SIEDEMNAŚCIE

Obie kobiety zaprowadziły Ciernia do pomieszczenia w trzewiach „Nostalgii za Nieskończonością”. Jego centralną część zajmował ogromny kulisty aparat projekcyjny, zawieszony pośrodku komnaty jak groteskowa pojedyncza gałka oczna. Cierń nie mógł się pozbyć wrażenia, że ktoś przygląda mu się badawczo, jakby nie tylko oko, lecz cała materia statku studiowała go z ogromnym sowim zainteresowaniem. Potem zaczął dostrzegać szczegóły otoczenia. Wszędzie widział ślady zniszczeń. Nawet sam aparat projekcyjny najwyraźniej przechodził ostatnio prymitywne naprawy.

— Co tu się stało? — zapytał Cierń. — Strzelali tutaj do siebie, czy co?

— Nigdy się tego nie dowiemy — oparła Inkwizytor Vuilleumier. — Widocznie załoga nie była tak jednomyślna, jak nam się wydawało podczas kryzysu Sylveste’a. Te ślady wskazują, że na statku istniały jakieś frakcje, które starły się ze sobą.

— Zawsze podejrzewaliśmy, że tak właśnie było — dodała Irina. — Podskórne niepokoje. Wygląda na to, że zdarzenia wokół Cerberusa-Hadesu wystarczyły, by wzniecić bunt. Załoga wzajemnie się powybijała, pozostawiając statek samemu sobie.

— To nam bardzo na rękę — zauważył Cierń.

Kobiety wymieniły spojrzenia.

— Przejdźmy do rzeczy — rzekła Vuilleumier.

Puściły mu film — holograficzne obrazy rzutowało wielkie oko. Cierń przypuszczał, że to synteza komputerowa, zestawiona na podstawie danych, które statek zebrał z mnogich czujników, z różnych punktów widzenia w rozmaitych pasmach. Film prezentował widok z perspektywy bożego oka, zdolnego objąć całe planety i ich orbity.

— Proszę cię, żebyś przyjął coś do wiadomości — zwróciła się Irina do Ciernia. — To trudne, ale konieczne.

— Mianowicie?

— Cała ludzka rasa balansuje na krawędzi zagłady.

— To mocne stwierdzenie. Mam nadzieję, że potrafisz je uzasadnić.

— Potrafię i zrobię to. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że zagłada, jeśli do niej dojdzie, zacznie się tu i teraz, wokół Delty Pawia. Ale to będzie tylko początek czegoś znacznie większego i krwawszego.

Cierń nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

— Więc Sylveste miał słuszność. Czy o to chodzi?

— Sylveste nie znał szczegółów, nie rozumiał ryzyka, które podjął. Ale co do jednego miał rację: wierzył, że Amarantini zostali unicestwieni wskutek interwencji z zewnątrz i że miało to związek z ich nagłym pojawieniem się jako cywilizacji podróżującej w kosmosie.

— I nam przydarzy się to samo?

Irina skinęła głową.

— Wydaje się, że tym razem mechanizm będzie inny. Ale nośniki są te same.

— Czyli?

— Maszyny — wyjaśniła Irina. — Niesłychanie stare, podróżujące wśród gwiazd maszyny. Przez miliony lat skrywały się między gwiazdami, czekając, aż następna cywilizacja zakłóci wielką galaktyczną ciszę. Istnieją tylko po to, by wykrywać pojawiające się inteligencje i je dławić. Nazywamy ich Inhibitorami.

— A teraz są tutaj.

— Dowody by na to wskazywały.

Cierń zobaczył, co się wydarzyło dotychczas: eskadrę czarnych maszyn, które przybyły do układu Resurgamu i zabrały się do demontażu trzech światów. Irina podejrzewała, że to prawdopodobnie działalność Sylveste’a je przyciągnęła i że do układu Resurgamu mogą z dalszych okolic galaktyki podążać następne watahy maszyn zaalarmowanych przez rozszerzające się czoło fali tego samego sygnału, który uaktywnił pierwsze maszyny.

Cierń obserwował jak umierają trzy światy. Jeden był metaliczną planetą; trzy pozostałe skalistymi księżycami. Maszyny roiły się i mnożyły na powierzchniach księżyców, przykrywając je warstwą wyspecjalizowanych form przemysłowych. Z równików czkały w kosmos pióra wydobytej materii. Księżyce drążono jak jabłka. Pióra materii kierowano w paszcze trzech kolosalnych maszyn przetwórczych, okrążających te umierające ciała niebieskie. Strumienie oczyszczonej materii, posegregowane według oddzielnych rud, izotopów i stopnia rozdrobnienia, wyrzucano następnie w przestrzeń międzyplanetarną, by leciały łukiem po leniwych parabolach.

— To był tylko początek — powiedziała Vuilleumier.

Pokazały mu, jak strumienie masy z trzech rozmontowywanych księżyców zbiegają się w jednym punkcie przestrzeni. Punkt ten leżał na orbicie największego gazowego giganta układu. Olbrzymia planeta miała osiągnąć ten punkt dokładnie w tym samym czasie co strumienie materii.

— Właśnie wtedy przełączyliśmy swoją uwagę na gazowego giganta — powiedziała Irina.

Machiny Inhibitorów niezwykle trudno było wykryć. Z wielkim wysiłkiem udało się odkryć obecność jeszcze jednego roju maszyn wokół giganta. Długi czas maszyny nie robiły nic — czekały, przygotowane na przybycie strumieni, stu miliardów miliardów ton surowego materiału.

— Nie rozumiem — rzekł Cierń. — Wokół samego gazowego giganta krąży mnóstwo księżyców. Po co rozmontowywać księżyce gdzie indziej, jeśli są potrzebne tutaj?

— Tamte nie są właściwym rodzajem księżyców — wyjaśniła Irina. — Większość księżyców wokół giganta to zaledwie lodowe kule, małe skaliste jądra otoczone skroplonymi lub zestalonymi gazami. Potrzebowali światów metalicznych, a to oznaczało, że trzeba szukać dalej.

— A teraz co mają zamiar zrobić?

— Zbudować coś innego — powiedziała Irina. — Coś jeszcze większego, do czego potrzeba sto miliardów miliardów ton surowca.

Cierń znów spojrzał na oko.

— Kiedy to się zaczęło? Kiedy strumienie materiału dotarły do Roka?

— Trzy tygodnie temu. Ten obiekt zaczyna nabierać kształtów. — Irina postukała w bransoletę na przegubie, zoomując wielkie oko na bezpośrednie sąsiedztwo giganta. Większość planety pozostawała w cieniu. Nad jedyną oświetloną krawędzią — przezierającym sierpem łamanej bieli z bladymi smugami ochry i beżu — sterczał włóknopodobny łuk o rozpiętości wielu tysięcy kilometrów. Irina zoomowała obraz na środek łuku.

— O ile da się stwierdzić, jest to ciało stałe — powiedziała Vuilleumier. — Łuk koła o promieniu stu tysięcy kilometrów. Znajduje się na orbicie równikowej wokół planety i przyrasta na końcach.

Irina znowu powiększyła obraz, ogniskując go dokładnie na środkowym punkcie rosnącego łuku. Było tam wybrzuszenie — i w obecnej rozdzielczości zaledwie plamka o kształcie landrynki. Irina postukała w kontrolki na bransolecie i plamka rozkwitła w szczegółach, wypełniając całą objętość displeju.

— To był samodzielny księżyc — wyjaśniła — lodowa kula o średnicy kilkuset kilometrów. Zmienili jego orbitę nad równikiem w regularny okrąg. Zajęło im to tylko kilka dni, a księżyc nie rozpadł się od naprężeń dynamicznych. Potem machiny wzniosły wewnątrz konstrukcje — musimy przyjąć, że to dodatkowy sprzęt przetwórczy. Jeden ze strumieni materii wpada w księżyc tutaj, przez tę paszczękokształtną strukturę. Trudno nawet spekulować na temat tego, co dzieje się w środku. Wiemy tylko, że z księżyca wystają dwie rurowate konstrukcje — zgodne z kierunkiem jego ruchu po orbicie. W tej skali są cienkie jak wąsy kota, ale naprawdę obie rury mają piętnaście kilometrów grubości. Obecnie wystają z każdej strony księżyca na siedemdziesiąt tysięcy kilometrów i zwiększają swą długość o jakieś dwieście osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.

Zauważywszy niedowierzanie Ciernia, Irina potaknęła.

— To prawda. Wszystko, co tu widzisz, powstało w ciągu ostatnich dziesięciu dni standardowych. Mamy do czynienia ze zdolnościami produkcyjnymi przekraczającymi nasze możliwości. Nasze maszyny potrafią zmienić niewielką, bogatą w metal asteroidę w statek kosmiczny w ciągu kilku dni, ale nawet to wydaje się procesem zadziwiająco powolnym w porównaniu z działalnością Inhibitorów.

— Dziesięć dni na ukształtowanie łuku. — Cierniowi włosy na karku stały dęba, co przyprawiało go o zakłopotanie. — Czy sądzicie, że będzie rósł, aż się zamknie?

— Całkiem możliwe. Jeśli ma z tego wyjść pierścień, powinien się zamknąć za niecałe dziewięćdziesiąt dni.

— Trzy miesiące! Macie rację. Nie potrafilibyśmy zrobić czegoś takiego. Nigdy, nawet w czasie belle epoque. Ale po co? Po co budować pierścień wokół gazowego giganta?

— Nie wiemy. Ale mamy coś więcej. — Irina gestem głowy wskazała oko. — Kontynuujemy?

— Pokażcie. Chcę zobaczyć wszystko — oznajmił Cierń.

Pokazała mu resztę. Wyjaśniała, w jaki sposób trzy pojedyncze strumienie materii poruszają się od punktów wytwarzania po niemal idealnych krzywych balistycznych, niczym łańcuchy kamyków rzuconych w precyzyjnym szyku. Jednak w pobliżu gazowego giganta maszyny — zbyt małe, by je stąd dostrzec — dokładnie synchronizowały te potoki, kierowały na miejsce i hamowały. Kamyki zmuszano do ostrego skrętu i kierowano do odpowiedniego ogniska konstrukcji. Jeden strumień spadał w paszczę księżyca z wystawionymi wąsami. Pozostałe dwa znikały w podobnych paszczowatych konstrukcjach na dwóch innych księżycach, uprzednio wprowadzonych na niskie orbity tuż ponad warstwą chmur. Oba księżyce znajdowały się znacznie poniżej granicy obszaru, w którym siły pływowe powinny były je zniszczyć.

— Co robią te dwa inne księżyce? — zapytał Cierń.

— Chyba co innego — powiedziała Irina. — Spójrz tutaj. Może coś zrozumiesz lepiej od nas.

Dokładne wnioskowanie nie było łatwe. Z każdego z niższych księżyców wystawał wąs materiału, prowadzący w tył, w kierunku przeciwnym do ruchu orbitalnego. Rozmiar wąsów wydawał się taki sam, jak łuku budowanego przez wyższy księżyc, ale oba wąsy tworzyły zawijastą wężową krzywą, prowadzącą od stycznej do orbity w głąb atmosfery. Wyglądały jak kable telegraficzne odwijane ze statku do morza i znikające pod powierzchnią wody. Bezpośrednio za punktem zanurzenia każdej z rur rozpościerał się — na wiele tysięcy kilometrów — podobny do oka kilwater zmąconej i zaburzonej atmosfery.

— W obserwowanym obszarze nie pojawiają się ponownie na powierzchni — powiedziała Vuilleumier.

— Jak szybko są budowane?

— Trudno stwierdzić. Na samych rurach nie ma żadnych punktów odniesienia, nie możemy więc obliczyć, jak szybko wychodzą one z księżyców. Nie ma sposobu, by zmierzyć efekt Dopplera, chyba że ujawnilibyśmy, że dokonujemy pomiarów. Ale wiemy, że wpływ materii do wszystkich trzech księżyców jest mniej więcej jednakowy, a rury mają tę samą średnicę.

— Więc prawdopodobnie są odwijane w atmosferę z tą samą szybkością, z jaką jest tworzony łuk. Dwieście osiemdziesiąt kilometrów na godzinę czy coś koło tego? — Cierń spojrzał na kobiety, szukając u nich podpowiedzi. — Macie jakieś teorie?

— Nawet nie próbujemy zgadywać — odparła Irina.

— Ale według was to nie wróży nic dobrego, prawda?

— Nie, nie wróży. Ponadto, wydaje mi się, że to, co się dzieje w dole, jest fragmentem czegoś jeszcze większego.

— A z tego wynika, że musimy ewakuować Resurgam?

Skinęła głową.

— Jest jeszcze trochę czasu. Zewnętrzny łuk zostanie ukończony najwcześniej za osiemdziesiąt dni, a wydaje się bardzo nieprawdopodobne, że natychmiast po tym nastąpi katastrofa. Możliwe, że zacznie się wtedy następny proces, który może potrwać równie długo, jak budowa łuku. Czyli mamy do dyspozycji jeszcze miesiące.

— Ale tylko miesiące, nie lata.

— Na ewakuację Resurgamu potrzebujemy jedynie sześciu miesięcy.

Cierń pamiętał obliczenia, które mu pokazały — suche dane dotyczące arytmetyki lotów promu i zdolności przewozowych. Wystarczyło sześć miesięcy, owszem, ale bez uwzględnienia ludzkich zachowań. Ludzie nie zachowują się jak masowe cargo. Zwłaszcza ludzie, których przez pięćdziesiąt lat terroryzował i zastraszał represyjny reżim.

— A wcześniej mówiłyście, że mamy na to jeszcze kilka lat.

Vuilleumier uśmiechnęła się.

— Kilka niewinnych kłamstw, to wszystko.


* * *

Potem zaprowadziły Ciernia do innego pomieszczenia. Po drodze mnóstwo razy skręcali i Cierń odniósł wrażenie, że chodzą w koło, po raz nie wiadomo który pokonując tę samą trasę. Wreszcie znaleźli się w ogromnym hangarze, gdzie w stelażach parkingowych wisiało wiele pojazdów kosmicznych, statki transatmosferyczne i promy statek-statek, podobne do opływowych rekinów czy rozdętych, kolczastych skalarów. Przeważnie pojazdy były za małe, bezużyteczne dla proponowanego planu ewakuacji, ale mimo to na Cierniu robiły wrażenie.

Kobiety pomogły mu nawet wdziać skafander z plecakiem napędowym i odbył turę po hangarze i statkach, które zabiorą ludzi z Resurgamu i przeniosą przez kosmos do „Nostalgii za Nieskończonością”. Przedtem żywił jakieś podejrzenia, że coś tu zostało sfałszowane, ale widok ogromnej komnaty i prawdziwych pojazdów rozwiał wszelkie obiekcje, przynajmniej te dotyczące realności „Nostalgii”.

A jednak… Widział statek na własne oczy, spacerował po nim i wyczuwał subtelną różnicę między sztucznym ciążeniem, generowanym przez obrót, a przyciąganiem Resurgamu, które znał przez całe swe dorosłe życie. Statku nie można było podrobić, sfabrykowanie hangaru wypełnionego mniejszymi pojazdami wymagałoby nadzwyczajnych środków. Ale samo zagrożenie? W tej kwestii coś mu nie pasowało. Wiele mu pokazały, ale jednak stanowczo za mało. Zagrożenie dla Resurgamu przedstawiono mu tylko pośrednio. Niczego nie widział na własne oczy.

Był człowiekiem, który wszystkiego musiał dotknąć osobiście. Mógłby poprosić, by mu pokazały dalsze dowody, ale nawet gdyby go zabrały poza statek i pozwoliły patrzeć przez teleskop skierowany na gazowego giganta, nie mógłby mieć pewności, że widok nie został spreparowany. Nawet gdyby spojrzał na giganta nieuzbrojonym okiem, nadal musiałby przyjąć na wiarę, że świetlna kropka, którą ogląda, uległa zmianie wskutek działalności maszyn.

Cierń niczego nie przyjmował na wiarę.

— I co, Cierniu? — spytała Vuilleumier, pomagając mu wydostać się ze skafandra. — Chyba widziałeś wystarczająco wiele i wiesz teraz, że nie kłamiemy? Im szybciej odstawimy cię na Resurgam, tym wcześniej pchniemy naprzód sprawę ewakuacji. Jak mówiłyśmy, czas jest bardzo cenny.

Spojrzał na drobną kobietę o oczach koloru dymu.

— Słusznie. Dużo zobaczyłem i przyznaję, że nie we wszystkim skłamałyście.

— Czyli, załatwione?

— Ale to nie wystarczy.

— Nie?

— Pani Inkwizytor, zaryzykowałbym zbyt wiele, przyjmując cokolwiek na wiarę.

— Widziałeś swoje dossier, Cierniu — odpowiedziała. W jej głosie pobrzmiewały stalowe nutki. — Jego zawartość wystarczy, by cię posłać do Amarantinów.

— Nie wątpię. Dostarczę wam więcej takiego materiału, jeśli chcecie. To niczego nie zmieni. Nie poprowadzę ludzi do czegoś, co wygląda na rządową pułapkę.

— Nadal sądzisz, że to spisek? — spytała Irina.

— Nie mogę odrzucić tego przypuszczenia, a tylko to się liczy.

— Ale pokazałyśmy ci, co robią Inhibitorzy.

— Nie. Pokazałyście mi trochę danych w urządzeniu projekcyjnym. Nadal nie mam obiektywnych dowodów, że machiny są prawdziwe.

Vuilleumier spojrzała na niego błagalnie.

— Cierniu, na litość boską. Ile jeszcze musimy ci pokazać?

— Wystarczająco, bym całkowicie uwierzył — odrzekł. — Jak to zrobicie, to już wasza sprawa.

— Cierniu, nie ma na to czasu.

Słysząc ton jej głosu, zastanowił się. Powiedziała to z takim niepokojem, że niemal zupełnie rozwiała jego wątpliwości. Słyszał w jej głosie trwogę.

Ona naprawdę czegoś się bała…

Cierń popatrzył w głąb hangaru.

— Czy którymś z tych statków można podlecieć bliżej do giganta?


* * *

W Wojnie Świtu chodziło o metal.

Prawie wszystkie pierwiastki ciężkie w obserwowanym wszechświecie zostały wysmażone w rdzeniach gwiazd. W wielkim wybuchu powstał wodór, hel i lit, ale każde kolejne pokolenie gwiazd wzbogacało paletę dostępnych w kosmosie pierwiastków. Masywne słońca wytwarzały pierwiastki lżejsze od żelaza w delikatnie zrównoważonych reakcjach syntezy, klocek po klocku. W miarę, jak wyczerpywały się pierwiastki, lżejsze reakcje kaskadowo zmieniały się na coraz trudniejsze, coraz rozpaczliwsze. Ale kiedy gwiazdy zaczęły spalać krzem, zaświtał koniec. Ostatnim stadium syntezy krzemu była żelazna skorupa wokół rdzenia gwiazdy, ale samego żelaza nie dało się zsyntetyzować. Ledwie dzień po rozpoczęciu syntezy krzemu gwiazda stawała się nagle katastroficznie niestabilna, zapadała się pod wpływem własnej grawitacji. Odbijające się fale uderzeniowe wywołane kolapsem, wynosiły rdzeń gwiazdy w kosmos — świecił wtedy jaśniej od wszystkich gwiazd w galaktyce. Sama supernowa stwarzała nowe pierwiastki, wypompowując kobalt, nikiel, żelazo oraz barszcz radioaktywnych odpadów na powrót w rozrzedzone obłoki gazu, które znajdują się wśród wszystkich gwiazd. I właśnie to medium międzygwiezdne dostarczyło surowca do następnych pokoleń gwiazd i światów. Pobliska chmura gazu, która dotychczas była stabilna, przy kolapsie rozrywała się od fali uderzeniowej supernowej, tworząc węzły i wiry o zwiększonej gęstości. Chmura, wzbogacona już w metal wcześniejszymi supernowymi, zaczynała się zapadać pod wpływem swojej własnej upiornej grawitacji. Tworzyła gorące, gęste gwiezdne żłobki, miejsca narodzin niecierpliwych, młodych gwiazd. Niektóre z nich to zimne karły, spalające tak wolno swoje gwiezdne paliwo, że przetrwają samą galaktykę. Ale inne to szybsze spalacze, supermasywne słońca, które żyły i umierały w galaktycznym mgnieniu oka. W swych agonalnych drgawkach rozrzucały w próżni dodatkowe metale i wszczynały dalsze cykle gwiezdnych narodzin.

Proces trwał aż do samego zarania życia. Gorące wybuchy umierających gwiazd pstrzyły galaktykę, a z każdym wybuchem powiększały się zasoby surowców do budowy światów — i samego życia. Jednak stałe wzbogacanie w metale nie nastąpiło jednorodnie w całym galaktycznym dysku. W oddalonych rejonach galaktyki cykle gwiezdnej śmierci i gwiezdnych narodzin przebiegały znacznie wolniej niż w gorączkowych strefach rdzeniowych.

Właśnie przy gwiazdach położonych bliżej rdzenia powstały skaliste planety, gdzie metale osiągnęły najpierw swój poziom krytyczny. Właśnie ze stref rdzeniowych, w rejonie tysiąca kiloparseków od samego centrum galaktyki, wyłoniły się pierwsze cywilizacje podróżujące w kosmosie. Wyjrzały w galaktyczną głuszę, wyrzuciły posłańców na tysiące lat świetlnych i wyobraziły sobie, że są same, unikalne i w jakiś sposób uprzywilejowane. Były to czasy zarówno smutku, jak i niesamowitych kosmicznych możliwości. Rasy wyobraziły sobie, że są panami stworzenia.

W galaktyce jednak nic nie dzieje się tak prosto. Inne kultury wyłoniły się mniej więcej w tej samej epoce galaktycznej, w tym samym paśmie układów nadających się do zamieszkania, a dalej, w zimnej strefie istniały obszary wyższego stężenia metali — statystyczne fluktuacje, dzięki którym życie konstruujące maszyny pojawiło się tam, gdzie nie powinno być to możliwe. Nie było wszechgalaktycznych dominacji, gdyż żadna z tych rodzących się kultur nie rozszerzyła się na całą galaktykę — zawsze wcześniej natykała się na fale ekspansji jakiegoś rywala. Wszystko to działo się z oślepiającą szybkością, kiedy tylko zaistniały odpowiednie warunki początkowe.

A jednak same warunki początkowe się zmieniały. Wielkie gwiezdne piece nie wygasły. Kilka razy na stulecie ciężkie gwiazdy umierały jako supernowe, przyćmiewając swym blaskiem wszystkie pozostałe. Zazwyczaj dogorywały za smolistymi woalkami kurzu i ich śmierć przechodziła niezauważona, jeśli nie liczyć świergotu neutrin czy sejsmicznych wstrząsów fal grawitacyjnych. Ale wyprodukowany przez nie metal nadal wędrował do międzygwiezdnego ośrodka. Kosmiczny przemysł nieprzerwanie wytwarzał surowce, niepomny inteligencji, której pozwalał rozkwitać.

Blisko rdzenia nasycenie metalem stawało się jednak wyższe od optimum. Nowe światy, tworzące się wokół nowych słońc były rzeczywiście ciężkie, z rdzeniami naładowanymi pierwiastkami ciężkimi. Ich pola grawitacyjne były silniejsze, a chemia bardziej niestabilna niż na światach wcześniejszych. Tektonika płytowa już tu nie działała, gdyż planetarne płaszcze nie mogły już utrzymać brzemienia sztywnej pływającej skorupy. Bez ruchów tektonicznych rzeźba terenu była mało zróżnicowana. Przyciągane komety zderzały się z tymi planetami, nawadniając je. Rozległe, rozpościerające się na całą planetę oceany drzemały pod ponurymi niebiosami. Złożone formy życia rzadko tam ewoluowały z powodu braku odpowiednich nisz i mało urozmaiconego klimatu. A te kultury, które osiągnęły etap podróży kosmicznych, uważały, że nowe planety w rdzeniu nie są ani użyteczne, ani urozmaicone. Gdy jakiś obszar właściwego nasycenia metalami już miał się skondensować w atrakcyjny układ planetarny, starsze kultury często spierały się o prawa własności. Wynikłe stąd kłótnie były najokazalszymi pokazami wyładowań energetycznych, jakie widziała galaktyka, jeśli nie liczyć jej własnych ślepych procesów gwiezdnej ewolucji. Ale to nic w porównaniu z tym, co miało nadejść.

Unikając więc konfliktów tam gdzie się dało, starsze kultury zwróciły się na zewnątrz. Ale tam też zostały zablokowane. W ciągu pół miliarda lat optymalna do zamieszkania strefa przesunęła się trochę dalej od rdzenia galaktyki. Galaktyczna fala życia stanowiła pojedynczą zmarszczkę, rozszerzającą się od centrum ku brzegowi. Miejsca formowania się gwiazd — uprzednio zbyt ubogie w metal, by utworzyć owocne układy słoneczne — teraz zostały już dostatecznie wzbogacone. Znowu wybuchły konflikty. Niekiedy trwały dziesięć milionów lat i pozostawiły na galaktyce blizny, których zaleczenie zajęło następne pięćdziesiąt milionów lat.

A jednak to nic w porównaniu z nadchodzącą Wojną Świtu.

Galaktyka była maszyną do wytwarzania metali, a w związku z tym do przeprowadzania złożonych reakcji chemicznych, a co za tym idzie — życia, jednakże w równym stopniu mogła być postrzegana jako maszyna do produkcji wojen. W dysku galaktycznym nie istniały stabilne nisze. W skali czasu, mającej znaczenie dla galaktycznych supercywilizacji, środowisko nieprzerwanie się zmieniało.

Koło galaktycznej historii zmuszało je do wiecznego konfliktu z innymi kulturami, starymi i nowymi.

Nadeszła więc wojna o położenie kresu wojnom, wojna, która zakończyła pierwszą fazę historii galaktycznej — tę wojnę miano kiedyś nazwać Wojną Świtu, gdyż wydarzyła się w aż tak odległej przeszłości.

Inhibitorzy z samej wojny pamiętali niewiele. Ich własna historia była chaotyczna, pogmatwana i prawie na pewno poddana ostrej redakcji wstecznej. Nie mieli pewności, co stanowiło udokumentowany fakt, a co produkt jakiegoś ich wcześniejszego wcielenia, stworzony dla potrzeb międzygatunkowej propagandy. Możliwe, że kiedyś byli istotami organicznymi, kręgowcami, ciepłokrwistymi mieszkańcami lądów z dwukomorowymi mózgami. Słaby ślad takiego pochodzenia dawało się wykryć w ich obecnej cybernetycznej budowie.

Przez długi czas trzymali się organiki. Jednak w pewnym momencie maszynowa jaźń stała się dominująca i Inhibitorzy zrzucili stare formy. Jako inteligencje maszynowe wędrowali po galaktyce. Wspomnienie życia na planetach stało się niewyraźne, a potem wytarte całkowicie, nie miało większego znaczenia niż pamięć ludzi o życiu na drzewach.

Liczyła się tylko wielka praca.


* * *

W swej kwaterze — po dopilnowaniu, by Remontoire i Felka dowiedzieli się, że cel misji został osiągnięty — Skade kazała zbroi ustawić jej głowę na postumencie. Odkryła, że kiedy jest przytwierdzona, jej myśli nabierają innej tekstury. Miało to jakiś związek z niewielkimi różnicami w systemach obiegu krwi, z subtelnym zabarwieniem smakowym neurochemikaliów. Na postumencie czuła się spokojna i skupiona wewnętrznie, otwarta dla obecności, którą stale nosiła w sobie.

[Skade?]

Głos Rady Nocnej był słaby, prawie dziecięcy, ale zupełnie nie dał się ignorować. Skade poznała go już dobrze.

Tak.

[Uważasz, że odniosłaś sukces, Skade?]

Tak.

[Opowiedz nam o tym, Skade]

Clavain nie żyje. Nasze pociski go dosięgły. Jego śmierć nadal czeka na potwierdzenie… ale jestem tego pewna.

[Czy umarł dobrze, w sensie Rzymian?]

Nie poddał się. Cały czas uciekał, nawet gdy z pewnością zdawał sobie sprawę, że z uszkodzonymi silnikami nie uda mu się daleko zbiec.

[Nie sądziliśmy, że kiedykolwiek się podda. Mimo to, wszystko szybko się dla niego zakończyło. Dobrze się sprawiłaś, Skade. Jesteśmy usatysfakcjonowani. Więcej niż usatysfakcjonowani]

Skade chciała skinąć głową, ale postument jej to uniemożliwił.

Dziękuję.

Rada Nocna dała jej czas na zebranie myśli. Rada zawsze otaczała ją względami i miała dla niej mnóstwo cierpliwości. Nieraz głos informował Skade, że ceni ją sobie może najwyżej z nielicznej elity. W ich kontaktach, tak jak to odbierała Skade, było coś z relacji między nauczycielem a utalentowanym, dociekliwym uczniem.

Skade rzadko się zastanawiała, skąd pochodzi głos albo co sobą dokładnie reprezentuje. Rada Nocna ostrzegła ją, by nie myślała za dużo o tych sprawach, jej myśli bowiem mogą przechwycić inni.

Skade wspomniała, w jaki sposób Rada Nocna pierwszy raz odkryła się przed nią i ujawniła nieco ze swojej natury.

[Jesteśmy wybranym rdzeniem Hybrydowców], poinformowała ją, [Ścisłą Radą tak tajną, tak nadzwyczajnie zabezpieczoną, że o naszym istnieniu nie wiedzą, nawet go nie podejrzewają, najstarsi, ortodoksyjni członkowie Rady. Jesteśmy głębiej niż Wewnętrzne Sanktuarium, choć Sanktuarium jest czasami naszym mimowolnym klientem, naszą marionetką w szerszych sprawach Hybrydowców. Ale nie jesteśmy jego częścią. Nasz związek z tymi innymi ciałami można opisać jedynie w języku matematycznym przecinających się zbiorów. Szczegóły nie muszą cię obchodzić]

Potem głos oznajmił jej, że została wyselekcjonowana. Świetnie się sprawiła w najbardziej niebezpiecznych ostatnich operacjach Hybrydowców, w tajnej misji w głąb Chasm City po kluczowe elementy, niezwykle ważne dla programu badawczego z techniki tłumienia bezwładności. Nikt inny nie wyszedł z misji żywy, prócz Skade.

[Sprawiłaś się dobrze. Jakiś czas temu zwróciliśmy na ciebie nasze zespołowe oko, i to była twoja szansa, by zabłysnąć. Nie uszło to naszej uwagi. Właśnie dlatego odkryliśmy się teraz przed tobą: ponieważ jesteś Hybrydowcem zdolnym wykonać trudne, czekające nas zadanie. To nie komplement, Skade, to stwierdzenie faktów]

To prawda, że tylko ona przeżyła operację w Chasm City. Dokładne szczegóły zostały wymazane z jej pamięci, wiedziała jednak, że było to niezwykle niebezpieczne przedsięwzięcie wysokiego ryzyka, które nie przebiegło zgodnie z planami Ścisłej Rady.

Operacje Hybrydowców zawierały pewien paradoks. Ci żołnierze, których można było wykorzystać na linii walk wewnątrz Spornych Obszarów, nie mogli przechowywać w swych głowach istotnych informacji. Ale głęboki wywiad, tajne wypady we wrogi kosmos to zupełnie inna sprawa. Były wysoce delikatnymi operacjami, w które wciągano wyspecjalizowanych Hybrydowców. Co więcej, wymagały wykorzystania agentów, obrobionych psychologicznie, by znosili izolację od swych ziomków. Takie jednostki, które mogły pracować samotnie, daleko za linią wroga stanowiły prawdziwą rzadkość — patrzono na nie z mieszanymi uczuciami. Clavain był jedną z takich jednostek.

Skade była drugą.

Kiedy wróciła do Matczynego Gniazda, głos odwiedził jej czaszkę po raz pierwszy. Powiedział, że z nikim nie wolno jej o tym kontakcie rozmawiać.

[Cenimy sobie naszą tajność, Skade. Będziemy ją chronić wszelkimi siłami. Służ nam, a będziesz służyć większemu dobru Matczynego Gniazda. Jeśli nas zdradzisz, nawet mimowolnie, będziemy zmuszeni cię uciszyć. Nie sprawi nam to radości, ale to zrobimy]

Czy jestem pierwsza?

[Nie, Skade. Są inni tacy jak ty. Ale nigdy się nie dowiesz, kim są. Taka jest nasza wola]

Czego ode mnie chcecie?

[Niczego, Skade. Ale kiedy będziemy cię potrzebować, odezwiemy się]

I rzeczywiście. Po miesiącach, a potem latach, które nadeszły, doszła do wniosku, że głos był złudzeniem bez względu na to, jak realny wydawał się w tamtym czasie. Ale w najmniej spodziewanej chwili Rada Nocna powróciła. Głos z początku nie prosił o wiele: głównie o działanie przez zaniechanie. Promocja Skade do Ścisłej Rady nastąpiła na skutek jej własnych wysiłków, a nie interwencji głosu. Później można było powiedzieć to samo o jej wejściu do Wewnętrznego Sanktuarium.

Często się zastanawiała, kto dokładnie tworzył Radę Nocną. Przyglądając się twarzom w Ścisłej Radzie i w szerszym Matczynym Gnieździe, była pewna, że niektóre z nich należały do członków nie istniejącej oficjalnie Rady, którą głos reprezentował. Nie dostrzegła jednak żadnej aluzji, nawet spojrzenia, które wydałoby się nie na miejscu. W zalewie ich myśli nigdy nie zabrzmiała podejrzana nuta; Skade nigdy nie miała poczucia, że głos przemawia do niej innymi kanałami. I starała się jak mogła nie myśleć o głosie, kiedy był nieobecny. W pewnych przypadkach po prostu spełniała jego prośby, odmawiając badania źródeł wewnętrznego przymusu. Czuła satysfakcję, służąc czemuś wyższemu od siebie.

Stopniowo wpływy Skade sięgały coraz dalej. Kiedy stała się Hybrydowcem, program Osnowa został już ponownie otwarty, ale dostała instrukcję, by zająć pozycję, z której mogłaby ten program zdominować, maksymalnie spożytkować jego odkrycia i określić jego przyszły kierunek. W czasie wznoszenia się przez warstwy tajności Skade zdała sobie sprawę ze znaczenia technicznych szczegółów, które zdobyła w Chasm City. Wewnętrzne Sanktuarium przeprowadzało już — ze zmiennym powodzeniem — próby skonstruowania maszynerii dławiącej bezwładność, ale dzięki danym z Chasm City — Skade nadal nie pamiętała dokładnie, co wydarzyło się podczas tamtej misji — kawałki łamigłówki bez problemu powskakiwały na swoje miejsca. Może to polegało na tym, że — jak sugerował głos — istniały inne osobniki służące głosowi, a może wynikała z faktu, że Skade była sprawnym i bezlitosnym organizatorem. Ścisła Rada była jej teatrem cieni. Jego aktorzy poruszali się wedle jej woli z godną pogardy gorliwością.

I ciągle głos przynaglał ją do dalszego działania. Zwrócił jej uwagę na sygnał z układu Resurgamu, na impuls diagnostyczny wskazujący, że pozostałe sztuki broni klasy piekło zostały ponownie uzbrojone.

[Matczyne Gniazdo potrzebuje tej broni, Skade. Musisz przyśpieszyć jej odzyskanie]

Czemu?

Głos wytworzył w jej czaszce obrazy: rój nieubłaganych czarnych maszyn, ciemnych, ciężkich i ruchliwych jak trzepotanie kruczych skrzydeł.

[Wśród gwiazd są wrogowie, gorsi niż wszystko, co sobie wyobrażaliśmy. Nadciągają. Musimy się chronić]

Skąd wiecie?

[Wiemy, Skade. Zaufaj nam]

W rym dziecięcym głosie wyczuła coś, czego nie czuła uprzednio. Ból, cierpienie, a może i jedno, i drugie.

[Zaufaj nam. Wiemy, do czego są zdolni. Wiemy, co to znaczy być nękanym przez nich]

A potem głos znowu umilkł, jakby powiedział zbyt wiele.

Teraz głos wepchnął jej do głowy nowe ponaglenie, wyrywając ją z marzeń.

[Skade, kiedy będziemy mieć pewność, że jest martwy?]

Za dziesięć, jedenaście godzin. Przeczeszemy strefę zabójstwa i przesiejemy ośrodek międzyplanetarny, szukając zwiększonej zawartości pierwiastków śladowych, których należy się spodziewać w danej sytuacji. I nawet jeśli dowody nie będą ostateczne, możemy mieć pewność…

Odpowiedź była szorstka, udzielona rozdrażnionym tonem.

[Nie, Skade. Nie można pozwolić Clavainowi na dotarcie do Chasm City]

Zabiłam go, przysięgam.

[Jesteś sprytna i zdecydowana. Ale Clavain jest taki sam. Już raz cię oszukał. Zawsze może oszukać cię ponownie]

To nie ma znaczenia.

[Nie?]

Jeśli Clavain dotrze do Yellowstone, informacja, którą posiada, nie przyniesie żadnej ostatecznej korzyści ani wrogowi, ani Konwencji. Niech sobie próbują zdobyć dla siebie broń klasy piekło. Ale my mamy Osnowę i maszynerię dławiącą bezwładność. To daje nam przewagę. Nawet z bandą sprzymierzeńców Clavain nie odniesie sukcesu.

Głos umilkł. Przez chwilę zastanawiała się, czy się nie oddalił, pozostawiając ją samą.

Nic z tego.

[Więc myślisz, że może żyć nadal?]

Niezgrabnie szukała odpowiedzi.

Ja…

[Lepiej, żeby był martwy, Skade, bo będziemy tobą bardzo rozczarowani]


* * *

Trzymał w ramionach rannego kota z grzbietem przeciętym gdzieś w okolicach niższych kręgów, tak że tylne nogi zwisały bezwładnie. Namawiał zwierzę, by pociągnęło łyk wody z plastikowego cycka z pakietu żywnościowego jego kombinezonu. Własne nogi miał przywalone tonami gruzu. Ślepy i poparzony kot nie kontrolował czynności fizjologicznych. W widoczny sposób cierpiał. Ale on nie zamierzał ułatwić mu odejścia.

— Będziesz żył, przyjacielu. Czy tego chcesz czy nie — mówił z trudem, raczej krzepiąc siebie niż kota.

Słowa brzmiały tak jakby dwa arkusze papieru ściernego tarły o siebie. Był bardzo spragniony, ale w racji pozostała tylko odrobina wody i teraz nadeszła kolejka kota.

— Pij, mały popaprańcu. Wytrzymałeś tak długo…

— Pozwól mi… umrzeć — powiedział kot.

— Przykro mi, kiciu. Nie w ten sposób.

Poczuł powiew. Pierwszy raz czuł jakiś ruch powietrza w powietrznej bańce, w której siedzieli uwięzieni z kotem. Gdzieś z daleka dobiegł podobny do grzmotu łomot walącego się betonu i metalu. Modlił się, żeby nagły przepływ powietrza był powodowany tylko ruchem powietrznej bańki; wierzył, że zawaliła się jakaś przeszkoda i dwie bańki się połączyły. Miał nadzieję, że nie jest to odgłos pękającej ściany zewnętrznej, w takim bowiem razie życzenia kota zostałoby szybko spełnione. Powietrzna bańka zostałaby rozhermetyzowana, a oni mogliby tylko próbować oddychać marsjańską atmosferą. Słyszał, że taki rodzaj śmierci to nic przyjemnego, wbrew temu, co się przekazuje we wzmacniających morale holodramach Koalicji.

— Clavainie… ratuj się.

— Dlaczego, kiciu?

— Ja i tak umrę.

Gdy kot do niego przemówił pierwszy raz, Clavain uznał, że to majak, że wyobraża sobie rozmownego towarzysza, którego w istocie nie ma. Potem z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że zwierzę naprawdę mówi, że jest bioinżynieryjnym kaprysem bogatego turysty. Cywilny sterowiec parkował przy wieży powietrznego dokowania, gdy pająki trafiły w niego wodorowymi pociskami artyleryjskimi. Zwierzę musiało uciec z gondoli sterowca na długo przed atakiem i przeszło do piwnicznych poziomów wieży. Clavain myślał, że bioinżynieryjne mówiące zwierzęta to afront wobec Boga i był niemal pewien, że kot nie jest prawnie rozpoznawany jako istota rozumna. Koalicja dla Czystości Neuralnej dostałaby ataku szału, gdyby się dowiedziała, że podzielił się swoim zapasem wody z tym zabronionym stworzeniem. Organizacja ta nienawidziła ulepszania genetycznego w takim samym stopniu, jak nienawidziła neuronalnych modyfikacji Galiany.

Clavain wcisnął cycek do pyszczka kota. Jakiś odruch zmusił zwierzę do przełknięcia ostatnich kilku kropel wody.

— Wszystkich nas to czeka, kiciu.

— Nie tak… szybko.

— Pij i nie jęcz.

Kot wychłeptał ostatnie kilka kropel.

— Dzię… kuję.

I właśnie wtedy Clavain znów poczuł powiew. Tym razem silniejszy, a wraz z nim dobiegł uparty łoskot przesuwanych gruzów. W słabym oświetleniu, dostarczanym przez biochemiczną pałkę cieplno-świetlną, którą rozpakował przed godziną, zobaczył, jak pył i śmiecie mkną z wiatrem po ziemi. Złote kocie futro zafalowało niczym łan jęczmienia. Ranne zwierzę usiłowało zwrócić głowę w kierunku wiatru. Clavain dotknął dłonią kociego łba, starając się pocieszyć zwierzaka, którego oczy stały się krwawymi oczodołami.

Wiedział, że nadchodzi koniec. To nie było przemieszczenie się powietrza wewnątrz, to zawaliła się duża część obwodu zniszczonej konstrukcji. Powietrze komórki wyciekało w marsjański chłód.

Zaśmiał się i natychmiast poczuł ostre drapanie w gardle, jakby się tam przesuwał kłębek drutu kolczastego.

— Coś… zabawnego?

— Nie — odpowiedział. — Zupełnie nic.

Światło przeszyło ciemność. Fala czystego zimnego powietrza uderzyła go w twarz i wtargnęła do płuc.

Pogłaskał znowu koci łeb. Jeśli to śmierć, wcale nie jest taka straszna, jak się obawiał.


* * *

— Clavain.

Ktoś wymawiał jego imię spokojnie i z uporem.

— Clavain. Obudź się.

Otworzył oczy — czuł, że ten ruch natychmiast wyssał połowę sił, które miał w zapasie. Raziło go tak silne światło, że chciał zmrużyć oczy, znowu zacisnąć powieki, uprzednio niemal zaklejone. Chciał znowu wycofać się w sen, bez względu na to, jak mógł się okazać bolesny i klaustrofobiczny.

— Clavainie, ostrzegam… jeśli się nie obudzisz, to…

Zmusił się do jak najszerszego otwarcia oczu, uświadamiając sobie, że ma przed sobą sylwetkę, której obraz powinien się jeszcze wyostrzyć. Nachylała się nad nim. To właśnie ta sylwetka do niego przemawiała.

— Pieprzyć to… — usłyszał kobiecy głos. — Chyba zwariował, postradał zmysły.

Rozległ się inny głos, donośny, pełen szacunku, ale jednak odrobinę protekcjonalny:

— Panienko, proszę o wybaczenie, ale niemądre byłoby robienie jakichś założeń. Zwłaszcza że ów dżentelmen jest Hybrydowcem.

— Nie potrzebuję przypomnienia.

— Chce się tylko podkreślić, że jego stan medyczny może być zarówno złożony, jak i rozmyślny.

— Wyrzuć go natychmiast w próżnię. — Tym razem mówiłmężczyzna.

— Zamknij się, Xave.

Wzrok Clavaina się wyostrzył. Clavain siedział zgięty wpół w komórce o białych ścianach. W ściany wmontowano pompy i mierniki, obok kalkomanii i drukowanych ostrzeżeń, które niemal się wytarły. To śluza powietrzna. Był ubrany w skafander, ten, który miał na sobie, gdy odesłał precz korwetę. Postać pochylona nad nim też nosiła skafander. Ona właśnie — bo to była kobieta — otworzyła jego przyłbicę i tarczę przeciwodblaskową, wpuszczając powietrze i światło.

Po omacku, w ruinach swej pamięci szukał imienia.

— Antoinette?

— Trafiłeś za pierwszym razem, Clavainie.

Też miała podniesioną przyłbicę. Widział fragment jej twarzy — tylko równo przyciętą blond grzywkę, szerokie oczy i piegowaty nos. Dziewczyna była przymocowana do ściany śluzy metalową linką. Jedną dłoń trzymała na ciężkiej czerwonej dźwigni.

— Jesteś młodsza, niż myślałem — stwierdził.

— Dobrze się czujesz, Clavainie?

— Bywało lepiej. Ale za kilka chwil będę w porządku. Wprawiłem się w głęboki sen, prawie w komę, żeby oszczędzać zasoby skafandra. Na wypadek, gdybyś się trochę spóźniła.

— A co, jeślibym w ogóle nie przyleciała?

— Zakładałem, że przylecisz, Antoinette.

— Myliłeś się. Mało brakowało, a nie byłoby mnie tu. Prawda, Xave?

— Nie zdajesz sobie sprawy ze swego szczęścia, chłopie. — To znów był męski głos.

— Prawdopodobnie nie — odpowiedział Clavain.

— Nadal twierdzę, że powinniśmy go wyrzucić w kosmos — powtórzył mężczyzna.

Antoinette obejrzała się do tyłu, przez okno wewnętrznych drzwi śluzy.

— Po tym, jak przelecieliśmy całą tę drogę?

— Jeszcze nie jest za późno. Niech ma nauczkę, że nie trzeba przyjmować różnych rzeczy za pewnik.

Clavain przygotował się do zmiany pozycji. — Ja nie…

— Hej! — Antoinette wyciągnęła dłoń, wskazując wyraźnie, że jeśli Clavain poruszy nawet jednym mięśniem, będzie to bardzo niemądre z jego strony. Wskazała głową na trzymaną w drugiej ręce dźwignię. — Sprawdź to, Clavainie. Zrób coś, co mi się nie spodoba — choćby mrugnij okiem — a pociągnę za tę dźwignię. Wtedy znajdziesz się znów w kosmosie, tak jak mówi Xave.

Przez kilka sekund zastanawiał się nad swoim kłopotliwym położeniem.

— Gdybyście nie byli gotowi mi zaufać, przynajmniej trochę, nie wyruszylibyście mi na ratunek.

— Może byłam ciekawa.

— Może byłaś. Ale może czułaś również, że jestem szczery. Uratowałem ci życie, prawda?

Wolną dłonią poruszyła drugą kontrolkę śluzy. Wewnętrzne drzwi przesunęły się w bok, ukazując Clavainowi widok reszty statku. Zobaczył jeszcze jedną postać w skafandrze, czekającą w odległym końcu pomieszczenia, ale nikogo więcej.

— Teraz wychodzę — powiedziała Antoinette.

Jednym zwinnym ruchem odpięła linę, prześlizgnęła się przez otwarte przejście i znowu zamknęła wewnętrzne drzwi śluzy. Clavain pozostawał nieruchomy, czekając, aż jej twarz pojawi się w oknie. Zdjęła hełm i przeczesała palcami niesforną grzywkę.

— Zamierzacie mnie tu zostawić? — zapytał.

— Na razie. To rozsądne, prawda? Nadal mogę cię wyrzucić w kosmos, jeśli zrobisz coś, co mi się nie spodoba.

Clavain wyciągnął rękę, odkręcił i zdjął hełm. Pozwolił, by odpłynął, koziołkując w śluzie jak mały, metalowy księżyc.

— Nie zrobię nic, co mogłoby was zirytować.

— To dobrze.

— Ale posłuchajcie mnie uważnie. Wystawiacie się na niebezpieczeństwo, przebywając tutaj. Musimy jak najszybciej opuścić strefę wojenną.

— Spokojnie, chłopie — powiedział mężczyzna. — Mamy czas na dokonanie przeglądu niektórych systemów. Nie ma żadnych zombi w promieniu minut świetlnych dookoła.

— Nie o Demarchistów musicie się martwić. Uciekałem od swego własnego ludu, od Hybrydowców. Mają tu statek zwiadowczy. Ręczę, że niezbyt blisko, ale potrafi szybko latać, ma pociski dalekiego zasięgu i z całą pewnością mnie szuka.

— Wydawało mi się, że powiedziałeś, że zainscenizowałeś swoją śmierć — zauważyła Antoinette.

Skinął głową.

— Zakładam, że Skade zestrzeliła moją korwetę wspomnianymi pociskami dalekiego zasięgu. Zapewne sądziła, że jestem na pokładzie. Ale ona na tym nie poprzestanie. Jeśli jest taka skrupulatna, jak podejrzewam, przeczesze ten rejon „Nocnym Cieniem”, szukając atomów śladowych, po prostu, dla pewności.

— Atomów śladowych? Żartujesz. Kiedy dotrą do miejsca, w którym nastąpił wybuch… — Antoinette pokręciła głową.

— Ich gęstość nadal będzie nieco większa, jeden lub dwa atomy na metr sześcienny — tłumaczył Clavain. — Znajdą pierwiastki, których w przestrzeni międzyplanetarnej normalnie się nie spotyka. Izotopy z kadłuba i inne. Kadłub „Nocnego Cienia” pobierze próbkę ośrodka i ją zanalizuje. Kadłub jest pokryty łatami powleczonymi żywicą epoksydową, która złowi wszystko o rozmiarach większych od cząsteczki, a potem spektrometry masowe wywąchają skład atomowy samej próżni. Algorytmy przetworzą dane laboratoryjne i porównają krzywe, histogramy oraz liczbę i wzajemny stosunek izotopów z możliwymi do przyjęcia scenariuszami destrukcji statku o składzie chemicznym korwety. Nie otrzymają jednoznacznych wyników, gdyż błędy statystyczne będą równie duże jak efekty, które Skade spróbuje zmierzyć. Ale widziałem już, jak robiono takie rzeczy. Wyciąg z danych wykaże, że na korwecie znajdowało się bardzo mało materii organicznej. — Clavain wyciągnął dłoń i dotknął skroni na tyle powoli, by nie uznano tego za groźbę. — I są jeszcze izotopy w moich implantach. Byłyby trudniejsze do znalezienia, znacznie trudniejsze, ale Skade będzie się spodziewała, że je znajdzie, jeśli tylko starannie poszuka. A kiedy ich nie będzie…

— Domyśli się, co zrobiłeś — dokończyła Antoinette.

Clavain ponownie skinął głową.

— Ale wziąłem to wszystko pod uwagę. Skade potrzebuje czasu na gruntowne poszukiwania. Zdążycie powrócić na terytorium neutralne, ale tylko jeśli natychmiast skierujecie się do domu.

— Czy naprawdę tak ci zależy na dotarciu do Pasa Złomu? — spytała Antoinette. — Zjedzą cię żywcem, czy to Konwencja, czy zombi.

— Nikt nie powiedział, że zmiana stron w walce jest działalnością pozbawioną ryzyka.

— Już raz zmieniłeś strony, prawda? — spytała Antoinette.

Clavain złapał swój dryfujący hełm i przymocował go do paska rzemykiem.

— Kiedyś. To było bardzo dawno. Prawdopodobnie jeszcze przed twoim urodzeniem.

— Na przykład czterysta lat przedtem?

Podrapał się po brodzie.

— Ciepło.

— Więc to ty. Naprawdę nim jesteś.

— Nim?

— Tym Clavainem. Legendarnym. Wszyscy uważają, że on już powinien nie żyć. Rzeźnikiem z Tharsis.

Clavain uśmiechnął się.

— Za moje grzechy.

Загрузка...