broń można było wsunąć na miejsce i statki wyglądałyby dosyć niewinnie: opływowe zabawki bogatych dzieciaków. Z pewnością nie jak statki, które mogą się mierzyć z uzbrojonymi łodziami eskortującymi Konwencji.
Jeden z trzech banshee oderwał się od stada i zawisł nad Clavainem. W brzuchu kadłuba rozwarła się źrenicowato żółto oświetlona śluza. Szybko wynurzyły się z niej dwie postacie, czarne jak sam kosmos. Wystrzeliły ku Clavainovi i profesjonalnie wyhamowały, kiedy już, już miały się z nim zderzyć. Ich skafandry były jak ich okręty: pierwotnie cywilne, ale powiększone o pancerz i broń. Nie próbowano mówić do niego na kanale skafandra. Kiedy go oplątywano siecią i zabierano na pokład czarnego statku, słyszał tylko cichy, powtarzający się komunikat podosoby skafandra.
W śluzie na brzuchu statku było akurat miejsce dla trzech osób. Clavain szukał oznaczeń na skafandrach towarzyszącej mu dwójki, ale nawet z bliska były one doskonale czarne. Wizjery przyłbic zostały zaciemnione, więc dostrzegał jedynie sporadyczne błyski oczu.
Wskaźniki statusu jego skafandra znowu się zmieniły, informowały o powrocie ciśnienia powietrza na zewnątrz. Wewnętrzne drzwi otwarły się źrenicowato. Wepchnięto go do głównej części czarnego statku. Para w skafandrach poszła za nim. Kiedy weszli, ich hełmy odłączyły się automatycznie i pofrunęły do punktów składowania. Dwaj mężczyźni wprowadzili go na pokład. Mogli być bliźniakami — nawet ich złamane nosy wyglądały identycznie. Jeden miał brew przekłutą złotym kolczykiem, drugi miał kolczyk w płatku ucha. Obydwaj byli łysi, z wyjątkiem cieniutkiej linii ufarbowanych na zielono włosów, która dzieliła ich czaszki od skroni do karku. Nosili panoramiczne szylkretowe gogle i u żadnego z nich nie było ani śladu ust.
Ten z kolczykiem w brwi pokazał gestem Clavainowi, że powinien zdjąć hełm. Clavain pokręcił głową — nie chciał tego robić bez pewności, że otaczające go powietrzu jest zdatne do oddychania. Mężczyzna wzruszył ramionami i sięgnął po zawieszony na ścianie przedmiot — jasnożółtą siekierę.
Clavain podniósł dłoń i zaczął majstrować przy zatrzasku demarchistowskiego skafandra. Nie mógł znaleźć mechanizmu odpinającego. Po chwili mężczyzna z kolczykiem w uchu pokręcił głową i odsunął na bok dłoń Clavaina. Pracował przy zamknięciu, a cichy głos w uchu Clavaina stał się ostrzejszy, bardziej natarczywy. Większość displejów statusu zamigotała na czerwono.
Hełm odłączył się z sykiem powietrza. Clavainowi zatkały się uszy. Ciśnienie na czarnym statku niezupełnie odpowiadało normom Demarchistów. Oddychał zimnym powietrzem, jego płuca pracowały ciężko.
— Kim jesteście? — zapytał, kiedy znalazł w sobie energię na wypowiedzenie słów.
Mężczyzna z kolczykiem w brwi odwiesił na ścianę żółtą siekierę. Przeciągnął palcem po gardle.
Potem inny głos, ten którego Clavain nie rozpoznawał, powiedział:
— Cześć.
Clavain rozejrzał się. Trzecia osoba miała na sobie skafander, ale znacznie zgrabniejszy niż skafandry kumpli. Nawet w kosmicznym ubraniu udawało jej się zachować smukłą i szczupłą sylwetkę. Zawisła we framudze drzwi w ściance działowej, spokojna, z głową lekko przechyloną na bok. Być może wskutek gry świateł na jej twarzy Clavainowi wydało się, że widzi widmowe ostrza wyblakłej czerni na tle doskonałej bieli skóry.
— Mam nadzieję, że Gadatliwe Bliźniaki dobrze pana traktowały, panie Clavain.
— Kim pani jest? — powtórzył Clavain.
— Jestem Zebra. To oczywiście nie jest moje prawdziwe nazwisko. Nigdy nie będzie panu potrzebna znajomość mego prawdziwego nazwiska.
— Kim pani jest, Zebro? Czemu to pani robi?
— Ponieważ mi kazano. Czego się pan spodziewał?
— Nie spodziewałem się niczego. Próbowałem… — Przerwał, by zaczerpnąć tchu. — Próbowałem zbiec.
— Wiemy o tym.
— My?
— Wkrótce się pan dowie. Niech pan idzie ze mną, panie Clavain. Bliźniaki, przypnijcie się i przygotujcie na ostre przyśpieszenia. Zanim wrócimy na Yellowstone, Konwencja zaroi się jak stado much. Podróż do domu będzie interesująca.
— Nie jestem wart śmierci niewinnych ludzi.
— Nikt nie zginął, panie Clavain. Dwie łodzie Konwencji, które zniszczyliśmy, były bezzałogowe, sterowane z trzeciej. Uszkodziliśmy trzecią, ale jej pilot nie doznał obrażeń. I ostentacyjnie unikaliśmy niszczenia promu Zombi. Ciekaw jestem, czy do wyjścia na zewnątrz pana zmusili?
Poszedł za nią przez ściankę działową na pokład załogowy. O ile Clavain się zorientował, była tam tylko jeszcze jedna osoba: pomarszczony starzec wpięty w fotel pilota. Nie miał na sobie skafandra, kontrolki trzymał plamiastymi ze starości rękami przypominającymi chwytne gałązki.
— A jak wam się wydaje? — spytał Clavain.
— Mogli to zrobić, ale sądzę, że najprawdopodobniej to pan zdecydował się wyjść.
— To teraz nie ma znaczenia. Macie mnie.
Stary człowiek spojrzał na Clavaina jedynie z przelotnym zainteresowaniem.
— Wchodzimy normalnie, Zebro, czy wracamy długą drogą?
— Leć normalnym korytarzem, ale bądź gotów do zboczenia z kursu, Manoukhian. Nie mam zamiaru znowu potykać się z Konwencją.
Manoukhian — choć mogło to być nieprawdziwe nazwisko — skinął głową i nacisnął zrobione z kości słoniowej drążki sterowe.
— Niech goście się przypną. Ty też, Zebro.
Prążkowana kobieta kiwnęła głową.
— Bliźniaki? Pomóżcie mi wpiąć pana Clavaina.
Dwaj mężczyźni przesunęli odzianego w skafander Clavaina do wyprofilowanego fotela akceleracyjnego. Poddał się, zbyt słaby, żeby się opierać. Zbadał umysłem cybernetyczne środowisko pojazdu i choć jego implanty wyczuły trochę wymiany danych przez sieć sterowniczą, nie było tam nic, na co mógłby wpływać. Ludzie również znajdowali się poza jego zasięgiem. Nie sądził nawet, by któryś z nich miał implanty.
— Jesteście banshee? — spytał Clavain.
— Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. Banshee są bandą brutalnych piratów. My załatwiamy sprawy nieco subtelniej. Ale dzięki ich istnieniu mamy przykrywkę niezbędną do naszych działań. A pan? — Uśmiechnęła się, pasy na jej twarzy zebrały się w pęk. — Czy naprawdę jest pan Nevilem Clavainem, Rzeźnikiem z Tharsis?
— Nie słyszeliście tego ode mnie.
— Tak powiedział pan Demarchistom. I tym dzieciakom w Kopenhadze. Widzi pan, mamy wszędzie szpiegów. Niewiele nam umyka.
— Nie mam dowodu, że jestem Clayainem. Ale z drugiej strony, czemu miałbym to udowadniać?
— Myślę, że to pan — oświadczyła Zebra. — W każdym razie mam taką nadzieję. Gdyby okazał się pan oszustem, byłoby to ogromne rozczarowanie. Mój szef nie byłby szczęśliwy.
— Pani szef?
— Lecimy na spotkanie z tym człowiekiem — wyjaśniła Zebra.