CAŁKIEM NOWY FILM

Stacja ciągle się o coś dopytywała i ktoś musiał odpowiadać. Mówili już wszyscy, poczynając od Soni, a kończąc na Darku.

Odebrawszy po raz dwudziesty uroczystą przysięgę, że na pokładzie X-1 nie ma trupów ani kalek, przynajmniej w sensie fizycznym, Barbara i Adam wreszcie umilkli. Marek zapowiedział Annie, że nie będzie się odtąd przyznawał do siostry-idiotki i nie życzy sobie, aby mu kiedykolwiek wypomniano łączące ich kiedyś pokrewieństwo, ale mówił podejrzanie krótko i cicho. Tak samo zresztą jak Nerpa-senior. Ograniczył się on do zwrotów przyjętych w oficjalnych rozmowach między załogami w przestrzeni a ich macierzystymi stacjami. Niemniej jednak w jego głosie musiało być coś niezwykłego, skoro w pewnej chwili oczy Anny zasnuły się grubą, szklistą mgiełką.

Siedzieli tuż za Bo, który tkwił za sterami. Przy-taszczyli z sali zbornej fotele i ustawili je półkolem, zajmując całą przestrzeń kabiny. Przedtem przetransportowali Gratha za to samo przeźroczyste przepierzenie, za którym cała trójka uprowadzonych gniotła się przez pierwszą część lotu. Dla” jednej osoby było tam, jak się okazało, dość miejsca.

Załatwili to bardzo prosto. Stewa ciągnął usadzonego w fotelu niedoszłego słynnego reżysera, a Bo, idąc tuż za nimi z obiektywami fantoma-tycznymi, trzymał Gratha w zasięgu ich promieniowania. W ten sposób niefortunny opryszek ani na moment nie wydostał się ze swojego wyimaginowanego świata.

Statek nie był przygotowany do lotu, mimo to udało im się wyszperać w kuchni jakieś żelazne porcje.

Teraz wszyscy ruszali pracowicie szczękami, żując twarde kostki koncentratów.

— Zgyłobodniałemb — wyznał w pewnym momencie Darek.

Był jakby zdziwiony tym, że po tych wszystkich przejściach mógł jeszcze pomyśleć o tak prozaicznym organie, jak żołądek.

— Ja też — wybełkotała z wypchanymi policzkami Anna.

— I ja — zgodził się Stewa.

Przez chwilę znowu panowała cisza mącona jedynie niezbyt eleganckim mlaskaniem. Ale spróbujcie jeść elegancko koncentraty, które przeleżały w kosmicznej spiżarni, licho wie, ile miesięcy.

Na porządny, prawdziwy posiłek nie było w tej chwili szans. Lot miał potrwać parę godzin. Przycumowana do rufy X-1 rakieta Bo nie pozwalała rozwinąć większej szybkości.

— Jeśli złamię sobie ząb, ktoś za to ciężko odpowie — wymówiła z trudem Sonia posyłając złowróżbne spojrzenie w stronę śpiącego Gratha. — Ja muszę mieć ładne zęby — wyjaśniła z powagą.

— Zęby można wstawić — odpowiedział filozoficznie Darek, dając równocześnie dowody, że nie stara się oszczędzać swoich własnych. — Natomiast śmierć głodowa jest nie do odrobienia. Przynajmniej — podkreślił — ja jestem tego zdania.

Anna parsknęła śmiechem. Był to fatalny błąd, który pociągnął nie mniej fatalne skutki.

— Och, przepraszam! — zawołała przerażona, pogarszając tylko sytuację.

— Nie szkodzi — wycedziła lodowato Sonia strzepując z bluzy nie dogryzione okruchy koncentratu. — Ja także mówiłam z pełnymi ustami — przyznała wielkodusznie.

Zza przepierzenia dobiegło niewyraźne mamrotanie. Wszyscy jak na komendę zwrócili głowy w tę stronę.

— Czy jemu się zdaje, że także coś je? — zainteresował się po chwili milczenia Darek.

— Może… — bąknął bez uśmiechu Stewa. — Ale wątpię. Na wszelki wypadek sprawdzę program.

Wstał i podszedł do pulpitu głównego komputera. Zabawił przy nim zaledwie kilka sekund, po czym wrócił na swoje miejsce i powiedział:

— Cały czas prowadzi ten statek, w którym siedzimy, w kierunku Ziemi. Tak jak sobie zaplanował. Jest pewien, że mu się powiedzie, i już przeżywa swoją przyszłą wielką sławę.

Skończyli jeść w zupełnej ciszy. Wszystkim przeszła jakoś ochota do żartów.

Darek opadł na oparcie fotela i przymknął powieki. Pozostał w tej pozycji przez dłuższą chwilę. Jego twarz wyrażała skupienie.

W końcu westchnął głęboko i spojrzał na Stewę szeroko otwartymi oczami.

— Dlaczego właściwie on… To znaczy, skąd biorą się tacy ludzie? Czy on nie mógł osiągnąć tego, czego pragnął, inaczej? Bardziej normalnie? — spytał z zastanowieniem.

Stewa wzruszył ramionami.

— Choroba — odparł krótko. — Dwukrotnie oblał egzamin na pierwszego operatora. Zresztą, zaczął już dawno. Rozprowadzał obiektywy fanto-matyczne, urządzał nielegalne seanse. Czego chciał? Któż zgadnie, co sobie uroił w swojej obłąkanej wyobraźni? Może liczył na to, że prędzej czy później wpadnie w jego sieci jakiś znany pisarz, scenarzysta czy reżyser, ktoś, kto mu pomoże w zrobieniu kariery. Nie był zbyt zdolny, ale chorobliwie ambitny. Tak, to choroba — powtórzył gorzkim tonem. — Normalny człowiek nie potrafiłby przecież wykorzystywać czyjegoś nieszczęścia, żeby go naciągać na fantomatykę, przenosić na krótko do świata, gdzie wszystko układa się dobrze i pięknie.

Darek przełknął ślinę.

— Wiem, jak to jest. Kiedy siedziałem w tym fotelu… — nie skończył.

Pomyślał o jowiszowych kwiatach dla matki, o ojcu… A także o tym, że z jakichś niezrozumiałych powodów były tam wtedy także Anna i Sonia. Dziwne…

— Tak — wyszeptała Sonia. — Ja wprawdzie nie przeżyłam żadnej tragedii, ale to, co się ze mną działo w tym jakimś śnie, było bardzo piękne… Z pewnością — dodała po krótkiej pauzie — można by z tego zrobić prawdziwy film. Pod tym względem Grath miał chyba rację.

— Owszem — odezwała się równie cicho Anna — ale mimo wszystko nie sądzę, abym potrafiła się przyzwyczaić do takich, jak pan to nazwali seansów. A w każdym razie, żebym musiała do nich wracać…

— To bardzo dobrze, że tak myślisz — powiedział szpakowaty. — Ale widzisz, wciąż jeszcze za mało znamy samych siebie, abyśmy mogli być pewni, no wiecie…

Nie skończył, najwidoczniej nie chcąc teraz wygłaszać długiej a mądrej przemowy. Machnął tylko ręką i uśmiechnął się przelotnie.

— Więc on zaczął już na Ziemi? — upomniał się o dalszy ciąg historii Gratha Darek.

— Tak, ale wtedy oczywiście nie myślał jeszcze o fantomatycznym filmie. Nagle dowiedział się, że poleci kręcić tutaj z wami jako pierwszy operator, bo Patka zachorował. Pech chciał, że akurat w tym samym czasie Bo Ytterby zbudował pierwszy aparat według własnego pomysłu.

— Nigdy nie łączyłem tego pomysłu z fantoma-tyką — wtrącił ponuro kamerzysta. — I w ogóle nie znałem przedtem Gratha. Skonstruowałem urządzenie, które pozwala filmować to, co człowiek widzi oczami wyobraźni. Po prostu pomyślałem, że dałoby się to wykorzystać w filmie… choćby, bo ja wiem, dla zabawy. Tymczasem zamiast zabawy zrobił się z tego dramat. Ja… — zaciął się nagle i umilkł. Chwilę trwała cisza. Niebawem jednak przerwał ją Stewa. Zaczął po prostu mówić dalej, jakby nigdy nic. Bo posłał mu krótkie spojrzenie, pełne wdzięczności.

— Sami widzicie — znowu uśmiechnął się specjalny oficer Służby Ochrony Zdrowia — ze Bo nie bardzo wiedział, co zrobić ze swoim wynalazkiem. Myślał o zastosowaniu go w filmie, ale oczywiście legalnie, pod kontrolą naukowców. Przedtem postanowił jednak wypróbować aparat, żeby zobaczyć, czy w ogóle będzie działał. Zwierzył się Grathowi, a ten w mig skojarzył to sobie z fantomatyką i uznał, że takie urządzenie daje jego posiadaczowi niebywałą szansę. Przecież podobnych filmów nikt jeszcze nigdy nie robił, a człowiek poddany działaniu fantomatyki przeżywa naj-niezwyklejsze przygody w najcudowniejszych światach. Rozumiecie? Oczywiście, wynalazcy o niczym nawet nie wspomniał. Skwapliwie zgodził się wypróbować jego aparat i przystąpił do tego od razu po przylocie na stację. Wybrał Mykeskesa, o czym Bo nie wiedział. Od momentu przeprowadzenia pierwszego seansu Grath trzymał ich w szachu. I Mykeskes, i Ytterby musieli milczeć. Bo protestował, ale Grath zagroził mu, że w razie czego powie, iż on nie tylko nie zarejestrował swojej aparatury zgodnie z przepisami, ale także na własną rękę robił niedozwolone eksperymenty. Przecież Ytterby nie potrafiłby udowodnić, że nie był świadomym wspólnikiem operatora. Czy tak było, Bo?

Kamerzysta siedział chwilę cicho, jakby nie usłyszał pytania.

Wreszcie odchrząknął głośno. Widać było, że mówienie przychodzi mu z trudem.

— Przestraszyłem się — mruknął ponuro. — Powtarzałem sobie, że przekonam Gratha nie dziś, to jutro, ale tak naprawdę, po prostu się bałem. Powinienem od razu zgłosić mój pomysł. Powinienem odmówić Joemu i ratować Mykeskesa. Powinienem…

— Nie rozżalaj się tak — przerwał przesadnie surowym głosem Stewa — bo w końcu zgubisz drogę i zamiast na stacji wylądujemy w sąsiedniej galaktyce… za tysiąc lat. Co to ja mówiłem?… — zastanowił się, po czym szybko sam sobie odpowiedział: — Aha, o Joem. No więc tak się to zaczęło…

Podjął opowieść z widocznym zamiarem niedopuszczenia do tego, by Bo poddał się znowu swoim niewesołym myślom.

— Tak się złożyło, że na Ziemi uciekł właśnie z zakładu leczniczego niejaki Bogen. Kiedy okazało się, że jego celem jest stacja, że dopytywał się o Gratha, wszystko zaczęło nam się kojarzyć. O treści zeznań Bogena dowiedziałem się za pomocą komunikatora. To jedna z wcześniejszych ofiar Gratha. Był już na tyle zdrowy, że zdawał sobie sprawę, komu zawdzięcza kilka straconych lat życia. Nie był jednak jeszcze wyleczony zupełnie. Dlatego płonął chęcią zemsty. I kiedy dowiedział się z telewizji, że Joe będzie pracował tutaj z wami, uprowadził z Ziemi jakąś rakietkę i przyleciał nią aż do obszaru planetoid, żeby dostać go w swoje ręce. Co było dalej, wiecie. Darek — spojrzał z uśmiechem na chłopca — mógłby zresztą opowiedzieć wam o wiele więcej niż ja…

Przez jakąś minutę znowu było całkiem cicho.

— Co się stanie z Bogenem? — spytała Anna.

Od dłuższej chwili trzymała w dłoni kostkę koncentratu, ale zapomniała o tym, wpatrując się rozszerzonymi oczyma w szpakowatego.

— Wróci tam, skąd uciekł — odpowiedział. — Kuracja potrwa trochę dłużej, może o dwa lata, może o rok. To będzie zależało już tylko od lekarzy. Mykeskes nie zostanie chyba skierowany na leczenie zamknięte, poddadzą go tylko okresowej kontroli… Ostatecznie, nie chciał tego, co się stało. Nie uczestniczył w waszym porwaniu, a że załamał się psychicznie pod wpływem żalu… Właściwie można mu tylko współczuć. Przecież Grath i jego szantażował. A Mykeskes nie jest już najmłodszy. Gdyby na stacji dowiedzieli się, że brał udział w nielegalnych seansach fantomatycznych, od razu odesłaliby go na Ziemię. Bał się tego jak ognia. Teraz i tak będzie musiał opuścić stację, ale myślę, że wkrótce wróci. — A Bo? — spytał cicho Darek.

Jasna czupryna kamerzysty trwała nieruchomo nad oparciem fotela.

— Bo Ytterby okazał się bardzo zdolnym wynalazcą — powiedział poważnie Stewa. — I doskonałym pilotem. Niemal takim, jak Darek — dodał nie zmienionym tonem, nie zwracając uwagi na to, że twarz chłopca poczerwieniała nagle. — Poza tym gdyby nie Bo, nie poszłoby nam tak gładko z Grathem. Być może doleciałby jednak na Ziemię. Jeszcze nie wiecie…

— Chwileczkę — poparła Darka niespodziewanie Sonia — ja także chciałabym wiedzieć, co będzie z Bo?

Twarz szpakowatego rozciągnęła się teraz w szerokim, nieco filuternym uśmiechu.

— Myślę — odpowiedział — że w każdym razie nie musisz się martwić o wasz film. I o swoją rolę. Bo zrobi to z pewnością znakomicie. Tym bardziej że jutro lub pojutrze przyleci z Ziemi operator Patka, którego już znacie. Wyzdrowiał i teraz…

— To mi wystarczy — przerwała Sonia. — Dziękuję — dorzuciła łaskawie. — A teraz może pan opowiedzieć o tym, czego ponoć jeszcze nie wiemy.

Szpakowaty musiał na moment zamknąć oczy. Bardzo możliwe, że policzył do dziesięciu, zanim się odezwał. Ale kiedy zaczął mówić, jego głos brzmiał tak samo jak przedtem.

— No więc Bo zostanie na stacji do skończenia filmu — powiedział jakby nigdy nic — potem jednak poleci na Ziemię i będzie musiał zająć się swoim wynalazkiem. Naukowcy z pewnością przyjmą go z otwartymi rękami. A teraz o tym, czego nie wiecie. Chodzi mi o naszą krótką walkę z Grathem, kiedy ty — spojrzał na Sonię — i Darek czekaliście pod ścianą. Gdyby nie Anna i Bo…

— Dziękuję za uznanie — burknął nagle kamerzysta nie odwracając się. — Może jednak znaleźlibyście sobie jakiś inny temat?

— Tu stacja. X—1, proszę powtórzyć. Nie zrozumiałem — w głosie Nerpy zabrzmiało nie ukrywane zdumienie.

— Nic, nic — powiedział prędko Bo, po czym oficjalnym tonem dorzucił: — Tu X-1. Lot przebiega normalnie. Nic nie mówiłem.

— Dziwne… — zamruczały głośniki. Nastała cisza. Nie trwała jednak długo.

— Kiedy ktoś siedzi przed pulpitem pilota — stwierdził karcącym tonem Stewa — musi uważać na to, co mówi. Inaczej gotów przyprawić o rozstrój nerwowy wszystkich dyspozytorów w promieniu kilku lat świetlnych.

Anna i Darek zachichotali krótko. Bo poruszył się niecierpliwie, ale nie pisnął słowa. Nauka nie poszła w las.

Chwilę znów panowało milczenie. Darek wykorzystał ten czas, by spoważnieć i zająć się myślą, która w tej właśnie chwili wykiełkowała pod jego zachmurzonym czołem.

— Skąd pan się właściwie… — zaczął niezbyt wytwornie i zająknął się.

— Chciałeś spytać, skąd się tu wziąłem? — dopowiedział bez cienia urazy Stewa. — No cóż, wezwano mnie. Przyleciałem… i zaraz na drugi dzień musiałem startować znowu. Tym razem na plane-toidę numer dziewięćset sześćdziesiąt trzy, gdzie akurat pewien młody aktor…

— Nie powiedziałem panu wtedy — przerwał młody aktor, okrywając się purpurą, którą jednak trudno byłoby nazwać królewską — tego, co wiedziałem o Joem, Mykeskesie i…

Szpakowaty nie pozwolił mu dokończyć.

— Nie powiedziałeś — rzucił lekko — i nie mówmy już o tym. Zresztą, dowiedziałem się wszystkiego od Mammei.

Z ust Darka wyrwał się zdławiony okrzyk.

— Od kogo?!

— Od Mammei — powtórzył nieco zdziwiony Stewa. — On bardzo mi pomógł.

Chłopiec przez chwilę wpatrywał się z otwartymi ustami w szpakowatego. Następnie zamknął je i zaraz otworzył, by oświadczyć:

— A ja… ja… ja myślałem…

— Nie wiem, co myślałeś — powiedział lekko zniecierpliwionym tonem Stewa — ale Mammea jest pracownikiem Służby Ochrony Zdrowia oddelegowanym specjalnie na stację. Tyle tylko, że ma nieco mniejsze uprawnienia… W naszej służbie są różne stanowiska…

— Domyślamy się — wtrąciła ni stąd, ni zowąd Anna. Z wypiekami na twarzy chłonęła każde słowo szpakowatego. Teraz uznała jednak, że specjalny oficer nadużywa swoich specjalnych uprawnień i wdaje się w nieistotne szczegóły, zamiast od razu wyjaśnić całą zagadkę.

— W każdym razie — Stewa jakby zrozumiał i zaczął mówić szybciej — przesłuchałem przystawki pamięciowe komputera. Wtedy wiedziałem już prawie wszystko. A potem podsłuchaliśmy rozmowę Gratha z Mykeskesem i Bo.:. Wtedy, kiedy Grath nakrył ciebie, Darku, i Annę w tej komórce.

— Jak to?! — wykrzyknęli równocześnie bohaterowie owej pamiętnej sceny. — Wyście to słyszeli?!

— I pan wiedział, że on nam grozi miotaczem? — spytał ze zgrozą Darek. — Domyślałem się, że coś wiecie, ale że aż tyle…

— To mogło się bardzo źle odbić na naszym filmie — złożyła oświadczenie Sonia. — Aktorzy powinni być wypoczęci i skupieni, a nie latać bez radia, być porywani i tak dalej. Nie wiem, jak kto, ale j a sądzę, że Służba Ochrony Zdrowia…

— Służba Ochrony Zdrowia chciałaby skończyć, zanim ją z kretesem potępicie — zaprotestował szpakowaty. — Wiedzieliśmy wszystko, poza tym, że Grath chce się przenieść do stojącego bezczyn nie statku. Pamiętasz — spojrzał na Darka — kiedy wynosili pojemnik z aparaturą, nie mówili o tym ani słowa. A my przecież mieliśmy tylko podsłuch. Zauważyliśmy potem, że Grath zabrał aparaturę, ale nie wiedzieliśmy, w jakim, celu. Założyliśmy więc butle z gazem usypiającym — przypuszczaliśmy bowiem, że po nakręceniu sceny startu Grath wróci z Mykeskesem do komórki, prowadząc oczywiście Annę na muszce. Złapalibyśmy go” od razu i bez najmniejszego ryzyka, że jednak zdąży nacisnąć spust. Ale on przeniósł te rzeczy do statku, no i wtedy właśnie przyleciał Bogen. Automaty wyświetliły jego twarz na wielkim ekranie. Wobec tego Grath to porwanie „na niby”, które miał utrwalić na taśmie filmowej, przemienił w prawdziwe. A skąd ja się tu wziąłem? No, cóż — uśmiechnął się przelotnie — na czas kręcenia filmu ukryłem się po prostu w tym statku, żeby być bliżej was, na wszelki wypadek. No i zostałem porwany razem z wami. Stałem za drzwiami, kiedy was usypiał, ale wtedy jeszcze nic nie mogłem zrobić. Musiałem działać bardzo rozważnie. Potem zacząłem podkradać się do kabiny… i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie pewien plastykowy drąg… Anna zachichotała.

— Nie widzę w tym nic zabawnego — nadąsała się Sonia. — Jaki znowu drąg?

Tym razem roześmiał się Stewa. Krótko, ale serdecznie. Następnie pomacał się po głowie i mruknął:

— Drąg jak drąg. Kawałek przewodu, tak ustaliliśmy, prawda? — rzucił w przestrzeń, nie patrząc na nikogo z obecnych.

Nie było odpowiedzi.

— Więc co z tym drągiem? — zirytowała się Sonia. Szpakowaty machnął ręką.

— Nie ma o czym mówić. Dość, że zasnąłem sobie w najlepsze i przeniosłem się do bardzo pięknej krainy, gdzie wszyscy byli idealnie mądrzy, dobrzy, zdrowi.

— Ja też tam byłam — nie wytrzymała Anna.

— I ja — zauważyła kwaśno Sonia.

— Spaliśmy wszyscy troje — dopowiedział Stewa. — Tylko Darek wtedy właśnie rozwinął wysoce ożywioną działalność. Poszedł na rufę, otworzył awaryjny właz i wpuścił do X-1 Bo, który od dłuższego czasu medytował, jak dostać się do środka. Prawda, Bo?

Zagadnięty skinął głową. Nauczony doświadczeniem wyłączył mikrofon, po czym powiedział:

— Domyśliłem się, że odetną Grathowi zasilanie, kiedy obliczą, że powinienem być już blisko. Ale awaryjny właz otwieracie tylko z wewnątrz, a główny pozostaje w polu widzenia pilota. Gdybym podszedł od dziobu, Grath czekałby już na mnie w śluzie. Wyłącznie Darkowi macie do zawdzięczenia, że…

— Gdybyś nie przyleciał — przerwał skromnie chłopiec — nie miałbym kogo wpuszczać. Więc nie mów, że tylko dzięki mnie.

— Zresztą — Bo wzruszył ramionami — jak się okazało, w statku był już Stewa. Dałby sobie radę i bez nas.

— Gdybym go nie był… to znaczy… ja się pomyliłem — wyznał Darek takim tonem, jakby ujawniał swoją największą tajemnicę.

— Nie byłbym sobie poradził — zaprotestował szpakowaty — gdyby nie Anna. Ona spadła z fotela.

— Ona też? — mruknął Darek nieoczekiwanie rozradowanym tonem.

— Ona też. Siedziała z brzegu i wreszcie wypchnęliśmy ją do spółki z Sonią.

— Jak przedtem Sonia i Anna mnie.

— Właśnie. Anna wstała i pierwsze, co zrobiła, to ściągnęła z fotela naszą gwiazdę. Pech chciał, że w trakcie tego przypadkiem znowu wsadziła głowę pod te obiektywy i naturalnie natychmiast rozciągnęła się jak długa, tylko już mniej wygodnie, bo na podłodze. Ale Sonia była już przytomna. Podczołgała się i ściągnęła z kolei mnie. Potem oboje jeszcze raz ocuciliśmy Annę.

— Ruszałam się jak krowa — oznajmiła samo-krytycznie wymieniona. — Na śmierć zapomniałam o tych obiektywach.

— Wiecie, co zrobiła potem? — Stewa potoczył po obecnych triumfalnym wzrokiem. — Sama oświadczyła, że podkradnie się do drzwi i da mi znać, gdyby Grath chciał opuścić sterownię. Przyszło mi na myśl, żeby wykorzystać te obiektywy i uśpić z kolei samego Gratha. Anna stanęła na straży, a ja zabrałem się do roboty. Wtedy właśnie przyszliście ty i Bo — zwrócił się do Darka. — Sonia krzyknęła…

— Każdy by krzyknął — złotowłosa wydęła pogardliwie wargi.

— Każdy — przyznał lojalnie Stewa. — A więc Sonia krzyknęła, ale zaraz potem podbiegł do mnie Bo. Wspólnie skierowaliśmy obiektywy w stronę sterowni. Niestety, Grath był szybszy. Zdążył strzelic. Nie trafił raz i drugi, ale za trzecim nie chybiłby już na pewno. Wtedy Anna skoczyła mu na plecy.

— Stałam koło drzwi i kiedy wpadł, znalazłam się tuż za nim — powiedziała cicho dziewczyna, jakby chcąc usprawiedliwić swoje upodobanie do skakania ludziom na plecy.

— Bardzo dobrze zrobiłaś — oświadczył z powagą Bo.

— Pewnie, że dobrze — zgodził się szpakowaty. — Dzięki temu zyskaliśmy kilka sekund i udało nam się wreszcie wycelować w niego te obiektywy.

Zaległa cisza. Tym razem trwała znacznie dłużej. Wszyscy zamyślili się głęboko, jakby rozważając, co działoby się z nimi teraz, jeśliby Grath celniej strzelał.

— W każdym razie, gdyby nie pan — Darek spojrzał z zadumą na Stewę — nie dalibyśmy rady. Nawet z Bo.

— Gdyby nie Bo — powiedziała Sonia — pan Stewa prawdopodobnie nie zdążyłby ustawić tych obiektywów.

— Gdyby Darek mnie nie wpuścił, nic by wam z tego nie przyszło, że za wami leciałem — zakomunikował z przekonaniem Bo.

— Gdyby Anna mnie nie zbudziła… — zaczęła niedbałym tonem Sonia.

— Przecież zasnęłam znowu — przerwała jej Anna. — Gdyby nie ty…

— Sonia mnie zbudziła — przyznał Stewa — ale gdyby Bo mi nie pomógł i gdyby Anna nie skoczyła Grathowi na plecy…

— …jak kuguar na upatrzoną ofiarę — wtrąciła gładko Sonia.

Wszyscy umilkli. Pierwszy odzyskał zdolność mowy Stewa.

— Dlaczego, u licha, kuguar? — spytał z przeogromnym zdumieniem.

— Nie wiem — odparła bez namysłu złotowłosa. — Ale to dobrze brzmi. Kuguar…

I nagle wszyscy wybuchnęli głośnym, nieprzytomnym śmiechem. Darek czuł, że łzy ściekają mu po policzkach, nie mógł złapać tchu, ale musiał się śmiać, śmiać, śmiać…

— Ojej, ojej — wystękał wreszcie — nie mogę!

— Żeby ci tylko nie zaszkodziło — zatroszczyła się Sonia. Odpowiedział jej nowy wybuch wesołości.

— Gdyby… gdyby… gdyby — powtórzył przerywanym głosem Stewa. — Wychodzi na to — podjął chwilę później — że wszyscy, jak tu siedzimy, zasłużyliśmy na pomniki. Albo też, że po prostu zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić.

— Nie wszyscy — mruknął ponuro Bo. Przestali się śmiać. Darek spojrzał na kamerzystę z żywym współczuciem.

— Posłuchaj, Bo — powiedział serdecznie szpakowaty — każdy ma w życiu lepsze i gorsze okresy. Ale gdybym ja wynalazł coś naprawdę ciekawego, nie zamartwiałbym się zbyt długo, że jakiś łajdak próbował mój wynalazek wykorzystać…

— Pozwoliłem mu na to — zauważył kwaśno Bo.

— W takim razie, co tu robisz? — spytał Stewa. Na to pytanie istotnie trudno było znaleźć odpowiedź. Wkrótce więc nastrój znowu uległ wyraźnej poprawie. Tym bardziej że po dłuższej przerwie odezwała się stacja. Nerpa zapytał, czemu Bo wyłączył mikrofon.

— Czemu wyłączyłem? — .burknął półgębkiem Bo. — Dobre sobie…

Zaraz jednak pochylił się nad pulpitem i powiedział oficjalnym tonem:

— Tu X-1. Wszystko w porządku. Lot przebiega normalnie.

— Niemal normalnie — dopowiedział po cichu Darek.

Sonia spojrzała na niego z niesmakiem. Anna natomiast zachichotała. „Jeśli tak będzie dalej — przemknęła Darkowi przez głowę zupełnie niedorzeczna myśl — to te jej dołeczki staną się wielkie jak kasztany. Nic, tylko się uśmiecha. Ale czy to znaczy, że należałoby koniecznie podjąć jakieś kroki zaradcze? Zresztą, nie tak dawno jeszcze jej twarzyczka wyglądała całkiem inaczej”.

Z trudem oderwał wzrok od czarnej grzywki i spojrzał w stronę przepierzenia, za którym spał swoim dziwnym, nieprawdziwym snem Joe Grath. Tak, do tych wszystkich „gdyby”, które dotyczyły Soni, Anny, Stewy, Bo i jego samego, z pewnością można by dodać…

Nie. Nie mogło mu się udać.

— To nie mogło się udać — powiedział bezwiednie na głos.

Szpakowaty podążył za jego wzrokiem, chwilę przyglądał się pobladłej twarzy operatora, po czym powiedział cicho;

— W każdym razie nie powinno było się udać. On potrzebuje pomocy. Nasza społeczność dawno już nauczyła się traktować wszystkie złe skłonności jak choroby.

Chłopiec chciał o coś zapytać, ale kiedy otworzył usta, okazało się, że zapomniał, jak to pyta nie miało brzmieć. I dlaczego nagle tak okropnie zaczęło mu szumieć w głowie?

— Wiecie — powiedział nie swoim głosem — dziwnie się czuję.

Stewa spojrzał na niego z uwagą.

— Coś cię boli? — spytał.

Darek potrząsnął z wysiłkiem głową. Chciał odpowiedzieć, że nie, nic go nie boli, ale nie mógł wydobyć głosu.

— Może koncentrat był nieświeży? — przestraszyła się Anna. — Nie chciałam mówić, ale mnie też tak jakoś nieswojo…

Stewa przeniósł spojrzenie na dziewczynę i przez chwilę bacznie ją obserwował. Następnie zainteresował się Sonią.

— A ty jak się czujesz? — spytał.

— W każdym razie nie tak, jak powinnam się czuć przed zdjęciami… aaa… — oświadczyła wschodząca gwiazda filmu, przy czym znaczenia tego zdania można było się właściwie tylko domyślić.

Stewa wstał. W jego oczach zapaliły się wesołe iskierki, zgoła niestosowne w obliczu nowego niebezpieczeństwa. Co to mogło być? Zbiorowe zatrucie? Strefa jakiegoś nieznanego promieniowania?

— Cała trójka idzie ze mną — rzucił.

Darek usiłował zrobić, co mu kazano, ale nogi przestały go słuchać, po prostu nie mógł wstać.

Szpakowaty machnął ręką. Odwrócił się i wybiegł z kabiny. Nie było go kilka minut. Jego powrót obwieścił już z dala donośny łoskot. Wydawało się, że Stewa znalazł w zakamarkach statku jakiś muzealny wagonik kolejki wąskotorowej i pcha go teraz przed sobą.

Nie był to jednak wagonik, tylko fotel obwieszony skomplikowaną aparaturą. Agent ulokował w nim bezwładne, lecące mu przez ręce ciało chłopca, po czym przytwierdzone do fotela urządzenia połączył z pulpitem głównego komputera.

Potrzymał tak Darka może trzydzieści sekund, wpatrując się w drgające strzałki wskaźników, a następnie na jego miejscu usadowił Sonię. Wkrótce Sonię zastąpiła Anna. Kiedy ta ostatnia opuściła osobliwy fotel, specjalny oficer wrócił do pulpitu komputera i włączył fonię.

— Organizm potrzebuje obniżenia wrażliwości na bodźce, w wygodnej pozycji — odezwał się charakterystyczny, obojętny głos. — Niezbędne częściowe zredukowanie bodźców zewnętrznych: świetlnych, dźwiękowych, termicznych. Konieczne zmniejszenie częstotliwości oddechu oraz wzrost zawartości dwutlenku węgla w powietrzu pęcherzyków płucnych.

Darek otworzył oczy.

— Co to znaczy? — wybełkotał przerażony.

— Proszę, aby mi niczego nie zmniejszano — zdołała wyszeptać Sonia.

— Czy— my jesteśmy chorzy? — spytała Anna, nie podnosząc powiek.

Stewa uśmiechnął się szeroko.

— Bardzo chorzy — odpowiedział z powagą. — Diagnoza aparatury medycznej statku jest jasna i jednakowa dla całej trójki. Natychmiast musicie… iść spać!

Posłuchali tak szybko, że szpakowaty musiał każde z osobna przenosić na opuszczone pod wpływem „złego samopoczucia” fotele. Organizmy ca-łej trójki zgodnie i od razu osiągnęły stan obniżonej wrażliwości na bodźce, w wygodnej pozycji…

Darek usłyszał słowo „Ziemia”. Ponieważ śniło mu się właśnie, że rozsadza niewielką planetoidę, która lśniła już jak wielka, kulista gwiazda, mruknął; „Bzdura. Tak przecież nie mógłbym się pomylić…”

Rzeczywiście, eksplozja Ziemi zamiast planetoidy nie wchodziła w rachubę. Słowo „Ziemia” zabrzmiało jednak jeszcze raz, głośniej i bardziej natarczywie. Wypowiedziano je jakimś dziwnym tonem.

Chłopiec przemógł się i otworzył oczy. Napotkał uśmiechnięte spojrzenie szpakowatego i bezwiednie odpowiedział mu uśmiechem. Następnie już nieco przytomniej rozejrzał się wokół siebie.

W sąsiednim fotelu spała Sonia. Nawet we śnie potrafiła wyglądać tak, że za moment mogłaby stanąć przed kamerą. Jej złote włosy lśniły, jakby jeszcze przed sekundą dotykała ich fryzjerska szczotka.

Po przeciwnej stronie rozległo się westchnienie. Darek szybko odwrócił się i ujrzał wpatrzone w siebie oczy Anny. Ciągle jeszcze miał na ustach uśmiech przeznaczony dla Stewy — dołeczki w policzkach dziewczyny znowu stały się odrobinę głębsze. Leniwym ruchem sięgnęła do czarnej grzywki, której jednak, jak osądził chłopiec, żadne poprawki nie były potrzebne.

— Trzeba wstawać — powiedział głośno Stewa. — Dolatujemy.

Sonia przeciągnęła się jak kot, po czym w jednej chwili oprzytomniała. Usiadła, uniosła oparcie i wygładziła bluzę skafandra. Potrząsnęła głową.

— Spałam — stwierdziła zimno. — Muszę wyglądać okropnie.

— Wyglądasz prześlicznie — zaprotestował szpakowaty. — Prawda, Darku?

— Prześlicznie — potwierdził z najgłębszym przekonaniem chłopiec, patrząc w dalszym ciągu na Annę.

W tym momencie znowu zabrzmiał czyjś lekko zdławiony głos. Ktoś powiedział: „Ziemia”.

Stewa bez słowa wskazał głową przepierzenie za którym umieścili Gratha.

Operator miał na twarzy wyraz kompletnego roz-anielenia. Jego uśmiech, zawsze tak złośliwy i odrażający, stał się wręcz promienny.

Poruszył wargami i jeszcze raz usłyszeli wypowiedziane czułym szeptem: — Ziemia…

— Jemu się zdaje — rzekł krzywiąc się Stewa — że widzi już rezerwat, w którym miał za-miar osadzić statek. Kiedy wylądujemy, będzie przekonany, że mu się udało. Pewnie zabierze aparaturę i ucieknie, zostawiając was w rakiecie. Pójdzie do jakiegoś automatu medycznego i podda się operacji plastycznej, zmieni twarz, żebyśmy go nie mogli poznać. A po jakimś czasie wypłynie jako genialny twórca superoryginalnych filmów… Tymczasem w rzeczywistości będzie tkwił zamknięty na stacji i czekał na statek, który naprawdę zabierze go na Ziemię, tylko w nieco innym charakterze.

— To jednak wielka rzecz ta fantomatyka — powiedział marszcząc brwi Darek. Wpatrzył się z zadumą w tak niezwykle zmienioną twarz ich niedawnego prześladowcy.

— Paskudna — rzucił ostro Stewa, — No, Bo, jak tam? — odwrócił się do pilota.

— Lądowanie za półtorej minuty — odpowiedział zapytany. — Jesteśmy już w polu kontrolowanym przez stację. Prowadzą nas prosto do otwartej klapy startowej. Przygotujcie się na powitanie.

Powitanie…

Nie, to przeszło wszystko, czego przymusowi pasażerowie X-1 mogli się spodziewać. Głównie dzięki Adamowi. Lub, jeśli ktoś woli, z winy Adama.

W komorze startowej, za pancerną szybą, zgromadzili się wszyscy. Kiedy automaty oczyściły powietrze, kiedy przeźroczysta przesłona poszła w górę, na twarze przybyłych runęło ostre światło reflektorów. Usłyszeli głos Adama:

— I oto, proszę państwa, są już wśród nas! Bohaterskie dzieci… Oto znana wam doskonale odtwórczyni głównej roli w nowym serialu, piękna Sonia. Teraz idzie córka słynnego astrokonstrukto-ra Nerpy, Anna. A to jest Darek, partner Soni, którego nie wypada mi chwalić, ponieważ przypadkiem jestem jego rodzonym stryjem. Obok chłopca współtwórca filmu, kamerzysta i wynalazca, Bo Ytterby. A oto i pan Maurycy Stewa, który w znacznej mierze przyczynił się do tego, że X-1 wraca cały, z żywą i zdrową załogą. Anno — podsunął mikrofon dziewczynie — powiedz, jak było? Co czułaś? Bałaś się?

Zagadnięta stanęła jak wryta, z wytrzeszczonymi oczami. Na jej twarzyczce odbił się rozpaczliwy wysiłek. W końcu odchrząknęła niepewnie i nagle wyznała:

— Darek dał po głowie panu Stewie. A ja skoczyłam na plecy Joego Gratha… To znaczy, chciałam powiedzieć…

— Dziękuję, dziękuję — powiedział szybko Adam, wykonując jakieś tajemnicze zabiegi przy swojej aparaturze reporterskiej — później porozmawiamy dłużej — dodał z uśmiechem — wiemy, że spisałaś się niezwykle dzielnie, ale teraz pewnie jesteś bardzo zmęczona. Proszę państwa — zwrócił się do kamery — Anna pragnie jak najprędzej powitać ojca i brata. Poprosimy ją później… A teraz ty, Darku — podstawił mikrofon chłopcu — powiedz, jak ci się udało przekraść do awaryjnego włazu i wpuścić Bo Ytterby'ego na pokład?

Darek spojrzał na stryja z nie ukrywanym wyrzutem.

— Wstałem, poszedłem po cichu do śluzy i otworzyłem właz. Zaraz potem Bo wszedł do środka.

Adam odczekał chwilę, po czym spytał z pobłażliwym uśmiechem:

— To wszystko? Darek zawahał się.

— Niemal wszystko — wyznał w miarę uczciwie.

— Dziękuję. To wprawdzie nie było wszystko — głos Adama brzmiał znowu tak, jak powinien brzmieć głos obiektywnego reportera — ale na razie darujemy ci resztę. A teraz ty, Bo — odwrócił się do kamerzysty.

Ten jednak potrząsnął głową.

— Nie mam nic do powiedzenia — mruknął ponuro.

— Porozmawiamy potem — ustąpił niespodziewanie łatwo Adam, uśmiechając się serdecznie do Bo. — O bohaterskich czynach Bo Ytterby'ego państwo już zresztą wiecie. Chcę tylko teraz dodać, że dokonał on rewelacyjnego wynalazku, którego szczegóły muszą jednak jeszcze przez pewien czas pozostać tajemnicą. Chodź bliżej, Soniu… — zwrócił się z kolei do złotowłosej i nagle zaniemówił. Uśmiech powoli odpływał z jego twarzy, która zaczęła tężeć w wyrazie ostatecznego i doskonałego osłupienia.

Zamiast oszołomionej wrażeniami i zmęczonej dziewczynki ujrzał bowiem nagle, a wraz z nim miliardy telewidzów — najprawdziwszą i równocześnie bajkową piękność. Sonia po prostu lśniła cudownym, zniewalającym blaskiem. Była nie tylko słodka i miła. Na jej uśmiechniętą twarz wypłynęły z postawionymi żaglami wszystkie, zazwyczaj ukryte przed ludźmi, zalety jej budującego charakteru.

— Wszyscy byli wspaniali — powiedziała ciepłym, niskim głosem. — Już w czasie podróży doszliśmy jednak do wniosku — skinęła główką, tak żeby światło reflektorów zamigotało w jej złotych włosach — że każde z nas zrobiło tylko to, co trzeba— było zrobić w tej sytuacji. Jeśli chodzi o mnie, jestem szczęśliwa, że ta niemiła przygoda zakończyła się wreszcie i że znów będę mogła przystąpić do pracy nad moją rolą. Bardzo nie chciałabym sprawić zawodu — jej uśmiech stał się niemal błagalny — tym wszystkim, którzy czekają na nasz serial i którzy byli tak kochani, że przekazali nam życzenia i słowa zachęty. Jestem oczarowana współpracą z panem Andreą Lewisem. To naprawdę wspaniały reżyser.

— Chodźmy stąd — szepnął Darek pochylając się do Anny. Ta skwapliwie skinęła głową.

Rzucili się na oślep przed siebie… wpadając prosto w objęcia Barbary.

Ciotka Soni wpatrywała się wprawdzie nadal w błyszczącą przed kamerami Sonię, równocześnie jednak mocno przytuliła Annę i Darka. — Jesteście nieznośni — powiedziała cicho — ale mogłabym was ozłocić za to, że wracacie cali i zdrowi.

Anna milczała. Darek pomyślał chwilę, po czym powiedział coś, co uznał za najstosowniejsze w danej chwili:

— Zdaje się, że Adam wpadł na dobre. Barbara cofnęła się, jakby dzieci nagle zaczęły ją parzyć. Chłopiec spojrzał na nią zdziwiony, ale raptem dotarło do niego to, co powiedział. Miał, oczywiście, na myśli Sonię, która tak niepodzielnie zawładnęła Adamem i jego mikrofonem, ale przecież Barbara…

— Ja się bardzo cieszę — wyrzucił w rozpaczliwym pośpiechu, próbując ratować sytuację.

Opiekunka złotowłosej wreszcie zdołała się u-śmiechnąć.

— Jesteś niemożliwy — powiedziała. — Kubek w. kubek jak twój stryj.

— On jest całkiem do rzeczy — zaprotestował z urazą chłopiec.

Barbara roześmiała się głośno. Natychmiast jednak przestraszyła się i przysłoniła sobie usta dłonią. Sonia tokowała w dalszym ciągu, a wszyscy pozostali słuchali z uroczystą powagą. Głośne śmiechy były teraz stanowczo niewskazane.

Darek wykorzystał to i szybko ruszył naprzód, trzymając Annę za rękę. Wydostali się wreszcie na korytarz. Stanęli lekko zdyszani i popatrzyli na siebie. Anna sprawiała wrażenie dziwnie zamyślonej. Zresztą i Darek stracił nagle ochotę do żartów.

— Chodź — powiedział, żeby przerwać nastrój, który zaczął się stawać jakiś niewyraźny — pójdziemy do twojego ojca.

Oczy Anny zabłysły natychmiast. Dyspozytora nie było na lądowisku. Nie mógł opuścić swojego posterunku przy pulpicie.

Szybko pobiegli w stronę windy. Tuż przed nią dopadł ich jednak Marek.

— Ona jest wspaniała! — zawołał z zachwytem. Jego głos, z natury cieńszy niż należało, znalazł się teraz na pograniczu pisku. — Słyszeliście?! Cześć, siostrzyczko — rzucił roztargnionym tonem, przypomniawszy sobie o istnieniu Anny. — Mam nadzieję, że to skakanie ludziom na plecy nie wejdzie ci w nałóg. Co macie takie miny? — zreflektował się wreszcie.

— My? — wybąkała z niebotycznym zdumieniem Anna.

— My? — powtórzył jak echo Darek.

Syn dyspozytora przyjrzał im się podejrzliwie.

— Coś mi się zdaje — zaczął wreszcie powoli — że nasz gwiazdor znalazł tu ciężki orzech do zgry-zienia. Piękna partnerka… i…

— Nie wygłupiaj się — przerwał Darek.

— Co tu w ogóle robisz?! — natarła z furią na brata Anna. — Dlaczego nie jesteś tam, gdzie wszyscy? Zdaje się, że w orszaku triumfalnym tej twojej piękności widziałam jeszcze jedno wolne miejsce. Leć prędko, to może uda ci się wcisnąć!

Marek zniósł ten wybuch ze stoickim spokojem. Ponownie powędrował wzrokiem od Darka do swojej siostry i z powrotem.

— No, no… — mruknął wreszcie do siebie. — Myślisz, że nie widziałam, z jakim zachwytem się w nią wpatrywałeś?! — ciągnęła rozsierdzona Anna. — „Nie wiem, jak kto — wydęła wargi naśladując głos Soni — ale j a nie życzę sobie mieć nic wspólnego z prostakiem wychowanym w stadowym pudle na końcu świata, prostakiem, który nie potrafi nawet rozróżnić kamery od kartofla”. Ciekawa jestem — wydyszała z pasją — jaką zrobisz minę, kiedy to usłyszysz. Cielęcą na pewno, jak choćby teraz, ale już może troszeczkę mniej zachwyconą niż przed chwilą!

Anna myliła się jednak. Miny jej brata — właśnie w tym momencie — nie sposób było określić mianem cielęcej. Przypominał raczej rozjuszonego byka.

— Ciesz się, że sama znalazłaś kogoś wychowanego w pudle na końcu świata! — wrzasnął. — Tylko patrzeć, jak tam wróci… albo pobiegnie za swoją gwiazdą! Ty i Sonia!

— Marku! — w głosie Darka zabrzmiał wyrzut zmieszany z mimowolną groźbą.

— Co, dasz mi w łeb? — zainteresował się żywo Marek odsłaniając swe wielkie, olśniewające zęby. — Może rzeczywiście dobrana z was para: jedno ma zwyczaj walić ludzi drągami po głowie, a drugie ląduje im potem na plecach. Bohaterowie!

— Marek… — powiedziała cicho Anna. Jej brat chwilę jeszcze łypał groźnie oczami, po czym twarz mu złagodniała.

— Przepraszam — bąknął odwracając głowę.— Ja… To dlatego — wybuchnął nagle — że tak o niej mówicie! Ona wcale nie jest taka!

Chwilę panowała pełna napięcia cisza.

— Nikt przecież o niej źle nie mówi — odezwal się w końcu pojednawczo Darek. — Ale sam wiesz, że ona potrafi zalać człowiekowi sadła za skórę.

— A kto nie potrafi? — zareplikował bez przekonania Marek.

— Wzięło go — zaopiniowała tonem wyroczni Anną.

Brat spojrzał na nią nieżyczliwie, Darek postanowił jednak nie dopuścić do rozpętania się nowej burzy.

— Ona naprawdę jest bardzo ładna — powiedział miękko.

— Nie tylko ładna! — zakrzyknął z determinacją Marek. — Ona ma charakter!

— Co do tego — szepnęła zjadliwie Anna — nikt nie żywi najmniejszych wątpliwości. Zależy tylko jaki…

— Nie mów tak — wkroczył raz jeszcze Darek. — Właściwie bardzo mało ją znamy. Anna zjeżyła się jeszcze bardziej.

— Więc ty także jej bronisz? — parsknęła. — Po: ty m r co wygadywała? Wiecie, lećcie do niej obaj. i padnijcie na kolana. Proście, żeby które-goś wybrała. Niech każe wam się pojedynkować… albo przywieźć z innej galaktyki smoka z dwudziestoma głowami, który żywi się wyłącznie sałatą. No, na co czekacie?!

Wyrzuciwszy to z siebie, zakręciła się w miejscu i wpadła do windy, pozostawiając obydwu chłopców w stanie lekkiego oszołomienia.

— No i po co to było? — burknął półgłosem Marek.

— Pójdę za nią— rzucił obojętnie jego towarzysz.

Marek patrzył na niego chwilę.

— Masz siostrę? — spytał.

— Nie.

— No, to się nie dziw. W gruncie rzeczy bardzo się kochamy i nie chciałbym… nie chciałbym… — zmieszał się nagle.

— Pójdziesz do Soni? — spytał szybko Darek.

— Pójdę — odpowiedział cicho zapytany. — A ty?

— Ja?… — Chwila zastanowienia, która poprzedziła to słówko, była stanowczo zbyt krótka, żeby mówiący zdołał wymyślić coś nowego. — Ja pojadę na górę…

Stojąc już w kabinie windy, Darek spostrzegł, że brat Anny odprowadza go wzrokiem. Przyszło mu na myśl, że te białe jak śnieg zęby Marka nie są znowu aż tak bardzo za duże, tylko po prostu duże. Może pod wpływem tej właśnie myśli — nagle, niespodziewanie dla samego siebie — uśmiechnął się do niego serdecznie. Marek natychmiast zrewanżował się takim samym uśmiechem. Następnie z widoczną ulgą odwrócił się i pomknął z powrotem w stronę lądowiska.

Nerpa na widok chłopca krzyknął głośno:

— Hura!

Anna, siedząca na kolanach ojca, skrzywiła się.

— Nie mogłem was przywitać na dole — powiedział dyspozytor — za to mam dla ciebie wiadomość…—zawiesił głos.

Darek spojrzał na niego niezbyt przytomnie. Anna zsunęła się z kolan ojca i ostentacyjnie skierowała całą swoją uwagę na dyspozytorski pulpit.

Pochyliła się, jakby któraś z drgających czarnych i czerwonych strzałek kiwnęła na nią palcem.

— Nie jesteś ciekaw? — spytał Nerpa. Chłopiec oderwał wzrok od czarnej grzywki i bąknął:

— Ciekaw? A tak, oczywiście…

— Jutro przylatuje z Ziemi statek, który zabierze stąd Bogena i Gratha. Byłby już dzisiaj, gdyby nie to, że na Marsie zatrzymał się jeden dzień dłużej. Specjalnie, aby wziąć na pokład kogoś, kto przybył aż z Ganimeda. No?

Darek zmarszczył czoło. Z Ganimeda?… — Pewien pracujący tam naukowiec doszedł do wniosku, że może się wyrwać na kilka dni, żeby obejrzeć filmowe popisy swojej pociechy…

— Mama! — krzyknął Darek. — Hura! W tym momencie, jakby tylko czekali na ten właśnie okrzyk, do dyspozytorni wpadli Lwizwis i Werwus. Głos Darka jeszcze dzwonił wśród ścian kopulastej sali,

— Brawo! — pisnął grubas. — Tak, hura! Hura! Będziemy kręcić! Film jak złoto! Bomba! Sensacja!

— Posłuchajcie, dzieci — zadudnił bas Lwizwi-sa — to naprawdę dobry pomysł…

— Dobry?! — oburzył się Werwus. — Cudowny! Genialny! Olśniewający! Posłuchajcie tylko — zapiszczał, zamykając w zachwycie oczy. — Precz z robotami! Precz z fikcją! Tylko prawda! Wasza historia! Przybycie! Lot Darka! Bogen! Budowa na planetoidach! Fantomatyka! Obiektywy! Grath! Porwanie! Ocalenie! Bohaterstwo! Miłość!…

Umilkł dla zaczerpnięcia tchu. Słuchający dotąd w milczeniu Nerpa uniósł głowę i spytał:

— Miłość także?

Uśmiechnął się nieznacznie, zerkając w stronę czarnej grzywki, spod której w 'tej chwili w ogóle nie było widać ciemnych, lekko skośnych oczu.

— Oczywiście! — odpowiedział natychmiast Werwus. — Chłopiec! Dziewczyna! Wspólne przygody! Wspólna praca!

— Co wy na to? — mruknął dyspozytor. Pytanie było zbyteczne. Darek, półprzytomny z przerażenia, cofał się drobnymi kroczkami. Nie ulegało wątpliwości, że najchętniej sam zamieniłby się teraz w planetoidę, i to planetoidę szybującą możliwie najdalej stąd, nawet gdyby miało mu to grozić rozsadzeniem na proszek. Jeżeli chodzi o Annę, to spod jej grzywki, z której nagle zrobiła się prawdziwa grzywa, nadal nie było nic widać. A trudno zgadnąć, co ktoś myśli, kiedy patrzy się tylko na jego włosy, choćby nie wiem jak czarne i zmierzwione. Nagle spod tej grzywki łypnęło jedno dziwnie lśniące oko.

— A sceny, które nakręciliście, dotychczas? — spytał ciekawy dziewczęcy głosik.

Werwus machnął ręką. Na jego twarzy rozlał się wyraz skrajnego obrzydzenia.

— Precz! — zakrzyknął. — Do kosza! Zapomnieć! Po co fikcja, kiedy prawda jest lepsza?! Ba!!!

Ten ostatni wykrzyknik zabrzmiał jak wystrzał z ciężkiego działa. Darek aż podskoczył. Może właśnie ten ruch sprawił, że nagle odzyskał przytomność umysłu, czemu dał natychmiast wyraz, puszczając się pędem w stronę drabinki. Sekundę później stał już na pomoście.

— Anno! — krzyknął rozpaczliwie — Uciekajmy!

Dziewczyna nie pozwoliła sobie powtarzać tego dwa razy. Natychmiast zapomniała, że jest śmiertelnie obrażona, uśmiechnęła się przelotnie do ojca i wymijając osłupiałego Werwusa, który niezdarnie próbował zastąpić jej drogę, wzięła nogi za pas,

— Hej! — zawołał za nimi zdumiony Lwizwis. To wołanie pozostało jednak bez echa.

— Dokąd? — spytała krótko Anna, gdy stali obok siebie w kabinie windy unoszącej ich w górę. Chłopiec zaczerpnął głęboko powietrza i po chwili mógł już odpowiedzieć:

— Kiedyś ktoś zapraszał mnie na spacer do ogrodu…

Sala widokowa z przeźroczystą ścianą i dzisiaj tonęła w mroku. Tak samo ogród. Niewidoczne lampy chowały się wśród krzewów i drzew. Ale niewielkie drzwi w pancernej szybie stały otworem.

W ogrodzie pachniały kwiaty. Nie było wiatru, brakowało brzęczenia owadów, ale na płatkach kwiatów zatrzymały się kropelki rosy, w których tu i ówdzie migotało odbicie złotego światła dalekich gwiazd. Czerń przestrzeni międzyplanetarnej rozjaśniały czerwonawe smugi padające z ilumina-torów. W tym najdziwniejszym parku człowiek po raz pierwszy w swych dziejach mógł stanąć bez skafandra i kasku, oko w oko — z kosmosem. A równocześnie ani na moment nie przestawał być naprawdę u siebie.

Przeszli kilkanaście metrów szeroką, wysypaną żwirem alejką i skręcili w boczną dróżkę. Otoczyły ich wysokie, kwitnące azalie, spoza których dobiegał szmer fontanny. Zapach stał się ciężki, słodki, tłumiący oddech.

Zwolnili i szli obok siebie, nie odzywając się. Darek co chwilę podnosił głowę i wodził wzrokiem po obrzeżach gwiezdnych konstelacji, po płonącej biało Drodze Mlecznej, wyszukiwał podobne do ślimaków morskich galaktyki. Najjaśniej świeciła jedna gwiazda, nisko nad horyzontem. Nad horyzontem, to znaczy tam, gdzie kończył się park, a zaczynała próżnia. Ale nie była to wcale jakaś specjalnie wielka czy potężna gwiazda. Tyle że najbliższa i własna. Słońce.

Dróżka rozszerzyła się, tworząc okrągłą polankę, przez którą, pomiędzy omszałymi kamieniami, przepływał strumyk. Spośród kamieni wychylały łodyżki kępy niezapominajek. W zakolach ścieżki stały niskie drewniane ławki.

Skierowali się ku najbliższej z nich i usiedli. Od bujnych zielonych krzewów wionęło przyjemnym chłodem. W parku było bardzo ciepło. A panująca dokoła czerń wydawała się czymś najzwyczajniej-szym w świecie, jakby cienistym miejscem w ziemskim ogrodzie, w samo południe upalnego, czerwcowego dnia.

Siedzieli w milczeniu obok siebie, kiedy w głębi ścieżki ukazały się dwie ciemne sylwetki, niższa i wyższa. — Popatrz, są tutaj — powiedziała Barbara.

Adam zaśmiał się cicho.

— Zajęli najlepszą ławkę — stwierdził z uznaniem, ale i z odrobiną zazdrości.

— Jest przecież miejsce. — Darek, żeby zamanifestować swoją dobrą wolę i wielkoduszność, przesunął się o centymetr bliżej Anny. Ta ani drgnęła.

Barbara podziękowała i usiadła na skraju ławki. Pomiędzy nią a Darka wcisnął się z niejakim trudem Adam. I znowu zapadła cisza.

— Gdzie Sonia? — spytała po dłuższej chwili Anna.

Było to powiedziane bardzo uprzejmym tonem, odrobinę nawet zbyt uprzejmym. Darkowi w każdym razie wydawało się, że naprawdę to pytanie miało być sformułowane nieco inaczej. Na przy-kład: „Jak to się stało, że wielka gwiazda pozwoliła oddalić się swej wiernej opiekunce?”

— Powinnaś spytać swojego brata — odpowiedział Adam. — Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby za chwilę na tej ławeczce zapanował prawdziwy tłok.

— Tak? — zdziwiła się grzecznie Anna. — Naprawdę?

— Jest jeszcze druga ławka — mruknął chłopiec.

Roześmieli się wszyscy. Nagle Darek umilkł i zamyślił się. W pewnej chwili potrząsnął głową.

— Pięknie tu — powiedział z westchnieniem. — Wiecie, kiedy siedziałem przed tymi obiekty wami…

— Wtedy także było pięknie — podchwycił niespodziewanie ostrym tonem Adam.

Chłopiec spojrzał na niego zdumiony. Reporter był jednak zbyt wzburzony, żeby to zauważyć.

— Popatrz — zatoczył ręką szeroki łuk, którym objął ogród, stację i wszystkie gwiazdy, nie wyłączając najdalszych. — Popatrz — powtórzył. — Zacząłeś mówić o swoich przeżyciach w świecie sztucznych marzeń. Bo fantomatyka to furtka do takiego właśnie świata. A teraz spójrz wokół siebie. Co widzisz? Darek rozejrzał się. Jak to; co?

— To wszystko — powiedział dobitnie Adam — to nic innego, jak właśnie marzenia. Z tą drobną różnicą, że prawdziwe i że spełnione. Tak, marzenia, One są człowiekowi potrzebne jak chleb i woda. Od tysiącleci człowiek marzył o sprawiedliwości, o ładzie i dobrobycie na swojej ojczystej planecie, a równocześnie zawsze większość ludzi pracowała i cierpiała, żeby te marzenia zrealizować. No i stało się… chociaż trwało to tak długo. Już nasi praprzodkowie marzyli o gwiazdach, a dzisiaj mamy je na wyciągnięcie ręki. Spójrz na ten ogród. Czy aby dokonać podboju kosmosu, ludziom potrzebne są kwiaty? No?

— Nie… — wymamrotał niepewnie Darek — ale…

— Nieprawda — uśmiechnął się znowu Adam. — Właśnie, że potrzebne. Bo także i ten świat, tutaj, musi być taki, żeby chciało się w nim pomarzyć… A wy właściwie, co teraz robicie? — zagadnął podstępnie.

Darek naburmuszył się. Uznał, że stryj już dość długo przemawia tonem nauczyciela tłumaczącego coś szczególnie tępemu uczniowi. Uniósł głowę i rzucił obojętnym tonem:

— O ile się nie mylę, a nie sądzę, abym się mylił, to samo, co wy. Adama zamurowało.

— Darek! — powiedziała z wyrzutem Barbara. Adam zaśmiał się głośno.

— Co zrobić, kiedy on ma rację — rozłożył bezradnie ramiona. — Chodźmy stąd, moja droga — podał Barbarze rękę, którą ta z pewnym ociąganiem przyjęła. — Zostawmy ich samych… Chciałem ci tylko powiedzieć — odwrócił się jeszcze raz do Darka — żebyś nie zawracał sobie głowy podróżami do nierealnych światów. Niech licho porwie całą fantomatykę! Wszystko, co mamy, zawdzięczamy marzeniom i pracy. Marzenia są zawsze piękne. Ale sens mają tylko takie, po których chce się człowiekowi zakasać rękawy, żeby je zrealizować. Choćby to miało nastąpić dopiero za sto czy tysiąc lat. W ten sposób powstawały dzieła tak wielkie i piękne, jak Leonardo, Błękitna i miasto, które buduje ojciec Anny. Lub jak chociażby ten ogród tutaj. I jak przyszłe miasta wśród gwiazd, których jeszcze nie znamy, ale do których prędzej czy później dotrzemy. Bo przecież marzymy i o nich, prawda? No, cześć, dzieci, zagadałem się na śmierć. Niech wam się dobrze marzy… — zakończył zupełnie innym, żartobliwym tonem.

Następnie wziął Barbarę pod ramię i pociągnął ją za sobą. Niebawem zniknęli oboje za kępą aza-lii.

Na placyku przez dobrą chwilę rozbrzmiewał jedynie szmer strumyka, Wreszcie Darek poczuł, że nie może już dłużej milczeć. Pomyślał, pomyślał, po czym powiedział coś zupełnie zdumiewającego:

— Żeby mnie palili, gotowali, wyżymali, darli na strzępy, a potem kleili i polewali smołą, nie chcę mieć już nic wspólnego z żadnym filmem. Nie, i już!

Czarna grzywka uniosła się odrobinę. W stronę chłopca strzeliło nieodgadnione spojrzenie skośnych, lekko przymrużonych oczu.

— To chciałeś mi powiedzieć? — spytała dziewczyna jakimś dziwnym tonem.

Darek doszedł do wniosku, że upał — panujący w ogrodzie — staje się nie do zniesienia. I dlaczego najcieplej musi być akurat w okolicy jego twarzy?

Zastanowił się. Nie nad upałem. I nie nad tym, co naprawdę chciałby powiedzieć. To przecież wiedział aż nazbyt dobrze. Tylko…

Spojrzał wprost na Annę, jakby oczekując od niej pomocy. Dziewczyna jednak milczała. W jej oczach odbiły się gwiazdy, niby w kropelkach rosy błyszczących na liściach i kwiatach tego naj-niezwyklejszego ze wszystkich parków. Przyjrzał się tym gwiazdom i nagle wyrzucił z siebie z determinacją:

— Wcale nie to. Co mnie obchodzi film! Ja… ja… Do licha! Przecież wiesz, co chciałem ci powiedzieć!

Загрузка...