ŚLADY WŚRÓD GWIAZD

Słomianego kogucika Darek postawił na szafce, koło innych drobiazgów. Obdarzył go ciepłym spojrzeniem, po czym zwrócił się do Adama:

— Uczyłem się o fantomatyce — zaczął — ale niewiele pamiętam. Powiedz mi, dlaczego Werwus robi tyle zamieszania z powodu tych obiektywów?

Reporter pomyślał chwilę.

— Uczyłeś się, mówisz — bąknął wreszcie bez przekonania.

— No… — potwierdził równie niepewnie Darek,

Stryj westchnął.

— Trzeba mieć specjalne pozwolenie, żeby ich używać.

— Dlaczego?

— A mówisz, że się uczyłeś?

— Nie moglibyśmy przejść nad tym do porządku? — zaproponował wyzywająco chłopiec. Adam uśmiechnął się blado.

— Przynajmniej szczerze — przyznał. — No cóż, był czas, gdy fantomatyka zastąpiła na Ziemi narkotyki.

— Narkotyki?

— Kiedyś przysparzały ludziom sporo kłopotów. Tym, którzy je zażywali, i tym, którzy walczyli z tą plagą. To były różne środki oszałamiające. Paliło się je, by wdychać dym, albo inaczej wprowadzało do organizmu.

— Po co?

Adam wzruszył ramionami.

— To teraz trudno wytłumaczyć. Pod ich wpływem ludzie na jakiś czas tracili świadomość… i odrywali się od rzeczywistości. Nawiedzały ich różne wizje, czasem bardzo piękne, pozornie. Wydawało im sirę, że wędrują po dziwnych światach, że przeżywają niesłychane przygody. Do narkotyków było bardzo łatwo się przyzwyczaić, a kiedy ktoś się przyzwyczaił, to było już po nim. Kupował te środki za wszystko, co miał, skazywał siebie i swoją rodzinę na nędzę, nawet na śmierć z głodu, byle tylko móc kupić znowu chwilę tego zapomnienia.

— Kupić? — Darek uniósł brwi. — To po co je sprzedawano?

— Nie sprzedawano ich oficjalnie. Robili to przestępcy, handlarze narkotyków. Doskonale Zdawali sobie sprawę, co tamtych czeka, ale nic ich nie obchodziło poza zyskiem. Ceny narkotyków były bardzo wysokie.

Darek pomyślał dłuższą chwilę.

— A po co ludziom były właściwie potrzebne te wycieczki w jakieś urojone światy?

— Będziesz się jeszcze uczył historii — oświadczył Adam niemiłym tonem dorosłego, który nie bardzo wie, jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji.

To było coś nowego, jeśli chodzi o t e g o dorosłego, i Darek pokręcił z dezaprobatą głową.

— To znaczy, że nie chcesz mi powiedzieć? — spytał chłodno.

— Nie nie chcę — odparł szybko stryj — tylko nie bardzo potrafię. Świat był wtedy zupełnie inny. Ludzie już przewidywali, że będą latać na in-ne planety, że nauka stoi tuż-tuż przed rozwiązaniem najgorszych problemów, to znaczy głodu, chorób, przedwczesnej starości, wzajemnej wrogości jednostek i całych dużych grup. Rozumiesz? Wiedzieli, że to wszystko niebawem przestanie ich trapić, że teoretycznie już może przestać ich trapić, a równocześnie w codziennym życiu byli jeszcze stale narażeni na śmierć, kalectwo, głód, na świadome, wrogie działanie innych. Nieliczni posiadali olbrzymie majątki, a całe narody przymierały głodem. Nie wszyscy wytrzymywali napięcia, jakie rodziła taka sytuacja. To musisz przecież wiedzieć — zirytował się nagle.

— To wiem — przytaknął Darek. — Nigdy tylko nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludziom tak trudno było poradzić sobie z tymi wszystkimi głupstwami. A teraz mówisz jeszcze, że wtedy właśnie zażywali jakieś środki, żeby zapomnieć o tym ich świecie, zamiast robić, co się tylko da, żeby go szybciej zmienić.

— Zaczekaj! — wykrzyknął Adam. — Brawo! Trafiłeś w sedno. Widzisz, tacy słabeusze, jak kiedyś narkomani, trafiają się niekiedy i dzisiaj. A w każdym razie nie brakowało ich jeszcze pięćdziesiąt lat temu, kiedy wyprodukowano pierwsze projektory fantomatyczne. I ci ludzie bardzo szybko za-częli nadużywać fantomatyki, sięgając do niej tak, jak tamci przedtem sięgali po narkotyki. Te projektory nadają rozmaite fantastyczne wrażenia bezpośrednio do mózgu, do jego różnych ośrodków. Wystarczy je odpowiednio nastawić, a potem usiąść w zasięgu ich promieniowania, żeby przeżyć całe życie… w nie istniejącym świecie. Można spotykać się ze znajomymi lub wymyślonymi ludźmi, kochać ich czy bić się z nimi, być wielkim uczonym, władcą, bo ja wiem jeszcze czym… Wszystko na niby, ale tak, jakby to działo się naprawdę. Przedmioty w tym urojonym rwiecie dają się dotykać, można czuć wiatr, zapachy, można całować się z dziewczynami albo wykąpać się w morzu. Nerwy reagują tak, jakby całe ciało — palce, oczy, nos — dostarczało im prawdziwych bodźców. Można na przykład być groźnym szeryfem na dawnym Dzikim Zachodzie, strzelać, galopować przez prerię, walczyć z bandytami, kłaść się spać, budzić, jeść, tak rok po roku… A równocześnie nie ruszać się z fotela. Rozumiesz już, dlaczego zacząłem przedtem mówić o narkotykach?

— Powiedzmy, że rozumiem — bąknął Darek bez zbytniego przekonania. — Tylko że teraz przecież świat nie jest już taki, żeby chciało się od niego uciekać?

— Od żadnego rzeczywistego świata nie wolno uciekać. Ani teraz, ani pięćset lat temu — odparł dziwnie stanowczym tonem Adam. — Pomijam już, że ludzie, którzy to robili, wpadali w straszne choroby. Ale równocześnie odbierali siebie samych innym ludziom, którym mogliby służyć swoją pracą, energią, wiedzą. Niestety jednak, jak powiedziałem, słabeusze trafiali się zawsze… i trafiają także teraz. Jeszcze stosunkowo. niedawno Służba.

Ochrony Zdrowia wykrywała całe nielegalne składy tych obiektywów.

— Takich — przerwał Darek — jak te, które zginęły Werwusowi?

Adam umilkł. Przez dłuższą chwilę przyglądał się badawczo swemu podopiecznemu, a potem nagle powiedział zmienionym głosem:

— Darek?… Chłopiec spuścił oczy.

— Darek, ty coś wiesz…

Cisza.

— Synu — ton Adama stał się bardzo poważny — nie mam zwyczaju cię przyciskać, ale tym razem… Darek, ważne — rzucił hasło.

Chłopiec ciężko westchnął.

— Powiedz mi jeszcze — spytał — czy ktoś, kto by tutaj ukradł te obiektywy, mógłby coś na tym skorzystać?

— Wiem, kto mógłby stracić — odparł ponuro reporter. — Na przykład Lwizwis. On właśnie wystarał się o pozwolenie. Uznał, że scenografia przestrzenna to dla was za mało. Chciał Soni i tobie urządzić małe, powiedzmy, seanse fantomatyczne. Żebyście „naprawdę” przeżyli wszystko, co przewidują wasze role. Twierdził, że potem, mając świeżo w pamięci porwanie, całe to państwo automatów, ucieczkę i tak dalej, będziecie grać o wiele lepiej. Nie uważam tego za szczęśliwy pomysł. Moim zdaniem uporalibyście się z tym świetnie sami. Ostatecznie, to żadna sztuka wyobrazić sobie, że leci się w oryginalnie zbudowanym statku międzygwiezdnym.

Darek uśmiechnął się mimo woli, chociaż wcale nie było mu wesoło.

— Dla mnie żadna, ale dla tej dziewczyny, która ma mnie uczyć, jak wygląda przestrzeń międzyplanetarna, kto wie…

— Myślę — odpowiedział nie bez szczypty ironii w głosie Adam — że jeśli chodzi o fantazję, dobraliście się w korcu maku. Do przesadnie lękliwych i zahukanych ona też, jak mi się zdaje, nie należy.

— Nie — przytaknął Darek. Roześmieli się obaj krótko. Natychmiast jednak spoważnieli.

— Darek — przypomniał stryj — powiedziałem: ważne!

Dłuższą chwilę w kabinie znowu panowało milczenie. Wreszcie chłopiec wyprostował się i spojrzał na Adama.

— Może wiem, może mi się tylko zdaje — rzekł zachrypłym lekko głosem. — Ale obiecałem komus, że nic nie powiem, dopóki z nim nie porozmawiam. Co byś zrobił na moim miejscu?

— Nie dawałbym takiej obietnicy — odpalił szybko reporter. Darek przełknął ślinę.

— A jeślibyś już ją dał?

Adam przygryzł wargę i zastanowił się. W końcu wzruszył ramionami i rzucił nienaturalnie obojętnym tonem:

— Niech będzie. Nie chcę, żebyś przeze mnie stracił szacunek dla samego siebie. Tylko widzisz… nie chcę także, żebyś wpadł w jakieś paskudne tarapaty. Jeśli z kolei ja dam ci słowo, że nie pisnę nic nikomu, dopóki naprawdę nie będę musiał, czy powiesz mi, z kim musisz odbyć tę rozmowę?

Darek zastanawiał się chwilę. Niezbyt długo.

— Z Bo — wyznał.

— Z Bo Ytterbym?

— Tak.

Adam zamyślił się.

— No cóż — mruknął. W końcu — ten facet wygląda mi na normalnego. Co nie znaczy, że…

Minutę, może dwie, nikt nic nie mówił. Skądś, z daleka dobiegał cichutki świergot sprężarek tłoczących powietrze, przypominający śpiew samotnego, uwięzionego świerszcza. Poza tym panowała absolutna cisza.

Pierwszy przerwał milczenie Darek.

— Czy wiesz — spytał z wahaniem — jak wygląda taki aparat fantomatyczny? Reporter drgnął.

— Kiedyś to były duże projektory podobne trochę do kinowych, Potem nauczyli się robić te obiektywy… Bo ja wiem — wzruszył ramionami — wcale nie są większe od butelek z kolą. Pamiętam pewną sprawę, dotyczyła człowieka, który był zamieszany… Ale mniejsza z tym — urwał nagle. — Tyle robiłem już tych reportaży…

Nagle spojrzał na zegarek i strzelił palcami ze złością.

— No, jasne — zawołał — już się spóźniłem na spotkanie z dyspozytorem! Słuchaj — spojrzał gorączkowo na chłopca — nie chciałbym zostawiać cię samego, ale…

W jego wzroku odbiła się tak błagalna prośba, że Darek musiał się uśmiechnąć.

— Zdążyłem się przyzwyczaić — bąknął. — Idź, idź…

Adam zaśmiał się. Znowu był sobą — wszędobylskim dziennikarzem pochłoniętym bez reszty myślą o tym, co jeszcze ciekawego dałoby się gdzieś wyszperać.

— Tym razem naprawdę tylko na chwilę. Ja… — zamachał rękami i już go nie było.

Chłopiec wpatrywał się chwilę w zamknięte drzwi, kręcąc z niedowierzaniem głową. Gdyby jeszcze mieć pewność, że Adam naprawdę pójdzie do dyspozytora, że nie ugrzęźnie w sąsiedniej kabinie…

Uśmiechnął się do swojej myśli, ale potem ta myśl ustąpiła innej i twarz chłopca z powrotem się zachmurzyła. Podszedł powoli do fotela i opadł ciężko na jego poduszki. Fotel natychmiast przekształcił się w wygodną leżankę.

Dłuższy czas leżał bez ruchu, wpatrując się w sufit. Przez jego głowę przesuwały się strzępy myśli, jak baraszkujące w powietrzu kawałeczki bibułki, na której ktoś przedtem namalował obraz.

Te luźne, nie związane ze sobą myśli także nie tworzyły żadnej logicznej całości. Z ich barwy wynikało jednak, że obraz był raczej mroczny, ponury i groźny.

Wreszcie chłopiec poruszył się niecierpliwie, podłożył ręce pod głowę. Zmiana pozycji odbiła się korzystnie na jego nastroju. Zobaczy, co mu powie Bo… Wtedy będzie czas na zastanowienie się. Na razie i tak musi czekać na Adama.

Postanowił myśleć o czymś weselszym. I od razu, jakby ten obraz czekał już w jego podświadomości na taką okazję, ujrzał smagłą dziewczynę z czarną grzywką.

Ciekawe, kim byli ta błękitna i ten granatowy. Sprawiali wrażenie zadomowionych tutaj na dobre. Co nie znaczy, by zanadto przejmowali się rolą gościnnych i usłużnych gospodarzy.

Darek nie był zawzięty. Nie miał im też specjalnie za złe, że nie potraktowali go z całą należną obcemu powagą i szacunkiem. Gwiazdy ekranu… Cóż to właściwie znaczy dla kogoś zajętego prawdziwymi gwiazdami?

Nie powiedzieli sobie nawet do widzenia. Ale to on sam wybiegł stamtąd jak oparzony. Mieli pełne prawo pomyśleć, że ma którąś klepkę lekko obluzowaną. Gdyby wiedzieli, że zostawił ich tak bez słowa, bo ujrzał… trupa! Trupa, który jakby nigdy nic, z lekko tylko przybladłą twarzą wszedł do dyspozytorni i chodził między ludźmi.

Pantomatyka, projektory, przestrach Bo, szkaradny uśmiech Gratha, podejrzana ciekawość tego niepozornego Mammei, żywy trup… A z drugiej strony — złotowłosa piękność i jej opiekunka, która najwyraźniej wprawia Adama w stan lekkiego po mieszania zmysłów. A teraz Jeszcze ta czarna i jej braciszek. Wpatrywał się w Sonię jak w tęczę, chociaż miał tyle do powiedzenia o „gwiazdorach”.

Darek uczuł w sercu lekkie ukłucie. Zazdrość? O kogo? O Sonię? Nonsens. Poza tym ona by nigdy… to znaczy, on by nigdy…

Nie wiadomo, jakim torem potoczyłyby się dalej myśli chłopca, gdyby nie zostały brutalnie przerwane. Pchnięte od zewnątrz drzwi zadygotały wściekle i do kabiny wpadł Adam. Właśnie „wpadł”, a nie wszedł czy wkroczył.

— Zbieraj łachy i chodź! — krzyknął od progu. Oczywiście o żadnych łachach nie mogło być mowy. Darek oprócz tego, co miał na sobie, mógł zabrać najwyżej pościel. Sformułowanie „zbieraj łachy” dobrze jednak podkreślało fakt, że mówiącemu zależy na pośpiechu, i chłopiec gotów był bez dyskusji uznać tę próbkę stylu wielkiego reportera.

— Pali się? — spytał, siadając na leżance, której oparcie natychmiast samo uniosło się za jego plecami, tworząc z powrotem fotel.

— Będzie się palić! — odkrzyknął Adam z głębi swojej szafki.

Na podłogę zaczęły wylatywać miniaturowe kamery, przekaźniki, taśmy i szpulki przewodów.

— Zaraz będą rozsadzać tę planetoidę! — głos Adama dudnił wewnątrz schowka.

Wreszcie jego stopy zaczęły sunąć rakiem ku środkowi kabiny, pociągając za sobą resztę ciała. Na końcu ukazała się głowa pokryta straszliwie zmierzwioną czupryną,

Wyprostował się, zgarnął swój. reporterski warsztat i zaczął go starannie upychać po kieszeniach.

— Polecieć już nie zdążymy, ale nic straconego, bo na jutro zaplanowali następny wybuch. Teraz możemy to sobie obejrzeć na ekranach… jeśli oczywiście zdążymy wstać z fotela — dorzucił znacząco.

Darek podskoczył.

— Dokąd? — burknął, pośpiesznie zmierzając w stronę drzwi.

— Do dyspozytorni. Tam chyba będzie najlepiej widać.

Tym razem nie musieli rezygnować z wind. Przy okazji chłopiec nauczył się wywabiać je ze ściany — wystarczyło nacisnąć jeden z guziczków tutejszych bluz.

Wewnątrz kolistego pulpitu w dyspozytorni siedział ten sam siwy mężczyzna, który ogłaszał, a następnie odwoływał alarm. Na pomoście obiegają-cym salę nie było teraz nikogo.

— Poczekaj tutaj — szepnął Adam i, przeskoczywszy poręcz, zszedł po pionowej drabince na główny poziom sali.

Zatrzymał się przy pulpicie, czekając, aż Nerpa przestanie na chwilę manipulować klawiszami. Każdy ruch dłoni dyspozytora powodował jakieś zmiany na tarczach stojących wokół niego ekranów. Raz była to gra kolorów, kiedy indziej rytmiczne lub przeciwnie, bezładne falowanie świetlnych linii. Czasami pojawiały się jakieś wzory lub pojedyncze cyfry. Na próżno jednak usiłował Darek odnaleźć na którejś z tych tarcz obraz planetoidy zawieszonej tysiące kilometrów stąd, w kosmicznej przestrzeni. Chyba że przekazywał go jeden z najbliższych ekranów, odwróconych teraz do chłopca tyłem.

Dyspozytor oderwał wreszcie palce od pulpitu i zauważył stojącego obok mężczyznę. Wtedy Adam powiedział coś po cichu. Siwy odpowiedział krótko i uśmiechnął się.

— Idziemy dalej — oznajmił Adam. Właściwie nie Adam, a jego głowa, kiedy jej czubek ukazał się nad krawędzią pomostu.

Zaraz potem reporter przesadził poręcz i nieco zdyszany pobiegł z powrotem w stronę windy. Darek skwapliwie podążył za nim.

Podjechali na wyższy poziom. Przeszli małą sień i ujrzeli przed sobą niewielkie, pancerne drzwi. Były uchylone. Przekroczyli niewysoki próg i…

Z dwóch piersi jednocześnie wyrwał się okrzyk zachwytu.

Przed nimi rozpościerała się szeroka i długa platforma. Cała ściana w głębi, na wprost drzwi, była przeźroczysta. Również wzdłuż jednej z bocznych ścian ciągnął się rząd wielkich okien czy ilumina-torów, przez które widać było czerń przestrzeni roziskrzoną miliardami złotych iskierek.

— Nie sądziłem, żeby mieli tu coś takiego — powiedział po dobrej chwili Adam, kręcąc z uznaniem głową, — Przecież to tylko zwykła stacja robocza.

Na te słowa zareagowała żywo jakaś ciemna sylwetka stojąca pomiędzy nimi a szklaną płytą.

— W tej zwykłej stacji pracują ludzie, którzy budują niezwykłe miasto — zabrzmiał urażony dziewczęcy głosik.

Darek nie musiał wytężać wzroku, żeby rozpoznać osóbkę, do której ten głosik należał.

— Miło mi poznać niezwykłego człowieka — zaśmiał się nie zmieszany Adam. — Proszę wybaczyć, że tak się wyraziłem. To tylko z cielęcego zachwytu. — Podszedł do dziewczyny i przedstawił się: — Nazywam się Adam Ryska. A tam stoi Darek. Prawda, wy się już znacie…

— Anna — powiedziała osóbka z czarną grzywką, podając reporterowi dłoń. — A to jest mój brat, Marek — wskazała ledwie widoczną w mroku postać. — Nie chciałam powiedzieć nic złego — dodała przepraszającym tonem. — Tak mi się wyrwało.

— Zapomnijmy o tym, co się komu wyrwało — zaproponował wesoło Adam. — Przyszliście popatrzyć na ognie sztuczne?

— Nie takie znowu sztuczne — powiedział Marek. — W epicentrum anihilacji będzie około dwóch milionów stopni.

„Mądrzy się”— pomyślał Darek. Nie wiedzieć czemu, sprawiło mu to przykrość.

— Mój uczony brat gotów nam jeszcze znacznie dokładniej wytłumaczyć, co tam się będzie działo — oświadczyła z zabawną powagą Anna. — A gdzie druga gwiazda? — spytała spoglądając w stronę drzwi.

— Raczej pierwsza — poprawił Marek. Darek przypomniał sobie, że tym dwojgu był już coś niecoś dłużny.

— Chodź, stryju — powiedział spokojnie, zwracając się do Adama. — Sam widzisz, że mamy tu do czynienia z zainteresowaniami charakterystycznymi dla pewnego typu młodzieńczej mentalności. Oni potrafią myśleć i marzyć tylko o gwiazdach filmowych. Mnie natomiast, a sądzę, że i ciebie, bardziej interesują inne. Prawdziwa gwiazda — zwrócił się mimochodem do Marka — to taka ku la rozżarzonej materii krążąca po orbicie, dookoła środka galaktyki. Przy okazji wyjaśnię wam to dokładniej.

Wypuściwszy tę strzałę, ruszył prosto w stronę szklanej ściany. Zatrzymał się tuż przed nią'i wtedy dopiero dobiegł go stłumiony chichot. Nie dane mu było jednak nacieszyć się tym zwycięstwem. Ujrzał bowiem coś, co natychmiast kazało mu zapomnieć o gwiazdach, przynajmniej filmowych. A nawet o złotych lokach i czarnej grzywce.

Za przeźroczystą ścianą platforma ciągnęła się dalej. O ile jednak tutaj, pod dachem, była to tylko duża, pusta sala, o tyle tam, na zewnątrz, w międzyplanetarnej pustce, gdzie panowały temperatury dochodzące do absolutnego zera, gdzie nie było śladu powietrza ani innych gazów, gdzie bezkarnie plądrowały strumienie najrozmaitszego promieniowania kosmicznego — rozciągał się najprawdziwszy ogród. Rosły tam niewielkie, rozłożyste drzewa okryte zielonymi liśćmi i kwiatami. Na niezbyt starannie przystrzyżonym trawniku urządzono małe oazy ozdobnych roślin. Kwitły bratki, azalie, irysy, ścieliły się barwne dywany mchów. Przy ścieżkach przemykających pomiędzy rabatami i drzewami widniały niewielkie latarnie, teraz wygaszone. W głębi rysowały się kontury sporego stawku, z fontanną i wielkimi liśćmi roślin wodnych.

Darek mimo woli westchnął ż żalem.

— Wspaniałe — powiedział półgłosem. — Jaka szkoda, że to tylko złudzenie.

Usłyszał, że Anna i Marek wraz z towarzyszącym im Adamem stanęli tuż przy nim, i nie odwracając się dodał:

— Tak będą wyglądały ogrody przyszłego miasta? Ale jak to jest zrobione, że przez tę szybę widać równocześnie ten malowany ogród i prawdziwe niebo?

Anna przysunęła się krok bliżej i, dygnąwszy niemal równie popisowo jak Sonia, oznajmiła:

— Miło mi będzie zaprosić znakomitego aktora na spacer po tym malowanym ogrodzie… pod prawdziwymi gwiazdami. Niestety, musimy to odłożyć do jutra. O zmierzchu zamyka się u nas parki.

Darek spojrzał na nią kosym wzrokiem, ale nic nie powiedział.

— Czyżby moje niewinne zaproszenie zostało źle zrozumiane?! — zatroskała się dziewczyna.

— On myśli, że chcesz się z nim umówić na randkę i siedzi cicho, bo ma na widoku swoją partnerkę — wyjaśnił jej braciszek. — To dość delikatny sposób odpalenia dziewczyny… jak na gwiazdora, oczywiście.

Adam roześmiał się głośno. W samą porę. Jego śmiech sprawił, że Darek odzyskał mowę.

— Chętnie się przejdę — odpowiedział uprzejmie. — Co do randki… nie wiem wprawdzie, czy w parku nie będzie trochę tłoczno…

Śmiech Adama umilkł nagle.

— To o mnie — poskarżył się Annie i Marko-wi. — Wyhodowałem żmiję na własnej piersi.

— …ale myślę, że jakoś sobie poradzimy — gładko zakończyła żmija. — Dziwię się tylko, że mając czas i ochotę na randki, tak wcześnie zamykacie ogród.

Tym razem Marek nie wytrzymał.

— On mówi — zauważył. — I to, powiedziałbym, zupełnie normalnie..

— …jak na gwiazdora, oczywiście — podchwycił Darek.

Przez moment było cicho, po czym już wszyscy razem wybuchnęli śmiechem.

— To nie jest malowany ogród — objaśnił po dobrej chwili Marek. — W pierwszych osiedlach pozaziemskich, na Leonardzie i Błękitnej, rzeczywiście są takie wielkie ekrany, na których widać nie tylko parki, ale i niby-góry, niby-lasy czy co tam jeszcze, nie wyłączając sztormu na morzu. Ale budowniczowie naszego miasta — w głosie chłopca pojawiła się nutka dumy — doszli do wniosku, że ludzie zasługują na coś więcej. Zbudowali prawdziwy ogród. Taką jakby szklarnię bez ścian. Park jest przykryty specjalnym polem siłowym, które sprawia, że w ogrodzie panuje normalna ziemska temperatura, że utrzymuje się tam powietrze, woda i tak dalej. Takie pole to coś nowego. Ojciec mówił, że kilka instytutów naukowych pracowało nad tym ładnych parę lat.

— Więc jednak są ściany, tylko niewidoczne — zauważył nie bez pewnego rozczarowania Darek.

— Jakie tam ściany?! — zirytował się Marek. — A gdy stoisz na Ziemi i patrzysz w niebo, to czy myślisz wtedy, że ileś tam kilometrów nad twoją głową nie ma już ani chmur, ani błękitu, ani nawet powietrza?

Darkowi spodobał się zapał, z którym granatowy, jak ciągle go jeszcze w myśli nazywał, mówi o swoim mieście.

— Rozumiem — zgodził się. — Więc w tym nowym mieście… — Sztuczna grawitacja będzie nieco inaczej zaprojektowana niż w poprzednich o.biektach pozaziemskich — wtrąciła się Anna tonem świadczą-cym, że wywody uczonego brata zaczynają ją nieco nużyć. — To wszystko. A tutaj — wskazała widoczny za szybą ogród — masz jakby eksperymentalne poletko… I rzeczywiście możemy tam wyjść, tylko nie teraz. Zamknęli drzwi ze względu na ten wybuch. Ojciec powiedział, że nie ma pewności, czy przez osłony, które założono wokół miejsca eksplozji, nie przedostanie się jakieś twarde promieniowanie. Pewnie nie, ale poza Ziemią trzeba być bardzo ostrożnym.

„Kim może być ten ich ojciec?” — pomyślał Darek. Na głos powiedział poważnie:

— Wiem. Chowałem się na Ganimedzie.

— Co? — wykrzyknęli równocześnie Anna i Marek. Był to krótki okrzyk, ale w uszach „gwiazdora”, vel „barana”, zabrzmiał jak najpiękniejsza piosenka.

— Moja mama prowadzi tam badania — ciągnął zdawkowym tonem. — Należy do stałej załogi. Ja prawie nie znam Ziemi.

— I stamtąd ściągnęli cię do… do… — Anna zająknęła się.

W jej głosie zabrzmiało nie ukrywane niedowierzanie.

— Do filmu? Tak się złożyło… — wzruszył ra-mionami Darek.

W tym momencie z głośników rozległ się głos dyspozytora:

— Kto chce obserwować eksplozję planetoidy numer dziewięćset osiemdziesiąt dwa, niech przejdzie do salki widokowej. Wybuch będzie widoczny na tle Krzyża Południa. Życzę miłych wrażeń.— zakończył wesoło.

W sali, przed przeźroczystą ścianą, nastała martwa cisza. Oczy wszystkich jak na komendę powędrowały w jedno miejsce, tak dobrze znane starożytnym żeglarzom przemierzającym w swoich łupinach niezmierzone połacie Oceanu Spokojnego.

W ciemnościach rozjaśnionych tylko odrobiną jakiegoś granatowego światła Darek spostrzegł, że Anna wyjmuje z kieszeni niewielki przyrządzik i coś przy nim robi. Zaraz potem usłyszał cichy, daleki głos zniekształcony trzaskami i szumami. Ten głos odliczał:

— Cztery… trzy… dwa… jeden… zero…

Patrzącym wydało się, że wśród gwiazd ktoś nagle zapalił wycelowany w nich olbrzymi reflektor. Odruchowo zamknęli oczy, by dopiero po dobrej chwili zerknąć spod przymrużonych powiek.

Jakby wzeszło nowe, bliskie słońce. Początkowo oślepiająco białe, zaraz potem zaczęło zmieniać barwę, czerwienieć. W następnym momencie roz-pękło się na miliony złocistych okruchów, które niby płonące strzały rozbiegły się we wszystkich kierunkach naraz. I kiedy już wydawało się, że całe widowisko naprawdę będzie podobne do ogni sztucznych, te płonące strzały nagle znieruchomiały, utknęły w przestrzeni, jakby trafiły na jakąś nieprzebytą zaporę. Na nieboskłonie utworzyła się ogromna kula przypominająca wielki motek utworzony z pogmatwanych, złotobiałych, błyskawicowych nici.

W sali zabrzmiał chóralny okrzyk podziwu.

— Fascynujące! Jutro muszę tam być!—zawołał z zapamiętaniem Adam.

— Wspaniałe — oświadczyli równocześnie Anna i Marek.

Darek zmarszczył brwi. Widowisko było wspaniałe, prawda, nawet więcej niż wspaniałe, ale kryła się w nim pewna zagadka. Chwilę jeszcze milczał wpatrzony w gwiazdy, którym przybyła tak osobliwa i piękna towarzyszka, po czym dotknął ramienia Adama.

— Dlaczego to tak?… — spytał cicho i niezbyt mądrze.

— Co; dlaczego? — nie zrozumiał stryj.

— No, ta kula — wyjaśnił z pewnym zniecierpliwieniem chłopiec.

— Kula? Aha! — wykrzyknął Adam tonem odkrywcy. — Nie mam pojęcia, o co ci chodzi — wyznał na koniec.

— Dlaczego taka regularna? — pośpieszył z pomocą Marek.

— No… — mruknął lekko urażony Darek. Granatowy jednak nie zniechęcał się tak łatwo.

— Przecież po to rozsadzają planetoidy, żeby zdobyć materiał budowlany — tłumaczył z zapałem. — Miasta dla stu tysięcy ludzi nie da się skonstruować tylko z tworzyw sztucznych i metali. A cóż by komu przyszło z rozwalania takiej planetki, gdyby po wybuchu wszystkie jej okruchy poleciały w przestrzeń? Dlatego najpierw zakłada się pole ochronne, taki jakby worek elektromagnetyczny.

— Takie samo mniej więcej pole — wtrąciła Anna — jak to, które chroni ogród. Rozumiesz?

Chłopiec zrozumiał, czemu niezwłocznie dał wyraz nieokreślonym pomrukiem. Zastanowiło go na odmianę co innego. Świetlistą kula przygasała w oczach, w jej sąsiedztwie powoli zaczynały się już ukazywać prawdziwe gwiazdy, a Anna ciągle manipulowała przy tym aparaciku, który przed eksplozją zaczął tak niespodziewanie odliczać czas, i to zwykłym męskim głosem. O, właśnie w tej chwili znowu uniosła przyrządzik i przysunęła go sobie do lewego ucha. Darka dobiegły jakieś przyciszone, niezrozumiałe dźwięki.

— Co tam masz? — nie wytrzymał wreszcie. Marek roześmiał się głośno.

— A, to prezent od naszego ojczulka. Jedna jedyna osoba na tej stacji ma swój własny komunikator. Zgadnijcie, kto?

Dziewczyna szybko opuściła aparat.

— Wiem, jak go używać… i kiedy — burknęła obrażonym tonem.

— Komunikator? — zainteresował się Adam. — Pokaż.

Anna po chwili wahania podała mu przedmiocik, nie większy niż pudełko zapałek.

— Ho, ho — zanucił z uznaniem reporter. — Mam też komunikator, ale starszy model. Czy wiesz — zwrócił się do Darka — że za pomocą tego drobiazgu jego właściciel może się natychmiast połączyć z każdą stacją na Ziemi i w całym układzie słonecznym? W ten sposób właśnie ja nadaję moje reportaże. Mam tylko jeszcze przystawię, z której puszczam nagrane taśmy. A może ty jesteś dziennikarzem? — spytał żartobliwie, oddając Annie cenny aparat.

— Nie — zaśmiał się znowu granatowy, błyskając swoimi zębiskami — po prostu ma się te chody.

— Rozumiem — z powagą skinął głową Adam — pan ojciec…

— Otóż to — potwierdził Marek. — Ale tylko jedną ze swoich pociech obdarzył tak bezgranicznym zaufaniem.

— Ty zrobiłbyś zaraz jakiś głupi kawał — broniła siebie, a równocześnie ojca Anna.

— Chyba tak — skrzywił się z ubolewaniem Marek. — Na przykład pewnego dnia przycisnąłbym klawisz wezwania alarmowego, żeby przypomnieć tacie, który na trzy dni musiał wyskoczyć na Ziemię, o lalce z niebieskimi oczami umiejącej odpowiedzieć na kilka pytań w rodzaju: „kto jest twoją najmilszą mamusią?”

— To było dawno! — zawołała oburzona dziewczyna. — Poza tym jesteś świnia…

— Tam chyba coś słychać — powiedział bardzo głośno Adam.

Tak się złożyło, że komunikator, który Anna zacisnęła w piąstce, rzeczywiście akurat zaczął wydawać jakieś odgłosy. Dziewczyna potrząsnęła czarną grzywką, odwróciła się tyłem do brata i ponownie zbliżyła aparacik do ucha. Po Chwili wykrzyknęła głośno:

— Statek z Ziemi!

Ton jej głosu świadczył, że ostatnia sprzeczka Z granatowym przeszła już do historii, Darek mimo woli zanotował w pamięci ten fakt, kładąc po stronie dziewczyny wielki znak „plus”.

Anna słuchała jeszcze chwilę.

— Zgłasza się jako „Pająk”. Czeka na orbicie.

— Czeka? — spytali równocześnie Adam i Darek.

— Nie mogli go podprowadzić do stacji, bo jego tor przechodził przez rejon eksplozji — wyjaśniła, dalej nasłuchując. — Teraz ojciec mówi, żeby poczekał jeszcze minutę, a potem uruchomił silniki.

— To znaczy — zastanowił się Marek — że za trzy minuty powinien lądować.

— Popatrzymy. Może ktoś dowiózł te obiektywy — Adam spojrzał znacząco na Darka.

— Stąd nie zobaczymy… — zaczął Marek. W tej samej chwili przez okna wpadła smuga jasnego światła. Omiotła wnętrze sali, błysnęła w szybie, za którą widniał bajkowy, próżniowy ogród, i zgasła.

— Oświetlają lądowisko — rzuciła Anna. — Stąd rzeczywiście nie widać platformy, a na pole startowe nas nie wpuszczą.

— Chodźmy do ojca — zadecydował Marek. „Do ojca?” — powtórzył w myśli Darek. Ależ oczywiście! Komunikator Anny, to, co jej brat mó-wił o „chodach”…

— Wy jesteście?… Wy…

— Co my? — Anna zatrzymała się i spojrzała na Darka zaczepnym wzrokiem.

Chłopiec jednak był zbyt poruszony, żeby to zauważyć. Więc dyspozytor — ten poważny, siwy-mężczyzna zarządzający alarmy i kierujący stacją — to ich ojciec! Przypomniał sobie, jakim niby to obojętnym tonem opowiadał o Ganimedzie i o tym, że tam pracuje jego matka.

— Nic, nic — powiedział szybko. — Dobrze, chodźmy.

I na wszelki wypadek pierwszy ruszył zdecydowanie naprzód.

Kiedy tylko pojawili się na pomoście w dyspozytorni, siwy zatrzymał ich ruchem dłoni. Równocześnie pokręcił głową na znak, że teraz nie wolno mu przeszkadzać. Odezwały się głośniki:

— Tu „Pająk”. Widzę reflektory,

— W porządku, „Pająk” — odpowiedział Nerpa. — Podchodź.

— Podchodzę. Jestem w polu przyciągania stacji.

— Silniki stop.

— Silniki stop — powtórzył pilot.

Na ekranie na wprost dyspozytora zapaliła się złota nitka, która szybko przybladła, wykonała kilka łagodnych esów-floresów i zgasła.

— Lądowanie skończone — oznajmiły głośniki. — Przechodzę do śluzy. Cześć, Oleg!

Teraz kiedy manewry naprowadzania statku były poza nim, przybysz najwyraźniej uznał, że może już sobie pozwolić na mniej oficjalną rozmowę.

— Cześć — rzucił dyspozytor. — Wszystko w porządku? Zamiast odpowiedzieć pilot „Pająka” zapytał:

— Jesteś sam?

Nerpa omiótł przelotnym spojrzeniem swoje pociechy oraz towarzyszących im Adama i Darka. Oprócz nich w głębi pomostu stał jeszcze ktoś. Zielony. Teraz już nie zielony, miał na sobie zwykły roboczy kombinezon… Ale jego twarz pozostała nie zmieniona. Twarz trupa. Achillesa… jak mu tam? Aha, Mykeskes. Nazywa się Achilles Mykeskes i żyje, chociaż był nieboszczykiem. Powiedzieli, że zszedł z posterunku i że dlatego doszło do alarmu. Ale czy trup może zejść z posterunku?

— Niezupełnie sam — mruknął dyspozytor, odwracając się z powrotem do swojego pulpitu. — O co chodzi?

— Jestem już w śluzie — odparł wymijająco przybysz. — Zaraz przyjdę, to pogadamy. Teraz powiedz mi tylko, czy dzisiaj nie meldował się u ciebie jakiś inny statek.

— Z Ziemi?

— Niekoniecznie — odburknął mężczyzna.

— Rano przylecieli.filmowcy — odpowiedział Nerpa, uśmiechając się nieznacznie. — Poza tym nikt.

— A czy ktoś się zgłaszał?

— Nie.

— Jesteś pewny? — w głosie przybysza dało się wyczuć napięcie. — Może ktoś żądał współrzędnych, prosił o podanie pozycji czy coś w tym rodzaju? Albo może przechwyciliście jakiś automatyczny sygnał namiarowy?

— Nie wychodziłem dzisiaj z dyspozytorni — odpowiedział stanowczym tonem siwy — i mogę cię zapewnić, że nic takiego się nie zdarzyło. Stale obserwuję ekrany, wiesz, przy tego rodzaju eksplozjach nigdy nic nie wiadomo.

— Nie tylko przy eksplozjach — mruknął jakoś dziwnie ponuro przybyły. — No, już — dodał ra-źniejszym tonem. — Teraz idę do ciebie. Tylko…

Dyspozytor czekał chwilę, po czym mruknął ponaglająco:

— Co: tylko?

— Wolałbym, żebyś był sam, kiedy przyjdę — wyznał wreszcie głośnik.

— Coś mi mówi — zaśmiał się niewesoło Adam — że wasze chody tym razem nie wystarczą. — Na to wygląda — przyznał Marek. — Chyba że zostawimy szpiega.

— Szpiega? — nie zrozumiał Darek.

— On myśli o komunikatorze — wyjaśniła Anna. — Oczywiście, żartuje. Chociaż, kto wie. On jest zdolny do różnych rzeczy. Może właśnie dlatego to tylko ja dostałam komunikator.

Darek drgnął. Pomostem szedł w ich stronę niedawny trup. Zbliżył się na odległość pięciu kroków i powiedział cichym, zbolałym głosem:

— Bardzo przepraszam, ale teraz będziecie musieli stąd odejść.

— A pan? — spytał z głupia frant Adam. Zielony uśmiechnął się smutnie.

— Ja mam dyżur — wyjaśnił.

„Już raz miałeś dyżur i co?” — chciał powiedzieć Darek, ale ugryzł się w język.

Ciekawe, kim jest ten przybysz, którego głosu słuchali przed chwilą i który tak sobie poczyna, jakby sam był dyspozytorem. A siwy posłusznie wykonuje wszystko, co tamtemu spodoba się zarządzić.

— Jasne — powiedział pojednawczo Marek. — Idziemy.

Odwrócił się i pomachał ojcu ręką. Nerpa, pochylony nad pulpitem, nie dostrzegł jednak tego gestu. Nie zauważył także, że skończywszy rozmowę z przybyszem, nie wyłączył mikrofonu ani głośników. Bo chyba nie chciał, aby to, co teraz powiedział, dotarło do uszu wszystkich obecnych.

— Panie Mykeskes, jak pan wie, przyleciał statek z Ziemi.

Adam na dźwięk tych słów przystanął i zaczął pilnie słuchać. Zielony spojrzał na niego rozpaczliwie, z wyraźnym przymusem sięgnął do swojego mikrofoniku i przesunął go palcem bliżej ust.

— Czy ja tym statkiem…

W głosie technika zadrgał taki smutek, że Darek w jednej chwili wybaczył mu całe jego zmartwychwstanie i wszystko, co łączyło go z Grathem, Mammeą, a także z ponurą komórką przy końcu korytarza.

— Nie — odpowiedział dyspozytor. — Jeszcze nie tym. Ale chciałbym, żeby się pan pozbył złudzeń. Tak będzie lepiej dla wszystkich… Dla pana także.

Adam odwrócił się szybko i położył Darkowi rękę na ramieniu.

— Chodźmy — powiedział przyciszając głos. — Nerpa nie może postąpić inaczej, ale… Ja w każdym razie wolałbym tego nie widzieć. I nie słyszeć — dodał ponuro.

— Porozumiałem się w pana sprawie z drugim dyspozytorem — ciągnął ojciec Anny i Marka, najwidoczniej nadal nie zdając sobie sprawy, że jego słowa przekazują głośniki w całej wielkiej hali. — Abart uważa, tak samo jak ja, że po tym, co zaszło, nie może pan tu zostać.

— No, chodźże! — Adam popchnął Darka w stronę najbliższej ściany.

Akurat ukazała się w niej kabina windy, z której wysiadł Mammea.

— Musimy stąd zjeżdżać — oświadczył Marek unosząc dłoń, jakby chciał powstrzymać niepozornego. — Teraz ojciec chce zostać sam. Ktoś przyleciał i mają się spotkać bez świadków. Rozumie pan coś z tego?

Mammea spojrzał na chłopca roztargnionym wzrokiem i westchnął.

— Niewiele — rzekł swoim monotonnym głosem. — W każdym razie macie windę. Ja tu zostaję…

— Pan Nerpa prosił, żeby wszyscy wyszli — poparł Marka Adam.

— Zostałem wezwany — odpowiedział przepraszającym tonem Mammea. Adam wzruszył ramionami i wszedł do windy.

— Chodźcie — mruknął. — Robi się późno. Kiedy wszyscy byli już w kabinie, z głośników dobiegł ich znów głos tajemniczego przybysza:

— To bardzo dziwne, że nie odebrałeś żadnych sygnałów.

— Dlaczego dziwne? — spytał Nerpa. — A może ty coś słyszałeś?

— Może słyszałem — bąknął zagadkowo mężczyzna. — W każdym razie natrafiłem, na pewne ślady.

— Ślady?

— Uhm…

— W próżni?

Drzwi windy zamknęły się bezgłośnie, odcinając jej pasażerów od wszystkich głosów rozbrzmiewających w dyspozytorni.

W kabinie Darek spojrzał na zegar. Dochodziła dziesiąta wieczór czasu miejscowego.

— Rzeczywiście, robi się późno — mruknął rozpamiętując leniwie pożegnanie z Anną i Markiem.

Nie przepuścili okazji, by wbić „gwiazdorowi” szpilę na temat jego nadobnej partnerki. Anna wyraziła nadzieję, że Darek potrafi złotowłosej opowiedzieć „swoimi słowami”, jak wygląda wybuch planetoidy w sferze siłowego pola.

— Szkoda — martwiła się — że piękna pani była zbyt zmęczona, żeby ci towarzyszyć. Pewnie nudziłeś się z nami. Ba, cóż my!

Darek nie bardzo pamiętał, co odpowiedział, czuł tylko niejasno, że można było popisać się bystrzejszym dowcipem. Na szczęście nic straconego. W końcu jutro także jest dzień.

— Idziesz spać? — zainteresował się podejrzanie czułym głosem Adam.

— A ty?

— Ja? — zdziwił się niewinnie zagadnięty. W sąsiedniej kabinie panowała idealna cisza.

— Masz nadzieję — spytał uprzejmie Darek tłumiąc ziewanie — że one się zbudzą? Myślisz, że uda ci się tu znaleźć jakąś kawiarnię ze świecami i muzyką? Może… Skoro mają nawet ogrody…

— Nie wygłupiaj się — parsknął stryj.

— Ja? — głos Darka tchnął najczystszym zdumieniem. — Więc nie wychodzisz? Adam zmieszał się nagle.

— No… — zaczął, po czym urwał, spojrzał bystro na swojego bratanka i raptem wybuchnął głośnym śmiechem.

— A widzisz — mruknął triumfalnie chłopiec, opadając na fotel, który natychmiast przeobraził się w miękkie, sprężyste łóżko. — No, to miłego… aaa… wieczoru…

Загрузка...