Cierń nieśmiało stawiał pierwsze kroki na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Rozglądał się gorączkowo, patrzył uważnie szeroko otwartymi oczyma, starając się nie przeoczyć żadnego szczegółu i choćby najmniejszej wskazówki, że sprawy mają się inaczej, niż mu je przedstawiono. Nie mrugał nawet, bo jakieś istotne potknięcie, demaskujące całą fasadę, mogłoby się ujawnić akurat w chwili, gdy przymknie oczy. A jeśli obydwie tylko czekają, aż mrugnie, igrają z nim jak iluzjonista?
Odniósł jednak wrażenie, że nie ma tu oszustwa. Nawet jeśli podróż promem nie całkiem go przekonała — choć trudno sobie wyobrazić, jak coś takiego dałoby się sfałszować — główny dowód znajdował się tutaj.
Cierń przemierzył przestrzeń kosmiczną. Nie znajdował się już na Resurgamie, lecz we wnętrzu ogromnego statku — dawno zaginionego światłowca Triumwir. Nawet ciążenie odczuwało się tu inaczej.
— Nie mogłybyście tego sfabrykować… — przyznał, idąc obok obu kobiet. — Nawet w ciągu stu lat. Chyba, że jesteście Ultraskami? Ale wówczas po co miałybyście fabrykować coś podobnego?
— Jesteś więc gotów uwierzyć w naszą opowieść? — zapytała Inkwizytor.
— Zawładnęliście gwiazdolotem. Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale nawet statek tych rozmiarów — a z tego co widziałem, jest co najmniej równie wielki jak „Lorean” — nawet statek takich rozmiarów nie może pomieścić dwustu tysięcy spaczy. Prawda?
— Nie musi — odpowiedziała mu druga kobieta. — Pamiętaj, to akcja ewakuacyjna, nie podróż dla przyjemności. Naszym celem jest tylko wywiezienie ludzi z Resurgamu. Najbardziej wymagających ułożymy do zimnego snu. Ale większość będzie musiała czuwać i znosić ciasnotę. Nic przyjemnego, ale w porównaniu ze stanem trupa to luksus.
Na to nie miał argumentów. Żaden z jego planów nie przewidywał luksusowego wyjazdu z planety.
— Jak pani sądzi, ile czasu ludzie będą musieli tu pozostać, zanim wrócą na Resurgam? — zapytał.
Kobiety wymieniły spojrzenia.
— Powrót na Resurgam może w ogóle nie wchodzić w rachubę — rzekła starsza.
Cierń wzruszył ramionami.
— Gdy tu przybyliśmy, zastaliśmy bezpłodną skałę. Jeśli będziemy musieli, znowu zaczniemy od zera.
— Nie, jeśli planeta przestanie istnieć. A niewykluczone, że sytuacja jest aż tak zła. — Idąc popukała w ścianę statku. — Ale utrzymamy tu ludzi tak długo, jak potrzeba — lata, nawet dziesięciolecia.
— Więc polecimy do innego układu planetarnego — odparł. — Przecież to gwiazdolot.
Nie odpowiedziały.
— Nadal chcę zobaczyć, czego się tak boicie — oznajmił. — Co takiego stanowi zagrożenie?
Starsza z kobiet, Irina, zapytała:
— Dobrze sypiasz, Cierniu?
— Najlepiej jak można.
— Obawiam się, że ten stan się skończy. Chodź za mną.
Antoinette testowała systemy na „Burzyku”, gdy nadeszła wiadomość. Frachtowiec nadal cumował na brzegu Karuzeli Nowa Kopenhaga w hangarze remontowym, ale większość poważnych uszkodzeń naprawiono lub załatano. Małpy Xaviera pracowały przez okrągłą dobę, gdyż ani on, ani Antoinette nie mogli sobie pozwolić na zajmowanie hangaru choćby godzinę dłużej, niż to niezbędne. Małpy zgodziły się pracować, ale inni hipernaczelni robotnicy strajkowali lub chorowali, zarażeni wyjątkowo rzadkim małpim wirusem. Wirus zagadkowo, w ciągu jednej nocy, przekroczył kilkanaście barier międzygatunkowych. Xavier zauważył — tak przynajmniej twierdził — że robotnicy trochę mu współczują. Żaden z nich nie był wielkim fanem Konwencji Ferrisvilskiej, a z powodu tego, że policja prześladowała Antoinette i Xaviera, naczelne bardziej skłaniały się do łamania normalnych zasad pracowniczych. Jednak nic nie przychodzi darmo i Xavier w końcu będzie musiał wypłacić robotnikom znacznie więcej, niżby sobie życzył. Na pewne rzeczy trzeba przystać bez targów. Taką zasadę dość często głosił ojciec Antoinette, a ona odziedziczyła po nim to samo pragmatyczne podejście.
Zagrała konsola, gdy Antoinette, z komputerem pod pachą i piórem w zębach, akurat przeglądała ustawienia konfiguracyjne pola tokamakowego. Pomyślała z początku, że jej działania spowodowały błąd w innym miejscu, gdzieś w sieci sterowania statku.
Odezwała się, nie wyjmując z ust pióra. Wiedziała, że Bestia bez trudu odcyfruje jej pomruki.
— Bestio… napraw to, dobrze?
— Panienko, sygnał o który chodzi, to zawiadomienie o nadejściu wiadomości.
— Xavier?
— Panienko, to nie pan Liu. Wiadomość, o ile można wnioskować z informacji w nagłówku, przyszła z daleka, spoza karuzeli.
— Więc to gliniarze. Dziwne. Oni zwykle nie dzwonią. Po prostu pojawiają się jak gówno na progu.
— To nie wygląda również na władzę, panienko. Czy można zasugerować, że najostrożniejszą strategią jest przejrzenie rzeczonej wiadomości?
— Mądrala. — Wyjęła pióro z ust i wepchnęła je za ucho. — Przełącz to na mój kompnotes, Bestio.
— Tak jest, panienko.
Ekran z danymi tokamaka odsunął się na bok, a w jego miejsce ukazała się twarz, popstrzona pikselami małej rozdzielczości. Nadawca starał się zająć jak najwęższe pasmo. Mimo to Antoinette rozpoznała go doskonale.
— Antoinette… to znowu ja. Mam nadzieję, że udało ci się bezpiecznie wrócić. — Nevil Clavain przerwał, drapiąc brodę. — Rzucam ten przekaz przez około piętnaście przekaźników. Niektóre z nich są sprzed zarazy, niektóre pochodzą z epoki preamerikano, więc jakość może nie być najlepsza. Obawiam się, że ani nie będziesz mogła mi odpowiedzieć, ani ja nie będę mógł nadać już nic więcej; to z pewnością mój jeden, jedyny strzał. Potrzebuję twojej pomocy, Antoinette. Strasznie jej potrzebuję. — Uśmiechnął się ze skrępowaniem. — Wiem, co sobie myślisz: powiedziałem, że cię zabiję, jeśli jeszcze raz skrzyżują się nasze drogi. Wtedy rzeczywiście tak myślałem, ale powiedziałem to również dlatego, że chciałem, byś potraktowała mnie poważnie i w przyszłości unikała kłopotów. Naprawdę mam nadzieję, że w to uwierzysz, w przeciwnym bowiem razie nie ma wielkiej szansy, że zgodzisz się spełnić moją następną prośbę.
— Twoją następną prośbę? — powtórzyła, z niedowierzaniem wpatrując się w kompnotes.
— Antoinette, chcę, byś przyleciała i mnie uratowała. Widzisz, mam mnóstwo kłopotów.
Prośbę Clavaina było dość łatwo spełnić. Antoinette przyznawała, że leżało to całkowicie w jej możliwościach. Nawet współrzędne, które jej podał, były na tyle precyzyjne, że nie wymagały przeprowadzenia poważniejszych poszukiwań. Okno czasowe było wąskie, rzeczywiście wąskie; z tym wiązało się znaczne ryzyko dla zdrowia, niezależne od zagrożenia związanego z samym Clavainem. Ale wszystko dało się przełknąć. Widać było, że przed wysłaniem wiadomości Clavain rozważył wszystkie szczegóły, przewidział prawie wszystkie jej zastrzeżenia oraz trudności, jakie mogła napotkać. Podziwiała tak skrupulatne planowanie.
Ale cóż to za różnica? Wiadomość pochodziła od Clavaina, Rzeźnika z Tharsis; tego samego Clavaina, który ostatnio zaczął odwiedzać jej sny, uosabiając to, co uprzednio było jedynie pozbawiona oblicza trwogą przed rekrutacyjnymi komorami pająków. To właśnie Clavain kierował połyskującymi maszynami, kiedy pochylały się nad jej puszką mózgową.
Nie miało znaczenia to, że kiedyś uratował jej życie.
— To jakiś pieprzony żart — powiedziała Antoinette.
Clavain unosił się sam w kosmosie. Przez przyłbicę swego skafandra obserwował, jak prowadzona przez automatycznego pilota korweta oddala się po łuku, aż jej opływowy, podobny do krzemiennego noża kształt stał się trudno odróżnialny od którejś ze słabych gwiazd. Wtedy włączył się główny silnik korwety — ostry i jaskrawy niebieskofioletowy kolec — starannie ustawiony, by nie został dostrzeżony z „Nocnego Cienia” Gdyby Clavain pozostał na pokładzie, przyśpieszenie z pewnością by go zmiażdżyło. Obserwował płomień, zmieniający się w bladą kreskę na tle gwiazd. Clavain mrugnął i nie mógł już go znaleźć ponownie.
Był sam — większej samotności nie można sobie wyobrazić.
Choć korweta już w tej chwili miała znaczne przyśpieszenie, podtrzymanie go nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Za kilka godzin statek pojawi się w tym punkcie przestrzeni, gdzie — według obserwacji „Nocnego Cienia” — powinien się znajdować. Wtedy silnik zmniejszy ciąg do poziomu znośnego dla ludzkiego pasażera. Skade znowu wykryje płomień korwety, ale zobaczy również, że płomień migocze z pewną nieregularnością, wskazującą na niestabilną syntezę jądrową. Clavain miał przynajmniej nadzieję, że Skade tak to zinterpretuje.
Wcześniej, przez piętnaście godzin lotu, maksymalnie przyśpieszał, rozmyślnie obchodząc zabezpieczenia. Przyśpieszenie osiągalne przez korwetę — obciążoną bronią, paliwem i urządzeniami do podtrzymywania życia — nieznacznie tylko przewyższało fizjologiczną granicę tolerancji Clavaina. Z ostrożności powinien przyśpieszać tylko tyle, ile wytrzyma, ale chciał, by Skade pomyślała, że w swych działaniach posuwa się on odrobinę za daleko.
Wiedział, że Skade obserwuje płomień korwety, szukając najmniejszych oznak omyłki. Podłączył się więc do technicznych systemów sterowania i wprowadził tam symptomy rychłego uszkodzenia statku: zmusił silnik, by przerywał pracę, zmieniał temperaturę, pozwalał niestopionym zanieczyszczeniom na blokowanie wydmuchu. Jednym słowem, silnik miał sprawiać wrażenie, że za chwilę wybuchnie.
Po piętnastu godzinach zasymulował gwałtowne jąkanie się napędu. Skade powinna rozpoznać tryb awarii — objawy były niemal podręcznikowe. Bez wątpienia pomyśli, że Clavain ma pecha, że od razu nie zginął w bezbolesnym wybuchu. Teraz zdoła go dopędzić, więc jego umieranie potrwa dość długo. Jeśli Skade rozpozna typ trybu awaryjnego, dojdzie do wniosku, że zanim autonaprawcze mechanizmy statku usuną defekt, upłynie około dziesięciu godzin. A ponieważ włączył się właśnie ten tryb awaryjny, Skade wywnioskuje, że naprawa może być najwyżej częściowa i jeśli nawet Clavain zdoła ponownie włączyć zapłon reakcji antymaterii, to napęd nigdy nie osiągnie pełnej sprawności. W najlepszym razie Clavain wyciśnie z korwety sześć g, a nie będzie mógł podtrzymywać zbyt długo takiego przyśpieszenia.
Gdy tylko Skade zobaczy płomień korwety, gdy zobaczy jego wymowne migotanie, będzie wiedziała, że odniosła sukces. Nigdy się nie dowie, że Clavain wykorzystał te dziesięć miłosiernie darowanych godzin nie na naprawę wadliwego silnika, ale na przemieszczenie się do zupełnie innego miejsca. Przynajmniej miał nadzieję, że Skade nigdy się tego nie domyśli.
Jego ostatnia czynność to wysłanie wiadomości do Antoinette Bax i zagwarantowanie, że sygnał nie zostanie przejęty ani przez Skade, ani przez inne wrogie siły. Poinformował Antoinette gdzie będzie dryfował i ile dokładnie czasu przeżyje w pojedynczym niskotrwałym skafandrze bez złożonych systemów recyklingu. Oceniał, że Antoinette dotrze do niego na czas i zabierze go ze strefy wojennej, zanim Skade uświadomi sobie, co się dzieje. Antoinette musi tylko dotrzeć w pobliże określonego przezeń obszaru kosmosu i omieść go swoim radarem. Wcześniej czy później powinna zobaczyć sylwetkę Clavaina.
Całkowicie był w jej rękach.
Postarał się zwiększyć trwałość skafandra. Wywołał pewne — rzadko wykorzystywane podprogramy neuronalne, które pozwalały mu na zwolnienie własnej przemiany materii, tak by zużywał jak najmniej powietrza i energii. Zachowywanie cały czas świadomości nie miało sensu — nic mu nie dawało, jedynie okazję do niekończących się rozważań, czy zaraz umrze, czy jeszcze pożyje.
Dryfując samotnie w kosmosie, przygotował się do stanu nieświadomości. Pomyślał o Felce — nie sądził, że ją jeszcze zobaczy — i zastanawiał się nad jej przesłaniem. Nie wiedział, czy chce, by zawierało prawdę. Miał również nadzieję, że Felka pogodzi się z jego ucieczką. Nie będzie żywiła do niego nienawiści, że zignorował jej prośby i jednak uciekł.
Kiedyś przeszedł na stronę Hybrydowców, wierzył bowiem, że w tamtych okolicznościach tak należy postąpić. Nie miał wtedy czasu na zaplanowanie ucieczki ani na ocenę poprawności tego planu. Nadeszła po prostu chwila, gdy musiał dokonać wyboru. Wiedział wtedy, że nie ma odwrotu.
Teraz było podobnie. Chwila się pojawiła… i wykorzystał okazję, pomny konsekwencji, wiedząc, że może się mylić, że jego obawy mogą się okazać bezzasadne, że może to produkt paranoicznych starczych majaków. Wiedział jednak, że trzeba to zrobić.
Podejrzewał, że dla niego ta sytuacja jest typowa.
Wspomniał czas, gdy leżał pod gruzami, w powietrznej kieszeni pod zawaloną konstrukcją na Marsie. Było to około czterech standardowych miesięcy po kampanii pod Przyczółkiem Tharsis. Wspomniał kota ze złamanym kręgosłupem, którego utrzymywał przy życiu. Dzielił się swymi zapasami z rannym zwierzęciem, nawet gdy pragnienie jak kwas wyżerało mu usta i gardło. Nawet wtedy, gdy głód był o wiele, wiele większy od bólu własnych ran. Kot zmarł wkrótce po tym, jak obydwaj zostali wyciągnięci z gruzów. Clavain zastanawiał się, czy dla zwierzęcia nie byłaby lepsza wcześniejsza śmierć od przedłużania o kilka dni bolesnej egzystencji. A jednak wiedział, że za każdym razem w podobnych okolicznościach ponownie utrzymywałby kota przy życiu, bez względu na czczość tego gestu. Nie chodziło tylko o to, że dzięki opiece nad kotem mógł odwrócić uwagę od własnej trwogi i niewygód. Chodziło o coś więcej, ale nie potrafił tego prosto określić. Czuł jednak, że to ten sam impuls, który przyciąga go do Yellowstone, ten sam impuls, który zmusił go do szukania pomocy u Antoinette Bax.
Samotny i przerażony, daleko od jakiegokolwiek świata, Nevil Clavain osunął się w nieświadomość.