S. O. S

Karuzela zamiast zwalniać kręciła się coraz prędzej. Trzęsła się, trzeszczała, dygotała, a równocześnie przyśpieszała coraz bardziej. W jej wnętrzu rozbrzmiewała muzyka. Ale cóż to była za muzyka! Jakieś ochrypłe piszczałki, zwariowane kukułki, pokrywki do garnków! A wszystko to brzmiało coraz głośniej i coraz cieniej jak taśma w zepsutym magnetofonie rozszalałym w idiotycznym pośpiechu.

— Kręcić, kręcić!

— Cicho! — ryknął Darek.

Ale karuzela pędziła nadal. I nadal rozbrzmiewała ta jej potępieńcza muzyka:

— Kręcić! Kręcić!

Chłopiec postanowił się zbudzić. Kiedy jednak przyszło do realizacji tego postanowienia, okazało się, że już nie śpi. Od kiedy? Może od dwóch, może trzech sekund. No, bo jak miał spać, skoro… Nie, oczywiście, że nie.siedział na żadnej zwariowanej karuzeli. Ale jej ryk został znakomicie zastąpiony przez wrzask znanej mu dobrze, pękatej postaci, która tkwiąc na środku kabiny, wydawała z siebie straszliwe piski, kukania oraz pochrapywania, stanowczo przekraczające wytrzymałość normalnego ludzkiego ucha.

— Czas kręcić! Czas kręcić! Darek udając, że to jeszcze przez sen, wrzasnął tym razem naprawdę:

— Cicho!

Efekt był piorunujący. Piorunujący, chociaż niekoniecznie taki, o jaki chodziło. Zanim chłopiec zdążył otworzyć oczy, poczuł, że w jego piżamę na piersi wkręcają się jakieś grube, miękkie i niesłychanie ruchliwe śrubki. Równocześnie tuż przed nim ponownie zabrzmiał zdyszany, cienki głos:

— Wstawaj! Wszyscy czekają! Kamery! Scenografia! Czas! Czas! Scena pierwsza, druga, trzecia! Kręcić!

Darek zebrał się w sobie i wyprostował nagle na całą wysokość. Werwus, zostawszy nisko w dole, chcąc nie chcąc, musiał uwolnić jego piżamę.

Chłopiec.spojrzał na grubasa strasznym wzrokiem i spytał:

— Czy tak się budzi aktorów, żeby byli dobrze usposobieni do pracy? Gdzie jest Adam? — dodał już nieco łagodniej, rozglądając się po kabinie.

Werwus jęknął i załamał ręce.

— Jaki Adam? Adam występuje w ostatnim akcie. Nie, nie — zamachał rękami — to nie w tym filmie! Wszyscy czekają. Sonia, Lwizwis, automaty…

Adama nie ma. Zostawił Darka śpiącego i poszedł. Ubierając się, chłopiec postanowił, że tego mu już nie daruje. Wszystko jedno, czy pobiegł do dyspozytora wiedziony swoją reporterską pasją, czy też wybrał się na poranny spacerek z piękną ciocią. Chociaż to raczej nie wchodzi w rachubę. Jeśli Sonia jest w atelier…

Adam był tam, rzecz jasna, także. Na widok Darka wchodzącego w światło reflektorów uśmiechnął się szeroko. Ani chybi puścił wodze swojej bogatej fantazji i delektował się obserwowaną oczami wyobraźni sceną budzenia chłopca. Przecież musiał być przy tym, kiedy posyłali Werwusa po Darka.

— Poczekaj tylko! — mruknął chłopiec przez zęby.

Ale już po minucie zapomniał, że spał kiedykolwiek w życiu. Lwizwis, Joe Grath, Bo i Werwus wzięli go w takie obroty, że kiedy stanął wreszcie w swoim filmowym kostiumie przed podkowiastym, cudownie zastawionym stołem, zza którego uśmiechało się do niego złotowłose zjawisko, nie wiedział w ogóle, gdzie jest i co sprowadziło go w to idiotyczne miejsce. Mimo woli skierował się w stronę przeźroczystego fotela, aby zająć miejsce obok mrocznej postaci ze szczypcami zamiast palców.

— Nie tak! — zapiszczał Werwus.

— Masz przecież przywitać się z automatem — zawtórował mu niecierpliwy bas Lwizwisa.

— Zapomniałeś, Darku? — dorzucił wesoło Bo Ytterby.

„A ten z czego się cieszy”? — przemknęło chłopcu przez myśl. Nagle stanęły mu przed oczami niektóre wczorajsze sceny, jakby wyjęte z jakiegoś filmu grozy, i ogarnęła go złość.

— Wszystko przez to, że nie ma obiektywów fantomatycznych — oświadczył szczególnym tonem, usiłując odnaleźć twarz Bo za oślepiającymi tarczami reflektorów. — Nie znalazły się przypadkiem?

— Mówiłem! Mówiłem! — załkał Werwus. — Nie — odpowiedział lekceważącym tonem Joe Grath. — Cóż to, chłopcze, nie poradzisz sobie bez nich?

„Chłopcze”? Oczywiście, że sobie poradzi. Tylko…

— A wiesz, Bo — powiedział z naciskiem — zdawało mi się, że je widziałem.

Już w momencie kiedy wypowiadał to: „widziałem”, pożałował, że w porę nie ugryzł się w język. Trudno, stało się.

— Gdzie?! — zawołali równocześnie, każdy in-tym tonem, Lwizwis, Grath, Werwus i Adam.

— Gdzie?! — rozległ się jak echo słaby głos Mammei.

A więc i on był tutaj! Darkowi przyszła ochota z całej siły palnąć się pięścią w nos. Niestety, nawet ten skądinąd piękny gest nie mógł uratować sytuacji. A Darek chciał przecież tylko zawiadomić Bo, że nie będzie czekał na tę rozmowę z nim ani minuty dłużej niż to konieczne. Może wczoraj naprawdę nie było okazji, ale dzisiaj… Tymczasem wszystko wypadło inaczej i nie tyle gorzej, ile całkiem źle. Chłopiec pochwycił spojrzenie Adama i zrozumiał, że nie ma sekundy do stracenia — jeśli chce naprawić skutki własnego gadulstwa, musi to zrobić natychmiast.

Ozdobił twarz nonszalanckim uśmiechem i wzruszył ramionami.

— Pewnie mi się zdawało — wycofał się.

— Na pewno ci się zdawało — potwierdził półgłosem operator, Joe Grath. Półgłosem, ale takim tonem, że chłopcu ciarki przeszły po krzyżach.

Wyprostował. się, przybierając zaczepną postawę.

— Jestem gotowy — rzucił wyzywająco.

— Całe szczęście — zasyczał głosik anielicy przytulonej ramieniem do martwej, człekokształtnej bestii spoczywającej w sąsiednim fotelu — że Darek umie się tak szybko przygotować. Inaczej spędzilibyśmy tutaj kilka miesięcy.

Darek spojrzał na nią zaskoczony. Jeszcze przed chwilą uśmiechała się tak pogodnie, była taka… taka… jasna, a teraz…

Mimo woli pokręcił głową. Na szczęście w tym momencie Lwizwis, zniecierpliwiony, dał znak do rozpoczęcia zdjęć. Kamery poszły w ruch. Chło-piec skoncentrował całą uwagę na swojej roli. Nie chciał nikomu dawać okazji do jakichś okrzyków pod swoim adresem. Nikomu, a już szczególnie tej…

Spojrzał na „tę” i… gdyby na to pozwalała scena, którą właśnie kręcili, byłby z pewnością mocno przetarł oczy. Zobaczył bowiem tak promiennie uśmiechniętą, wdzięczną twarzyczkę, tyle było w niej słońca, życzliwości… A równocześnie czuło się, że owa twarzyczka należy do kogoś, kto zgłębił niejedną tajemnicę niejednego świata.

Nie ulegało wątpliwości — ta mała diablica była wspaniała. Grała jak w natchnieniu. Nieuchwytnymi gestami potrafiła zaakcentować własną osobowość, pozostając przy tym w doskonałej zgodzie z intencją, a nie — z dosłownym brzmieniem scenariusza. Uwagi Lwizwisa chwytała w pół słowa. Nie popełniła ani jednego błędu.

Na jej tle Darek wydał się sobie surowy i niezgrabny. Ot, dzikus, przywieziony do wspaniałego filmowego atelier wprost z najdalszego zaułka układu planetarnego i od razu postawiony przed kamerami razem z najsłynniejszą gwiazdą. Być może rzeczywiście na jej tle wypadł nieco blado. Rzecz w tym jednak, że zgodnie z koncepcją autorów filmu tak właśnie miał wypaść. Przecież był zagubionym w teoretycznych roztrząsaniach naukowych, zniewieściałym mieszczuchem, który przypadkiem znalazł się w dziwnym świecie planet i satelitów, podczas gdy ona…

Ale Darek po prostu zapomniał o tym, że gra akurat kogoś takiego. Toteż kiedy wreszcie kamery stanęły, kiedy zgasły reflektory, a zapaliły się zwykłe lampy, i kiedy sala zabrzmiała nagle od oklasków, sam — zupełnie bezwiednie — zaczął bić brawo.

— Tego już za wiele — zagrzmiał Lwizwis. — Panie Adamie, niech pan powie temu młodemu artyście, że skromność jest jedną z dróg do wielkości.

Adam zaśmiał się głośno. Darek znieruchomiał. Pobiegł wzrokiem do złocistej i ujrzał jakąś obcą, kwaśną twarz. Piękne usteczka były wykrzywione w podkowę. Z jasnych, błękitnych oczu pozostały wąziutkie szparki jak u śpiącego kota. Tylko że ten kot nie spał.

— Tak ci się podobało? — zasyczał głosik, który jeszcze kilka sekund temu sypał perełkami najszlachetniejszych dzwonków. — On zdaje się uwierzył w siebie — ciągnęła Sonia, w dal szym ciągu nie patrząc na nic ani na nikogo. — To zresztą dobrze. Każdy naprawdę wielki aktor musi wierzyć w siebie…

Brawa umilkły. Ktoś wprawdzie jeszcze klaskał, ale zagłuszył to chóralny śmiech. Darek odczekał, aż w sali zrobi się nieco ciszej, po czym powiedział:

— Nie wiem, jak kto, ale ja biłem brawo tobie. Bardzo mi się podobałaś, nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo. Cały czas się dziwiłem, że gram razem z tobą.

Sonia siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, wreszcie podniosła się z fotela i podeszła do Darka. Stanęła przed nim i westchnęła głęboko.

— Wszyscy mówią, że mam wstrętny charakter — oznajmiła bez żadnych wstępów i bez uśmiechu — i obawiam się niekiedy, że mają trochę racji. Naprawdę bywam rozkapryszona i złośliwa, prawda, ciociu? — zwróciła się rzeczowo do Barbary, która patrzyła na swoją pupilkę z wyrazem ostatecznego osłupienia, najwyraźniej nie wierząc własnym uszom. — Trzeba ci wiedzieć, że ja naprawdę chcę zostać aktorką. I nie zwracaj uwagi na to, co mówię. Zobaczysz, że film się uda. Przepraszam.

To „przepraszam” nie wypłynęło, tylko wionęło z różanych usteczek przyszłej gwiazdy. Chłopiec chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł znaleźć słów. Zdołał tylko zareagować nikłym, wodnistym uśmiechem.

Nie przestał się tak uśmiechać nawet wtedy, kiedy Sonia, skończywszy swoje wystąpienie, ponownie przybrała nieobecny wyraz twarzy, opadła na fotel i po dawnemu zmrużyła oczy.

— Dziewczyno — odezwał się zachwycony Lwizwis — dziewczyno, będziesz wielką gwiazdą! Ja ci to mówię!

— Brawo, brawo, brawo! — zapiszczał Werwus, podskakując w miejscu.

Ten ruch spowodował katastrofalne skutki. Jedno z dwojga — albo lśniąca fioletowa kurteczka była zbyt ciasna, jak na to, co w nią wtłoczono, albo też brzuch kierownika produkcji był zbyt pękaty, jak na jego kurteczkę. Dość że po ostatnim „brawo”, któremu towarzyszył dziarski podskok, rozległ się przeraźliwy trzask i fioletowa kurteczką dokładnie rozpołowiona spłynęła na podłogę. Grubas przeszedł natychmiast od entuzjazmu do rozpaczy. Schylił się posapując boleśnie i zgarnął części swej garderoby, próbując z powrotem uzyskać z nich jedną całość. Incydent ten przeszedł jednak nie zauważony.

— A nie mówiłem?! — wykrzyknął pewnym siebie głosem Grath. — Im nie trzeba niczego wyświetlać, wyobrażą sobie wszystko, co tylko zechcą!

Te słowa przypomniały Darkowi o Bo. Kamerzysta milczał. Tkwił przy swojej wygaszonej już aparaturze i jakimś dziwnym wzrokiem spoglądał na Joego Gratha. Nie zauważył nawet że tuż obok stanął Mammea i jeszcze ktoś. Ktoś obcy.

Niepozorny — przygarbiony bardziej niż zwykle — zrobił kilka kroków w stronę Darka. Za nim ruszył obcy. Chłopiec zdążył zauważyć, że jest to wysoki, szczupły mężczyzna w dziwnie skrojonej bluzie. Jego ciemne włosy zaczynały się już srebrzyć na skroniach, ale twarz miał młodą, pełną, z mocnym, niemal kwadratowym podbródkiem.

Dalszą obserwację obcego uniemożliwił chłopcu Mammea.

— Słuchaj, Darku — powiedział niepozorny niepozornym tonem — przed rozpoczęciem zdjęć wspomniałeś coś o tych obiektywach. Czy naprawdę wydaje ci się, że je widziałeś?

Po tych słowach Mammei ruchliwe oblicze Gratha stężało, szpakowaty nieznajomy pochylił się do przodu i bacznie czekał na odpowiedź, twarz Bo Ytterby'ego przybrała barwę kredy.

— Panu chodzi o obiektywy fantomatycznę? — zabrzmiał głos Adama i chłopiec aż się zdziwił, ile serdecznego rozbawienia pomieszanego z nie udanym lekceważeniem potrafił reporter zawrzeć w tym swoim głosie. — Gdzież niby miałby je widzieć? Poza tym dam głowę, że Darek nigdy w życiu nie zetknął się z żadną aparaturą fanto-matyczną, więc jakim cudem mógłby ją rozpoznać. A może się mylę, Darku?

W tym momencie chłopiec raz na zawsze darował Adamowi wszystkie dawniejsze i przyszłe ka-wały. Jego serce przepełniło uczucie wdzięczności.

— Nie, stryju — odpowiedział lekko zachrypłym głosem. — Nigdy nie widziałem…

— No, proszę! — triumfował Adam. — A zresztą, odnoszę wrażenie, że pan Joe ma rację. Im niepotrzebna fantomatyka. Nawet nie przypuszczałem, że chowamy w domu prawdziwego aktora. Oczywiście, daleko mu jeszcze do Soni, ale coś niecoś jednak potrafi. To pewnie po mnie — zakończył.

Atmosfera została rozładowana. Mammea rad nierad uśmiechnął się blado i wycofał tyłem za kamery. Szpakowaty także rozjaśnił twarz w uśmiechu. Tylko operator jeszcze przez dłuższą chwilę patrzył obojętnym wzrokiem w sufit, jakby działo się tam akurat coś niebywale frapującego. Wreszcie spuścił głowę i, zapewne przypadkiem, spojrzał w stronę Bo. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem kamerzysty, którego twarz nadal była biała jak świeżo spadły śnieg.

Z korytarza dobiegł szybki tupot nóg. Do sali wpadł Marek, a tuż za nim Anna.

— Brawo! — zawołał zdyszanym głosem chłopiec, Podbiegł do Darka i zaklaskał głośno. — Widzieliśmy was! Tata włączył podgląd… zamiast obserwować planetoidy. Ona grała jak… jak… — zająknął się wbijając zachwycony wzrok w omdlałą złotowłosą.

— Jakby całe życie nie robiła niczego innego — dopowiedziała Anna, zbliżając się do dziewczyny. — To będzie bombowy film!

— Jeśli o mnie chodzi — wycedziła Sonia — zrobię, co będę mogła. Nie wszystko jednak zależy ode mnie.

Nastała chwila ciszy. Anna zmieszała się.

— Chciałam tylko powiedzieć — mruknęła z urazą — że bardzo nam się podobałaś. A mój braciszek po prostu oszalał.

Po tej niefortunnej niedyskrecji Marek — nie wiadomo dlaczego — odwrócił się nagle tyłem do Darka.

— Wszystkim nam się podobali — rzucił pojednawczo Lwizwis. — No, na teraz dosyć. Przejrzymy taśmy, a wy idźcie sobie odpocząć. Po południu dalszy ciąg. Chodź, Knut — zwrócił się do grubasa, który nadal przyciskał do piersi połówki swojej kurteczki, widać medytując, jak by tu do prowadzić ją do pierwotnego stanu — pomyślimy o scenerii startu. Przecież oni lecą dzisiaj w nieznane.

Lwizwis myślał oczywiście o filmie, ale jego słowa okazały się prorocze. Tylko że tego nie mógł przewidzieć ani Darek, ani Anna, ani Adam, ani w ogóle żadna z osób. czy osóbek obecnych w tej sali. Może to i dobrze, bo inaczej oświadczenie Lwizwisa nie zostałoby przyjęte z takim entuzjazmem.

— Może pójdziemy na platformę widokową — zaproponował Marek, kierując nieco cielęce spojrzenie w stronę Soni.

— Idźcie — odpowiedział Adam. — Ja skoczę do dyspozytorni i także tam przyjdę.

Pomachał ręką Darkowi, uśmiechnął się do Barbary i wypadł na korytarz. Chłopiec zauważył, że twarz opiekunki Soni jakoś dziwnie pojaśniała. „Faktem jest — stwierdził nie bez pewnej satysfakcji — że musiałaby nie mieć krzty oleju w głowie, żeby nie docenić niektórych przynajmniej za-let Adama”.

Sonia wstała.

— Chcę się przejść — oznajmiła tonem królowej wzywającej dwór do swojego pałacowego parku. — Pójdziesz ze mną, prawda, Darek?

Chłopiec poczuł zamęt w głowie. Zdołał wprawdzie uśmiechnąć się blado do złotowłosej, ale zaraz potem odszukał spojrzeniem Annę. Ta była jednak szalenie zajęta usuwaniem z rękawa swojej bluzy jakichś nie istniejących strzępków.

— Mieliśmy iść na platformę widokową — przypomniał czując, że jego policzki stają się gorące.

— Phi! — parsknęła pogardliwie złocista.

— Chodźmy tam wszyscy — zaproponował nie swoim głosem Marek. Tym razem Anna parsknęła:

— Phi!…

Darek nabrał w płuca powietrza. Z trudem odrywając wzrok od czarnej grzywki, powiedział do Soni;

— Tam jest naprawdę ładnie. Wielka gwiazda odwróciła się plecami do mniejszej gwiazdy, darząc z kolei uśmiechem Marka.

— Ty także uważasz, że na tej waszej platformie jest coś godnego widzenia? — spytała tonem osoby z natury skłonnej do poświęceń.

Zagadnięty przełknął ślinę i przytaknął ruchem głowy. Anna roześmiała się głośno, ale natychmiast umilkła.

— No, to chodźmy — powiedziała słodziutkim głosikiem Sonia, podchodząc do jej brata.

Twarz złocistej znowu była uosobieniem aniel-skości. Darkowi zrobiło się jakoś głupio. Przecież dźwięczały mu jeszcze w uszach jej słowa, kiedy mówiła o swoim charakterze. To przedziwne — żeby znać siebie tak dobrze jak ona, a równocześnie nie robić nic, by choć trochę podreperować tę własną opinię o sobie.

Salę opuścili jako ostatni. Barbara wraz ze szpakowatym, który coś do niej mówił, szli tuż przed nimi. Dwa kroki za szpakowatym dreptał przygarbiony Mammea. Lwizwis, Grath, Bo i Werwus dawno już zniknęli w korytarzu.

Na platformie widokowej, czyli w sali z przeźroczystą ścianą, tym razem paliły się wszystkie lampy. Anna podeszła do kontaktu i zgasiła światło. Sięgnęła po swój komunikator, potrzymała go chwilę przy czarnej główce, po czym oświadczyła spoglądając na Barbarę:

— Niestety i dzisiaj nie będziemy mogli wyjść na zewnątrz. Znowu zapowiedzieli eksplozję. Z windy wypadł Adam.

— Darku! — krzyknął przytrzymując nogą drzwi kabiny, żeby się nie zamknęły. — Chodź prędko! Lecimy!

— Dokąd? — spytał błyskawicznie Marek. — Dokąd? — powtórzył jak echo szpakowaty.

Barbara spojrzała na niego ze zdumieniem. Zdziwił się także Adam.

— Przepraszam… — powiedział zmienionym tonem i urwał.

— Teraz nie wolno startować — wymamrotał cicho Mammea. — Na dzisiaj przewidziano kolejną eksplozję.

— Wiem — uciął Adam. — Właśnie dlatego lecę. No, chodź, Darek.

Najwyraźniej chciał pouczyć niepozornego i tego obcego, żeby nie wtrącali się w nie swoje sprawy.

— Lecicie w stronę tej planetoidy? — spytał z ogniem w oczach Marek.

— Aha — potwierdził reporter. — Mam okropny zwyczaj być wszędzie tam, gdzie się coś dzieje. W każdym razie staram się…

Szpakowaty zrobił dwa kroki w ich stronę.

— Nazywam się Stewa — powiedział uprzejmie. — Nie znamy się jeszcze, wczoraj przyleciałem z Ziemi.

— Nie szkodzi — Adam wyszczerzył do niego zęby — ja także przyleciałem wczoraj. Ryska, bardzo mi miło. A teraz przepraszam, ale śpieszę się. Darek, idziesz wreszcie czy nie?

— Jeszcze słówko — szpakowaty nie należał do ustępliwych. — Z pewnych względów bardzo zależy mi na tym, żeby wiedzieć, czy Nerpa zgodził się na ten lot.

Adam chwycił bratanka za łokieć i wepchnął go do windy.

— To chyba moja sprawa, prawda? — rzucił przez ramię. W tym momencie przypadła do niego Anna.

— Niech nas pan weźmie! — wydyszała. — Marek! — odwróciła się do brata, jakby oczekiwała od niego pomocy.

Ten z kolei spojrzał błagalnie na Darka, a Darek zamknął koło, stawiając nagły opór swemu stryjowi, który już zamierzał zatrzasnąć drzwi windy.

Adam wprawdzie zatrzymał się, ale potrząsnął przecząco głową.

— Musielibyście porozmawiać z ojcem, zresztą dostałem tylko dwuosobową rakietę.

— Nie wyłączyłaś komunikatora, Anno — popłynął nagle z głośników poważny baryton Olega Nerpy. — Pan Ryska leci, ponieważ jest reporterem i ma specjalną kartę pilota oraz wszystkie potrzebne uprawnienia. Darek także ma kartę pilota i, o ile wiem, spędził wiele godzin w próżni. Natomiast ty chodzisz dopiero na kurs, a Marek nie ma jeszcze za sobą ani jednego samodzielnego lotu. Musicie poczekać na inną okazję.

— On jest wszędzie — oświadczyła z goryczą Anna — i wszystko słyszy. Czy można normalnie żyć w takich warunkach?

— Ma pan jeszcze jakieś pytania? — Adam posłał szpakowatemu najbardziej ujmujący ze swoich uśmiechów.

— Nie — wycofał się zagadnięty.

Darek włączył w myśli szpakowatego, vel Stewę, jak przybysz się przedstawił, do grona podejrza-nych.

Stanowczo zbyt wiele ludzi interesuje się na tej dziwnej stacji tym, co widzieli lub słyszeli inni. A także tym, co ci inni zamierzają zrobić.

Rakieta była nie tylko dwuosobowa, ale mniejsza od wszystkich, z jakimi Darek miał kiedykolwiek do czynienia. Fotele obu pilotów stały tak blisko siebie, że chłopiec czuł przylegające do niego ramię Adama. Tuż nad ich głowami widniał wąski, potrójny ekran, pod nim sterczał pulpit sterowniczy. Po prawej ręce Darka znajdowała się przystawka automatycznego pilota i klawiatura pokładowego komputera.

Byli w pełnym próżniowym rynsztunku. Podróż zapowiadała się ciekawie.

Kilkanaście sekund po starcie, kiedy minęło. pierwsze przeciążenie, Darek spytał, dokąd właściwie lecą.

— Do drugiego dyspozytora, Abarta — odpo-wiedział Adam nie spuszczając wzroku z tablicy wskaźników.

— Widzisz ten namiar? — wskazał chłopcu jasnozieloną linię przecinającą tarczę jednego z ekranów. — To sygnał bazy, do której lecimy. Poprowadzi nas jak po sznurku.

— To nie będziemy w pobliżu eksplozji?

— W pobliżu takiej eksplozji — z tonu Adama wynikało, że reporter się uśmiecha — mógłbyś znaleźć się tylko raz w życiu. Wyparowalibyśmy razem z naszym stateczkiem jak kropla wody wrzucona do hutniczego pieca. Lecimy więc do bazy dyspozytora ruchu — dodał szybko, jakby sobie przypomniał śmierć starszego brata, ojca Darka, i doszedł do wniosku, że należy zmienić temat. — Zbudowali ją na numerze dziewięćset sześćdziesiątym trzecim, maleńkiej planetoidzie stanowiącej akurat centrum przyszłego miasta. Jego budowniczowie podzielili się na dwie grupy, jedna pracuje na stacji pod kierownictwem Nerpy, a druga bezpośrednio w przestrzeni czuwa nad transportem i montażem. Szefem tej drugiej grupy jest właśnie Abart, do którego lecimy. Nie zostaniemy zresztą u niego. Obiecał wskazać nam bezpieczną orbitę, z której będziemy wszystko widzieć jak na dłoni. Muszę mieć dobre zdjęcia — wskazał pulpit zarzucony reporterskimi datorami, kamerami i antenkami.

Nie rozwijali dużej szybkości. Stateczek co chwilę zmieniał kurs, hamował i znowu przyśpieszał, by po kilkunastu sekundach wejść w kolejny łuk. Automatyczny pilot skrupulatnie i bezbłędnie wypełniał polecenia napływające z docelowej bazy.

— Tutaj roi się od małych, mniejszych i całkiem malutkich planetek czy raczej okruchów skalnych najspokojniej wędrujących sobie przestrzenią — powiedział w pewnej chwili Adam. — Nie można się śpieszyć. Zresztą — spojrzał na zegarek — mamy masę czasu.

— Muszę wrócić po południu — przypomniał Darek — inaczej Lwizwis zrobi ze mnie jajecznicę.

— Nie dopuścimy do tego— zapewnił poważnie Adam. — W zeszłym roku spędziłem trzy miesiące na wyspach rezerwatu tahitańskiego. — oświadczył nagle pozornie od rzeczy. — Było nas tylko czworo, siedzieliśmy na maleńkim atolu koralowym i przez ostatnie trzy tygodnie jedliśmy wyłącznie jaja tamtejszych mew. Bez soli — dodał z niewymownym wstrętem — bo i tę miał przywieźć dopiero jacht, na który czekaliśmy. Powiedziałem sobie, że do końca życia nie spojrzę na jajecznicę. A ponieważ na ciebie patrzeć muszę, nie dopuszczę, by Lwizwis… Tak, słucham? — rzucił nie zmienionym tonem.

— Uwaga. „Smyk” — odezwały się obcym męskim głosem słuchawki wewnątrz próżniowych kasków. — Tu Abart. Wszystko w porządku?

— Tu „Smyk” — powiedział Adam i Darek przypomniał sobie, że taką właśnie nazwę nosiła ich rakietka. Nazwa ta była wytrawiona tuż pod dziobem dużymi, prostymi literami, które kiedyś mogły mieć piękną, amarantową barwę.

— Jestem na kursie — mówił dalej Adam. — Odległość…

— Poczekaj — Abart nie pozwolił mu skończyć. — Uważaj, „Smyk”. zmiana kursu. Nie możesz teraz lądować. Pole startowe mam zajęte przez ciężarówce, które wracają z rejonu eksplozji. Nie poradzę sobie z tym wcześniej niż za piętnaście minut. Może nawet dwadzieścia. Musisz wejść na orbitę i poczekać.

Adam pomyślał chwilę

— Tu „Smyk” — odezwał się wreszcie. — Zrozumiałem. Chciałbym jednak być przy przygotowaniach. Czy nic nie da się zrobić?

Słuchawki milczały jakiś czas.

— Jeden z was mógłby lądować w samym skafandrze — odpowiedział w końcu drugi dyspozytor, bez przesadnego entuzjazmu. — Ale rakieta nie. Nie mam dosłownie centymetra kwadratowego wolnej przestrzeni.

— No, to nic z tego — w głosie Adama brzmiało źle zamaskowane rozczarowanie. — Podaj nowy kurs.

Darek położył stryjowi rękę na ramieniu.

— Posłuchaj — rzucił szybko — jeśli chcesz, możesz lądować. Niech mi tylko baza podaje dane dotyczące kursu, a mogę siedzieć sam na orbicie nawet przez tydzień. Robiłem to już wiele razy.

Darek robił to rzeczywiście i Adam o tym wiedział. Ale zawahał się.

— A jeśli coś się stanie? — mruknął niepewnie. Darek uśmiechnął się. Wiedział, że Adam połknął już haczyk i teraz marzy tylko o tym, aby dać się przekonać.

— Nie wiesz przypadkiem, co może się przytrafić rakiecie idącej po orbicie z dobrze wyliczonym kursem? Jeśli natomiast chodzi o meteoryty, inwazję obcej cywilizacji lub kosmiczne krasnoludki, to czy sądzisz, że twoja obecność odstraszyłaby je od „Smyka”?

Adam zamyślił się.

— „Smyk”, tu Abart. Wasza rakieta idzie po nowym kursie. Za chwilę miniecie bazę i wejdziecie na orbitę.

— Teraz albo nigdy — mruknął Darek.

— Tu „Smyk” — Adam zdecydował się wreszcie. — Uwaga, baza. Awaryjne lądowanie pilota. Przekazywać polecenia i namiar aparaturze skafandra. Wyłączam się z sieci pokładowego komputera. Przechodzę do śluzy.

Darek poczuł dotknięcie ręki Adama na swoim ramieniu. To dotknięcie wyrażało wszystko: prośbę, aby chłopiec zrozumiał, że reporter naprawdę musi być przy tych przygotowaniach, przeprosiny za pozostawienie go samotnego na pokładzie, a wreszcie zachętę do wytrwania. Tej ostatniej Darek nie potrzebował. Zresztą nie poczuł nawet, kiedy ręka Adama zniknęła z jego ramienia. Skupił całą uwagę na pulpicie sterowniczym i na ekranach. Tarcza jednego z nich przekazywała już obraz maleńkiej nieregularnej bryły wirującej powoli w próżni. Dokoła była czerń i gwiazdy. Na mikroskopijnym okruchu lądu, gdzie znajdował się dyspozytor Abart, widniało niemal niewidoczne światełko, które w rzeczywistości na pewno było potężnym reflektorem.

— Uwaga, Darek — zaszemrał w słuchawkach głos Adama — właz otwarty.

Chłopiec szybko zlustrował wskaźniki. Na pulpicie paliła się pomarańczowa lampka.

— Tak; właz otwarty — powtórzył. Sprawdził namiar i dodał: — Uwaga, baza. Uwaga, Abart. Pilot przygotowany do opuszczenia statku.

— Uwaga, „Smyk” — padła natychmiast odpowiedź — wprowadzam korekturę kursu. Czy pilot widzi namiarowy sygnał?

— Pilot gotów — głos Adama.

— Wszystko gotowe — uzupełnił Darek.

— Zaczynam odliczanie — rzucił Abart. — Wkrótce będziecie bezpośrednio nad bazą. Potem zaczniecie się szybko oddalać. Siedem… sześć… pięć… cztery…

— Trzymaj się, Darek. Wylądujesz, kiedy Abart będzie miał wolne pole. Stacja da sygnał i automatyczny pilot sam naprowadzi statek.

— …trzy… dwa…

— Powodzenia, Adam. Nie zgub się.

— …jeden…

— Cześć, stary— zaśmiał się reporter — będę biegł od gwiazdy do gwiazdy. Nie zabłądzę.

— …zero…

Pomarańczowe światełko na pulpicie zgasło. Zielona linia kursu na ekranie przesunęła się odrobinę w lewo.

— Właz zamknięty — zameldował komputer.

— Tu „Smyk” — powiedział Darek — właz zamknięty. Co z Adamem?

Dłuższą chwilę czekał na odpowiedź. Statek leciał w takiej pozycji, że Darek na żadnym z ekranów nie mógł dostrzec maleńkiej sylwetki reportera zagubionego w bezgranicznej, czarnej przestrzeni. To znaczy jego sylwetki i tak nie mógłby dostrzec. Wiedziałby jednak, gdzie Adam jest. Jego drogę wskazywałby mały, błękitny płomyczek gazowego pistoleciku, którego odrzut pozwalał człowiekowi pokonywać samotnie niewielkie odległości w próżni.

— Uwaga, „Smyk” — usłyszał.

— Tu „Smyk”.

— Poprawka kursu. Musimy zmienić tor niektórych bezzałogowych ciężarowców przygotowujących się do pracy w rejonie wybuchu. Wejdziesz na ciasną orbitę wokół Hidalga. Dystans pokonasz w ciągu dziesięciu minut. Tam będziesz bezpieczny. „Smyk”?

— Słucham.

— Adam Ryska wylądował. Jest obok mnie w dyspozytorni. Pozdrawia cię.

— Tu „Smyk”. Wchodzę na nowy kurs. Mam go już na ekranie. Pozdrawiam Adama.

— Trzymaj ten kurs. To na razie, „Smyk”.

— Na razie, panie Abart.

Planetoida Hidalgo była niedaleko. Darek obserwował wijącą się leniwie linię kursu. Zboczyła lekko w prawo, po czym ponownie stanęła w pionie. W rzeczywistości ta nitka biegła przez przestrzeń tak prosto, jak to tylko w tej przestrzeni było możliwe. Łuk zatoczyła nie ona, a sam stateczek, na którego pokładzie znajdował się chłopiec z Ganimeda.

Rakietka szła podanym z bazy kursem, światełka wskaźników mrugały uspokajająco, radio milczało. Chłopiec rozparł się wygodnie w fotelu i odetchnął głęboko.

Cóż to za cudowna rzecz — te niewidoczne drogi wśród gwiazd. Jak dobrze mieć kartę pilota i krążyć tymi drogami, które tylko pozornie są puste. Bo przecież nawet i tutaj…

Darek właśnie zaczął sobie przypominać wszystko, co słyszał o niespodziewanych spotkaniach na drogach w przestrzeni, gdy nagle jedna z niewidocznych dotąd lampek w pulpicie sterowniczym zabłysła ostrą czerwienią. Równocześnie rakietka zaczęła gwałtownie zwalniać.

„Za wcześnie” — przemknęło chłopcu przez myśl. Rzut oka na tablicę przekonał go, że się nie myli. Za wcześnie. Co najmniej o trzy minuty.

— Tu „Smyk” — powiedział — staję. Według mojej oceny za daleko od planetoidy Hidalgo, Automatyczny pilot… — zawiesił gło.

W tym samym bowiem momencie w jego słuchawkach rozległo się kilka pulsujących, urywanych sygnałów.

— „Smyk”, odezwij się! — zażądała baza. Sygnały powtórzyły się. Sześć krótkich, zniekształconych dźwięków o charakterystycznym, niepowtarzalnym brzmieniu. To brzmienie było doskonale znane wszystkim słuchaczom kursu pilotażu. Automatyczny nadajnik ratunkowy. W pobliżu — kilometr, dziesięć lub sto kilometrów, w przestrzeni taka różnica nic nie znaczy — znajdował się ktoś potrzebujący pomocy. Darek nie zastanawiał się ani chwili.

— Tu „Smyk” — zgłosił się spokojnie do bazy. — Odbieram sygnał alarmowy. Automatyczny pilot zarejestrował wezwanie, zanim przekazały je moje głośniki, i wyhamował statek. Czy przejść na namiar obiektu nadającego?

— Tu dziewięćset sześćdziesiąta trzecia. „Smyk”, upewnij się, czy to jest sygnał alarmowy. Według naszych danych w promieniu ośmiu milionów kilometrów nie powinien się znajdować żaden statek załogowy. Oprócz ciebie, rzecz jasna. Czekam.

Darek wzruszył ramionami. Wewnątrz jego kasku odzywało się coraz głośniejsze, przerywane buczenie, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym dźwiękiem. „Ciekawe, dlaczego ten nadajnik pracuje tylko na jednym paśmie? — przeszło mu przez myśl. — Wezwanie o ratunek biegnie przecież zawsze na całej szerokości skali. Widać obcy ma uszkodzony nie tylko silnik, ale i radio”.

— Tu „Smyk”. Słyszę coraz lepiej — spojrzał na ekran, po czym dodał: — Automatyczny pilot już Zmienił kurs mojej rakiety. Komputery pokładowe są przecież zaprogramowane tak, żeby same reagowały na sygnał s.o. s.

— Tu baza. „Smyk”, polecam ci odnaleźć statek wzywający pomocy. Jeśli to będzie możliwe, weź go na hol. Jeśli nie, przyjmij na pokład jego załogę. Poradzisz sobie? — zatroskał się niezupełnie regulaminowo Abart.

— Tu „Smyk” — odpowiedział krótko Darek. — Przerywam łączność z bazą. Przechodzę na zakres fal obiektu nadającego wezwanie.

Dotknął ręką pulpitu. Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, poczuł się bardzo samotny. Nic się nie zmieniło, był w przestrzeni sam, tak jak dotychczas… tylko że nie było już głosów ludzi, którzy prowadzili jego rakietę i czuwali, aby nie zeszła z kursu. No, dość. Teraz trzeba się skupić.

Poczuł, że zmienia pozycję, i równocześnie na skraju ekranu zobaczył poszukiwanego. Był to mały-stateczek, nie większy od „Smyka”, tylko znacznie starszego typu. Tkwił nieruchomo nad samą powierzchnią Hidalga porysowaną skalnymi wieżami.

Szybkość poszukiwanego i tego, który przychodził mu z pomocą, zrównały się.

— Tu Darek Ryska na pokładzie rakiety „Smyk”. Przybywam z pomocą. Wzywam uszkodzony statek. Słyszycie mnie?

— Słyszę, słyszę — zabrzmiał obcy, chrapliwy głos tak blisko i wyraźnie, że Darek aż Się wzdrygnął. Co, u licha? Dlaczego ten obcy, jeśli ma takie dobre radio, nadawał przedtem tylko automatycznym kodem?

Chłopiec rzucił okiem na pulpit swojego komputera i przekonał się, że aparat nieznajomego ma bardzo niewielki zasięg. Nie mogli go słyszeć w bazie. Adam i Abart nie wiedzą, że Darek dotarł już do celu. W ogóle o niczym nie będą wiedzieli, dopóki akcja nie zostanie zakończona.

— Możesz wyjść ze statku — spytał chłopiec — czy mam cię wziąć na hol?

— Straciłem zdolność manewrowania — odpowiedział mężczyzna. — Moje pudło jest już do niczego i trzeba je zostawić. Jestem w skafandrze. Mogę wyjść.

— Zapalam reflektory. Otwieram właz. Ustawiam statek włazem w stronę twojej rakiety — recytował Darek jak na egzaminie z pilotażu.

— Dobra, dobra — zamruczał obcy. — Hej, „Smyk”!

— Słucham?

— Widzę twój właz. Bądź ze mną w kontakcie. Mam wyczerpane ogniwa zasilające w pistolecie próżniowym. Nie wiem, czy dolecę.

Darek utkwił wzrok w pomarańczowym światełku na pulpicie. W pewnym momencie zgasło. Właz był zamknięty. Mogło to oznaczać tylko jedno. Obcy jest już na pokładzie. Czeka teraz w śluzie, aż jej komora wypełni się powietrzem. Dlaczego w takim razie mówi, żeby chłopiec pozostawał z nim w kontakcie? Dlaczego nie chce, żeby przełączyć radio na bazę?

Darek zdecydowanie sięgnął do pulpitu łącz-czności. Światełka wskaźników zabłysły jakby weselej.

— „Smyk” do bazy — rzucił. — „Smyk” do bazy. Mam na pokładzie uratowanego. Jego statek nie nadający się do lotu zostawiam w polu grawitacyjnym Hidalga. Uratowany jest mężczyzną. Był sam. W tej chwili jest jeszcze w śluzie…

Zza pleców Darka wyłoniło się grube, męskie ramię. Dłoń w szerokiej, próżniowej rękawicy spadła na pulpit i przeszorowała po klawiszach. Rakietka gwałtownie zmieniła kurs. W słuchawkach przez chwilę panowała martwa cisza. Następnie zbudził się w nich jakiś dziwny szum. Dopiero po kilku sekundach chłopiec zorientował się, że to szumi w jego własnej głowie.

— Wyłącz radio — usłyszał chrapliwy głos i równocześnie poczuł jakieś ukłucie między łopatkami.

— Tu baza — Abart był zaskoczony nie mniej niż Darek. — Chyba nie zrozumiałem…

— Wyłącz radio — powtórzył obcy.

To coś, co uwierało Darka w plecy, wpiło się w nie odrobinę głębiej.

Nie czas było pytać. Posłusznie przesunął tłumik fonii.

— Namiar też — powiedział z groźbą w głosie człowiek, który z ocalonego przeobraził się w napastnika.

Darek spróbował odwrócić głowę.

— Siedź prosto! — warknął obcy. — To, co tutaj mam — chłopiec znowu poczuł potężne szturchnięcie w plecy — to jest miotacz. Rób, co mówię, nie mam czasu ani ochoty na żarty.

— Jeśli wyłączę namiar — wykrztusił Darek — stracimy kurs.

— Podobno umiesz prowadzić takie łupinki — odparł głos. — Słyszałem, jak się chwaliłeś, kiedy rozmawialiście z. tym jakimś Adamem… i z tym drugim, dyspozytorem. Więc nie udawaj niemowlaka. No, już!

Chłopiec ponownie sięgnął do pulpitu i wyłączył aparaturę nadawczo-odbiorczą utrzymującą kontakt z bazą. Zielona nitka zniknęła z ekranu jak zdmuchnięta. Równocześnie przestał działać automatyczny pilot i wszystkie zespoły pokładowego komputera.

„Słyszał — powtórzył sobie w myśli zmartwiały z przerażenia Darek. — A więc radio miał w porządku. Mógł wezwać pomocy na wszystkich pasmach. Z pewnością przyleciałby statek z bazy, a nawet ze stacji. Ale on specjalnie czekał tutaj na taką okazję. Nie chciał ekipy ratunkowej. Chciał zawładnąć rakietą. Przyczaił się”.

Chłopiec przełknął ślinę. Gardło miał suche jak popiół.

— Czego pan chce?

Za jego plecami zabrzmiał krótki śmiech. Był to najmniej miły śmiech, jaki kiedykolwiek słyszały planetoidy.

— Ciekawy jesteś! — rechotał obcy. — Cierpliwości. Dowiesz się wszystkiego. Na razie rób, co Ci każę… i nie bój się. Nie jestem bandytą. Mam tylko tutaj pewną sprawę do załatwienia, a nie mogłem zrobić tego tak, jak sobie zaplanowałem, bo podszedłem wczoraj za blisko tej planetoidy, którą akurat zachciało im się rozwalić. Cudem wyszedłem z tego cało, ale nie wytrzymało moje pudło. Ja naprawdę musiałem nadać s. o. s.

Darek chciał odchrząknąć, ale zakrztusił się. Chwilę kaszlał. Łzy napłynęły mu do oczu.

— Tylko że niekoniecznie na jednym pasmie… — wychrypiał wreszcie.

— Będę krzyczał na cały świat — głos obcego zabrzmiał teraz jakoś dziwnie ponuro — ale dopiero potem. Kiedy zrobię już to, po co przyleciałem z Ziemi.

Chłopiec osłupiał.

— Z Ziemi? — powtórzył, mimo woli znowu próbując odwrócić głowę. — Tą rakietką?!

— Nie odwracaj się — znowu to coś, co może i naprawdę było miotaczem, kolnęło chłopca w plecy. — A tak, z Ziemi. Ty jesteś z tego filmu, prawda?

— Tak.

— Kto poza tobą przyleciał?

— Pan ich zna?

— Mniejsza o to, kogo ja znam. Odpowiadaj!

Darek zebrał myśli.

Ten człowiek popełnił — według kodeksu pilotów — niewybaczalne przestępstwo, pozbawił go łączności z bazą, kazał wyłączyć automatycznego pilota, groził miotaczem… A przecież w tym chrapliwym głosie było coś, co sprawiło, że chłopiec przestał się bać. Jeśli ten człowiek przyleciał aż.tutaj z Ziemi rakietką dobrą do spacerów wokół Księżyca, to znaczyło, że był zdecydowany na wszystko. Mimo to Darek nagle uwierzył, że ten człowiek naprawdę nie zrobi mu nic złego… Jeśli nie będzie musiał.

— Lwizwis… to znaczy Lewis, reżyser — powiedział już spokojniej.

— Dalej, dalej! — ponaglał niecierpliwie napastnik.

— Bo Ytterby, kamerzysta. — Bo Ytterby… — mruknął jakby do siebie mężczyzna. — Młody?

— Dość młody. Jest także operator, Joe Grath. Zapanowała cisza. Nieznajomy milczał tak długo, że w końcu Darek postanowił jednak obejrzeć się, aby sprawdzić, czy ktoś tam jeszcze jest. Był. I nie tylko był. ale udowodnił to, znowu wbijając chłopcu w plecy wylot miotacza.

— Mówiłem ci, żebyś się nie ruszał — zagrzmiało. — Grath… — powtórzył zmienionym tonem. — Grath…

Darek odetchnął głęboko. Powoli wracał do siebie. Szum w jego głowie ucichł. Równocześnie przypomniał sobie o najważniejszym.

Błyskawicznie spojrzał na zegarek.

— Za kilkadziesiąt minut — powiedział starając się mówić spokojnie — w tym rejonie eksploduje kolejna planetoida. Nie opóźnią wybuchu, choćby chcieli, bo wszystko jest już zaprogramowane. Jeśli nie włączę automatycznego pilota, nigdy nie zrealizuje pan tego swojego planu, bo przestaniemy istnieć… Obaj.

— Jeśli włączysz automatycznego pilota — od-warknął obcy — komputer od razu uruchomi nadajnik namiarowy tej twojej łupiny. Za kilka minut będą nas mieli. A ja nie chcę… nie mogę — poprawił się. — Twoja głowa, żebyś doleciał sam. Pokaż, co potrafisz.

Darek zaciął zęby.

— Nie powiedział mi pan jeszcze, dokąd mam dolecieć.

— Na dziewięćset sześćdziesiątą trzecią, tam gdzie jest ten jakiś Adam i dyspozytor. Ale nie wylądujesz w samej bazie, tylko kilka kilometrów dalej. Tam cię zostawię, nie bój się, z całym ekwipunkiem, a sam zabiorę ten statek. Nie mogę inaczej… — w głosie nieznajomego Darek dosłyszał ze zdumieniem jakby przepraszającą nutkę.

— Przecież nie dostaję kursu — burknął.

— Ale leciałeś już tą drogą. Coś chyba zapamiętałeś. A zresztą oblicz — poradził mężczyzna.

Łatwo powiedzieć: oblicz! Przecież takie właśnie obliczenie kursu miało być najbardziej dramatyczną sceną w filmie, o którym Lwizwis mówił, że:

„Widzowie będą w czasie oglądania na przemian szlochać, umierać ze śmiechu i omdlewać z przerażenia”. A rzeczą najbardziej niesłychaną w tym niesłychanym filmie miało być nie co innego, tylko fakt, że dwoje dzieci potrafiło bez pomocy komputera i automatów doprowadzić do bazy statek kosmiczny. Kubek w kubek to samo miał teraz zrobić Darek, co gorsza nie w atelier, lecz w prawdziwej międzyplanetarnej przestrzeni.

„Oblicz!” Gdzieś w tym mroku krążą skalne bryły, planetoidy, z którymi spotkanie oznacza śmierć. Na jednym z tych kamiennych okruchów przycupnęła ziemska… nie, nie ziemska — ludzka baza. W niej jest Adam. Jak ustawić dysze kierunkowe? Jak wytyczyć kurs? Jak nie roztrzaskać się o któryś z miniaturowych globów i jak nie minąć tego właściwego, nie ulecieć bezpowrotnie w nieskończoność kosmosu? A wreszcie jak zdążyć, zanim w przestrzeni — kto wie, czy nie tuż obok nich — wzejdzie upiorne słońce wybuchu?

Chłopcu przypomniała się nagle rozmowa dyspozytora Nerpy z owym tajemniczym przybyszem, który przedstawił się potem jako Stewa. Jak on to powiedział? Ze odkrył w przestrzeni jakieś ślady. „Ślady?” — zdziwił się wtedy dyspozytor.

To zdziwienie było uzasadnione. Siad stanowiła ta zielona nitka, kiedy jeszcze świeciła w okienku wskaźnika. Śladami były głosy bliskich ludzi i informacje otrzymywane z komputera. Ale teraz? W tej najczarniejszej ze wszystkich nocy, w tej pozornej próżni, w której może się zdarzyć wszystko?…

Darek zaciął zęby i zaczął liczyć. Uruchomił podręczny kalkulator i odczytał z licznika dane dotyczące drogi, jaką przebył od wyjścia Adama do przyjęcia porywacza na pokład. Odtwarzał każdą, najdrobniejszą zmianę kursu, każdy zakręt. Nie wolno niczego przegapić, dopuścić do najmniejszej niedokładności. Jeśli nie wróci dokładnie tą samą drogą… Po chwili zapomniał już o tym, że ktoś stoi za jego plecami, że ten ktoś ma broń i przed chwilą groził jej użyciem. Obliczał szansę pozostania przy życiu. Obliczał, jak daleko i w jakim kierunku mogło ich znieść od Hidalga. Szukał śladów w międzyplanetarnej przestrzeni.

Загрузка...