PORWANIE

W kabinach i na korytarzach błyskały pomarańczowe lampki. Ludzie wychodzili z wind i ustawiali się w milczeniu na pomoście, spoglądając wyczekująco w stronę białej postaci widniejącej wewnątrz kolistego pulpitu. Ogłoszono alarm pierwszego stopnia. Mieszkańcy stacji nie musieli pędzić z wywieszonymi językami po schodach. Windy były w ruchu. Skafandry nie obowiązywały. Pierwszy stopień. Czyli nie ma — przynajmniej na razie — poważnego zagrożenia.

Takt ale informację o charakterze alarmu przekazywał Nerpa przez głośniki. Usłyszeli ją wszyscy, którzy byli tam, gdzie powinni być, to znaczy w pomieszczeniach przeznaczonych dla ludzi. Automatów nie trzeba przecież powiadamiać, że nie muszą zabierać skafandrów i że wolno im korzystać z windy.

Anne i Darek nie wiedzieli nic. Słyszeli sygnał, który rozbrzmiewa tylko wówczas, gdy stanie się coś niespodziewanego. A w przestrzeni pozaziemskiej wszystko, co niespodziewane i nieznane, oznacza: niebezpieczeństwo.

Tymczasem oni tkwili w komórce, szczelnie odgrodzeni od tego małego świata, który ludzie przynieśli tu ze sobą z Ziemi. Jak długo już? Trzydzieści sekund? Godzinę?

W rzeczywistości upłynęło niespełna sześć minut, od kiedy zostali sami, a drzwi otworzyły się znowu. Ujrzeli rudawą głowę Gratha i jasną czuprynę Bo. Mykeskesa z nimi nie było. Anna odruchowo przytuliła się do chłopca.

— Nie… — Darek chciał powiedzieć: „nie bój się”, ale udało mu się wyjąkać tylko to „nie”.

Anna odsunęła się szybko. W jej przerażonych oczach błysnęło coś jakby zdumienie.

Chłopiec zacisnął zęby. „Żeby nie wiem — co — powziął w duchu desperackie postanowienie — przynajmniej ją muszę z tego wyciągnąć!”

— Wyłazić! — rzucił Grath, ponaglając ruchem ręki, żeby wychodzili na korytarz.

Nie czekali na powtórne zaproszenie. Darek przepuścił dziewczynę, kiedy jednak chciał sam przekroczyć próg komórki, na jego ramieniu zacisnęła się dłoń operatora. Druga dłoń, uzbrojona, skierowała się w stronę pleców Anny.

— A teraz zapamiętajcie sobie — wycedził Grath mierząc Darka nienawistnym spojrzeniem. — Idziemy do dyspozytorni. Ale nie próbujcie żadnych sztuczek. Będę cały czas przy was. A wy nie oddalajcie się ode mnie na krok, na jeden maleńki kroczek. Miotacz schowam, o, tak — wsadził płaski, groźny przedmiot do bocznej kieszeni — widzisz? Zgadnij, czego dotyka mój palec. Tak jest, spustu — przytaknął, chociaż Darek nawet nie mruknął. — Niech tylko któreś z was piśnie słówko albo zrobi coś, co mi się nie spodoba, strzelę. Nie znacie mnie jeszcze. Strzelę, i to w dziewczynę. Pamiętaj, smarkaczu. Jeśli chcesz, żeby ona wróciła żywa do tatusia… Zrozumiałeś?

Darek z wysiłkiem skinął głową. Mimo woli biegł oczami ku wypuczonej kieszeni Gratha. Lufa miotacza rysowała się wyraźnie pod grubym materiałem. I nie przestawała celować w Annę.

— No, jazda! — Joe popchnął chłopca tak, że ten się zatoczył i byłby upadł, gdyby w ostatniej chwili nie podtrzymał go Bo.

— Trzymaj się, Darek — szepnął kamerzysta. — On nie strzeli, jeśli będziemy milczeć. Nie może. Gdyby to zrobił…

— Zamknij się — Grath ponownie popchnął chłopca w plecy. — No, już! Nie możemy spóźnić się więcej niż o kilka minut. Szybciej, bo…

Puścili się biegiem. Darkowi zaświtała niejasna myśl, że Joe jest po prostu szalony. Wariat. Przecież tylko wariat może tak postępować. „Chociaż idziemy z nim teraz między ludzi — zastanowił się — a i tak nic nie możemy zrobić. Nic…”

Grath wepchnął ich do windy. W czasie jazdy powiedział z nieprzyjemnym uśmieszkiem:

— Byliśmy wszyscy na polu startowym. Oglądaliśmy dekorację do scen, które będziemy kręcić zaraz po alarmie. Jasne?

— Mają podgląd — zauważył ponuro Bo.

— Dekoracji nie podglądają — odburknął z ironią Grath. — A po alarmie — wrócił do poprzedniego, grożącego tonu — naprawdę pójdziecie ze mną na pole startowe. Zrobimy zdjęcia do tego idiotycznego serialu. Skończymy je, a potem zostaniecie ze mną jeszcze na pół godziny. I żeby mi żadne z was nie pomyślało o jakimś idiotycz-nym kawale. Nawet pracując, nie będę spuszczać palca z pistoletu. Pół godziny wystarczy mi aż nad-to, żeby skończyć mój film, a potem cześć, pa, do widzenia! Ja sam porozmawiam z tym twoim dziennikarzem — spojrzał przenikliwie na Darka — i z twoją rodzinką — zwrócił się do dziewczyny. — Zrobię tak, żeby zostawili nas samych. Tylko na trzydzieści minut! Później żegnajcie, ptaszki! Zanim wrócicie do nich, ja będę już w drodze na Ziemię. Z moim filmem. Z moim filmem, rozumiecie?! Wyląduję w jakimś rezerwacie, zmienię sobie twarz, a umiem to robić, i za rok zacznę znowu pracować w wytwórni filmowej. Chcielibyście pewnie wiedzieć, jak się będę nazywał? Nic z tego moi złoci! Poznacie mnie po tym, że będę największym i najsłynniejszym reżyserem świata!

„On naprawdę jest kopnięty” — utwierdził się w swych domysłach Darek. Ale wnioski płynące z tego odkrycia nie były wcale pocieszające. Przeciwnie, ukazywały dodatkowe niebezpieczeństwa. Zawsze można próbować przewidzieć, jak zachowa się człowiek normalny. Ale niech ktoś zgadnie, co zrobi wariat w napadzie szaleństwa? „Muszę siedzieć jak trusia — osądził chłopiec. — Każdy ruch gotów wywołać reakcję Gratha, drgnienie jego pal-ca na spuście. Annie nie może spaść włos z głowy. Jeśli będzie trzeba, ja sam pomogę Grathowi uwolnić się od towarzystwa Adama, Barbary, Marka i kogo tam jeszcze” — postanowił.

Winda stanęła. Co najmniej dziesięć par oczu zwróciło się w ich stronę. Ktoś uśmiechnął się na powitanie. „Aha, to Barbara” — stwierdził niezbyt przytomnie Darek. Nawet Mykeskes był już tutaj. „Pewnie — pomyślał z goryczą chłopiec — kto jak kto, ale on nie mógł drugi raz się spóźnić”.

Obok Marka stała złotowłosa. Obdarzyła ich przelotnym, nieodgadnionym spojrzeniem i szybko odwróciła głowę. Jej piękne usteczka poruszyły się. Darek zobaczył, że brat Anny popatrzył na nią, potem na niego, potem na Annę, by wreszcie wrócić z ulgą do jasnej twarzyczki obok siebie.

Obok Barbary stał Adam. Od razu można się było zorientować, że z nim Grath nie będzie miał kłopotów. Zaledwie zerknął przez ramię na swego bratanka. Chłopiec odruchowo pokręcił głową. W tym momencie pochwycił podejrzliwy wzrok Gratha. Darek tak dobrze opanował już jednak swoją rolę, że udało mu się nawet wykrzywić twarz w nikłym uśmiechu.

Adam powiedział tylko chłodnym, zdawkowym tonem: — Szukałem cię w naszej kabinie… — po czym podjął przerwaną rozmowę z Barbarą.

Stewa i Mammea stali dalej i ledwie zauważyli pojawienie się czwórki spóźnionych. Kiedy Darek na nich spojrzał, Mammea mówił akurat do szpa-kowatego coś jakby. „No, to na mnie czas”. Zaraz potem, nie spiesząc się, ruszył w stronę schodów. W pewnej chwili sylwetka niepozornego skryła się zupełnie za wielką postacią Lwizwisa. Reżyser oderwał się od Werwusa i szedł szybko w ich stronę, pozostawiwszy na pastwę kierownika produkcji nieszczęsnego Mykeskesa. Chłopiec z mściwą satysfakcją obserwował, jak mechanik wije się i skręca pod potokiem słów płynących z ust małego grubasa.

— Cześć, bohaterze! — huknął Lwizwis najgłębszym ze swoich basów. Mocno potrząsnął rękę chłopca i zawołał tak, że aż echo poniosło się po sali: — Słyszałem, jak sobie poradziłeś. Brawo!

Darek uścisnął machinalnie dłoń reżysera, a równocześnie przyjrzał mu się podejrzliwie. To jego:

„słyszałem, jak sobie poradziłeś”, brzmi przecież niby czysta kpina! Chłopcu błysnęła nieprawdopodobna myśl, że Lwizwis wie o wszystkim, co zaszło vy tej przeklętej komórce, do której on sam, jak prawdziwy baran, zaciągnął Annę, i że reżyser z niezrozumiałych powodów trzyma stronę Gratha. Trzeba było dopiero dalszych gratulacji ze strony najwidoczniej czymś uradowanego reżysera, żeby Darek przypomniał sobie swój, tak niedawny przecież, lot na „Smyku” i niezwykły powrót do bazy na planetoidę numer dziewięćset sześćdziesiąt trzy. Dziwne, jak łatwo wylatują człowiekowi z głowy nawet takie wydarzenia, które zasługują, by pamiętać o nich do końca życia. Dzieje się to oczywiście wtedy, kiedy po tych wydarzeniach przy-chodzą inne, co najmniej równie niezwykłe. Chłopcu wydawało się, że od porwania „Smyka” minęły wieki.

Odpowiedział coś Lwizwisowi, bez ładu i składu, aż tamten się zdziwił, ale mimo to nie przestał się uśmiechać.

— Proponowałem już Soni — mówił przymrużając porozumiewawczo oko — że odwrócimy role w filmie. To ona będzie zabłąkaną dziewczyną z Ziemi, a ty pogromcą kosmosu. I jak myślisz, zgodziła się?

Darek wsłuchiwał się w gruby, przyjazny głos reżysera i powoli wizja skierowanego w Annę miotacza zacierała się w jego umyśle. Mimo woli wy-obraził sobie minę Soni, kiedy zaproponowano jej, by grała tę zagubioną.

— Myślę, że wiem, co odpowiedziała — mruknął stwierdzając z zaskoczeniem, że jego głos brzmi niemal normalnie. — „Jeśli chodzi o mnie, nie widzę powodu, by w związku z tym pożałowania godnym incydentem przewracać cały scenariusz do góry nogami”— wyrecytował ściągając usta i naśladując słodki sopran złotowłosej.

Lwizwis ryknął tak głośnym śmiechem, że zaniepokojony Grath szybko spojrzał w ich stronę. Jego ręka tkwiąca w kieszeni spodni wykonała szybki ruch. Nie uszło to uwagi Darka. Od razu stracił dobry humor.

Reżyser nie spostrzegł zmiany, która zaszła w twarzy chłopca. Śmiejąc się w najlepsze, powiedział:

— Brawo! Jakbyś przy tym był — odwrócił się i poszukał rozweselonym wzrokiem Anny.

Ta jednak nadal stała do nich tyłem. Lwizwis, nie przestając się śmiać, zwrócił się znowu do Dar-ka i pogroził mu palcem.

— Swoją drogą, z ciebie także lepszy numer! Ale na przyszłość — ton reżysera nieco spoważniał — jeśli będzie alarm, trochę szybciej skończcie napawać oczy widokiem dekoracji. Zaczynałem się już niepokoić… To byłaby prawdziwa klęska, jakbym musiał szukać nowego aktora!

Dla Darka te słowa zabrzmiały zgoła złowieszczo. Biedny Lwizwis. Gdyby wiedział, jak niewiele trzeba, aby jego żartobliwe obawy stały się ponurą rzeczywistością…

Chłopiec rozejrzał się machinalnie. Tyle ludzi… zajętych swoimi sprawami. A wśród nich — da-lej, niż gdyby znajdowali się w innej galaktyce — Anna i on. Niedorzeczność! Ktoś tu najwyraźniej zwariował. Za minutę, za moment Adam albo Stewa czy wreszcie Nerpa, któryś z nich podejdzie do operatora i wyjmie z jego kieszeni ten niewielki trójkątny przedmiot. A potem okaże się, że to wcale nie był miotacz, tylko na przykład serce z piernika i wszyscy zażądają, aby Darek za karę zjadł ten piernik do spółki z Anną.

Ale mijały sekundy i nikt jakoś nie zainteresował się kieszenią Gratha. Tylko Lwizwis wpatrywał się w Darka coraz bardziej zdziwionym wzrokiem. Pewnie coś powiedział… Może o coś spytał?

Chłopiec zrozumiał, że wszystko to dzieje się jednak naprawdę, a on musi się zachowywać, jakby się nic nie stało.

— Skąd pan wie… — przełknął ślinę i odchrząknął, zanim mógł skończyć —…że byliśmy tam, gdzie będziemy filmować?

— Mykeskes nam powiedział” — odrzekł po chwili Lwizwis. — A co, coś pokręcił?

— Nie — zaprzeczył ponuro chłopiec — nic nie pokręcił.

Pomyślał, że Mykeskes nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Szkoda, że było to zaufanie takiego Joego Gratha, który widocznie kazał mu iść do dyspozytorni i oznajmić, że dzieci oglądały dekoracje i są już w drodze. Tak, nie ulega wątpliwości — szalony plan operatora, wbrew jakiejkolwiek logice, ma wszelkie szanse powodzenia.

— Jest już po alarmie — mówił Lwizwis. — Odwołanie ogłoszono pewnie wtedy, kiedy jechaliście windą.

„Alarm!” — zaświtało Darkowi. Prawda, był alarm!

— Czy coś się stało? — wykrztusił.

Zanim reżyser zdążył odpowiedzieć, wyrósł przed nimi szpakowaty. Spojrzenie lekko przymrużonych oczu oficera tchnęło spokojem ale w tym spokoju było jednak coś nieuchwytnego, tak jak w powietrzu przed burzą.

Stewa obciągnął swoją obcisłą granatową bluzę i obejrzał się.

— Pytałeś, dlaczego ogłoszono alarm — powiedział cichym, beznamiętnym głosem. — Chodź, coś ci pokażę.

Wziął chłopca za rękę i podszedł z nim do balustrady otaczającej pomost. Przekroczył ją i zaczął schodzić po pionowej drabince. Darek, chcąc nie chcąc, podążył w jego ślady. Stawiając stopę na pierwszym szczeblu drabinki posłał porozumiewawcze spojrzenie Grathowi. Chciał mu dać do zrozumienia, że idzie ze Stewą, bo nie ma innego wyjścia, ale że nie zrobi nic, co mogłoby się operatorowi nie spodobać.

W odpowiedzi Grath uśmiechnął się i przysunął nieco bliżej Anny. Jego uśmiech miał w sobie coś takiego, że Darek najchętniej od razu z powrotem przesadziłby balustradę, aby tylko znów znaleźć się przy tym człowieku i dziewczynie z czarną grzywką. Nie mógł jednak pójść za tym odruchem, bo wzbudziłby podejrzenia Stewy… A to z kolei Joe potraktowałby jako świadomą próbę zdemaskowania go przed obecnymi. Do tego nie wolno było chłopcu dopuścić.

Tak, od którejkolwiek strony spojrzeć — położenie Darka przedstawiało się doprawdy niezbyt różowo.

Kiedy stanął na podłodze kolistej sali, Stewa tkwił już przed jednym z ekranów otaczających pulpit dyspozytora.

Darek przyśpieszył i po chwili zatrzymał się za plecami szpakowatego. Teraz Grath nie mógł go usłyszeć. Wystarczyło szepnąć jedno słowo!

Nie. Anna.

— Darek…

Jego imię wypowiedziane było tak Cicho, że w pierwszej chwili nie wiedział, czy ktoś wymówił je naprawdę, czy to własne myśli zaczynają mu płatać niewczesne figle, podsuwając głosy, których w rzeczywistości nie ma.

— Darek… — zabrzmiało ponownie.. Chłopiec zerknął przed siebie. Szpakowaty stał jak wrośnięty w ziemię.

— Słyszysz mnie?…

W mózgu Darka otworzyła się jakaś klapka. Nagle rozpoznał głos dyspozytora Nerpy. Chciał skinąć głową, ale ta niespodziewanie odmówiła mu posłuszeństwa. Na szczęście bunt dotyczył tylko mięśni szyi. Na szczęście, bo głowa była mu teraz bardzo potrzebna, od tego, jak ona się spisze, zależało dosłownie wszystko. Przecież nie może się zdradzić. Tamci, na górze, z pewnością śledzą każdy jego gest. Zwłaszcza Grath…

Zamrugał oczami. Nie wiedział, czy Nerpa go widzi; domyślał się jednak, że dyspozytor użył jednego z ekranów, by obserwować salę i biegnącą wokół niej galeryjkę.

— Zachowuj się, jakby nigdy nic. Stój bez ruchu.

Chłopiec odniósł wrażenie, że ten szept rodzi się w nim samym. Taki był cichy.

— Bądź spokojny, pilnujemy, żeby wam się nic nie stało. Nie odpowiadaj — zaszemrało, bo Darek mimo woli poruszył wargami.

Chłopiec nie wydał jednak z siebie żadnego głosu, wstrzymał nawet na chwilę oddech. Tylko jego usta drgnęły dwukrotnie. Ktoś, umiejący czytać” z ruchu warg, domyśliłby się być może, że Darek powiedział: „Anna”.

A więc oni wiedzą. To odkrycie spadło na chłopca jak deszcz na wyschniętą ziemię. Wiedzą. Skąd? Jakim cudem? Czy powiedział im Mykeskes? Może myślał, że dzięki temu uratuje się, że pozwolą mu tutaj zostać? Spokojny? Oczywiście, że będzie spokojny. I tak postanowił przecież, że zrobi wszystko, czego zażąda Grath; żeby go tylko nie sprowokować, żeby nie kusić jego szaleństwa. Tym bardziej teraz…

Plecy Stewy zniknęły nagle sprzed Darka, odsłaniając pulpit, ekrany i siedzącego przed nimi Nerpę. Szpakowaty uśmiechnął się swobodnie i ruszył z powrotem w kierunku drabinki. Stanął przy niej i czekał.

Chłopiec już zamierzał skorzystać z tego niemego zaproszenia, kiedy jego wzrok padł przy-padkiem na środkowy ekran. Zatrzymał się w pół kroku.

Na ekranie widniała twarz mężczyzny. Darek widział tę twarz tylko przez chwilę, ukrytą pod osłoną kasku, i wydawało mu się, że nie zapamiętał jej rysów. Teraz jednak poznał ją od pierwszego spojrzenia. Poznałby ją wszędzie i o każdej porze!

Przez chwilę starał się usilnie w jaką taką całość pozbierać rozpierzchłe myśli. Następnie odwrócił się i spojrzał w oczy Joego Gratha.

— To on. — powiedział specjalnie głośno, żeby wszyscy usłyszeli, co mówi. — To ten człowiek, który porwał „Smyka”.

— Jesteś pewny? — odezwał się za nim równie donośnym głosem Stewa.

Chłopiec przezwyciężył opór, jaki stawiały mu stwardniałe mięśnie szyi, i skinął głową.

— Zupełnie pewny — potwierdził z przekonaniem.

Milczący dotąd — jeśli nie liczyć niesłyszalnych niemal szeptów — Nerpa westchnął nagle i pochylił się nad pulpitem.

— Obejrzymy go sobie jeszcze dokładniej — powiedział.

Przesunął jakąś dźwigienkę i wtedy, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, na wprost dyspozytora, ale w odległości kilkunastu metrów od jego fotela, zaczęła spuszczać się z sufitu wielka, sztywna płachta. Po chwili sięgała już niemal podłogi. Nerpa ponownie dotknął jakiegoś guziczka i na płachcie ukazała się powiększona do nienaturalnych wymiarów — twarz porywacza.

W głębi sali zabrzmiało stłumione przekleństwo.

Darek odwrócił się błyskawicznie. Spostrzegł, że Grath rozgląda się gorączkowo, badając, jak obecni zareagują na to przekleństwo, które wyrwało mu się tak bardzo nie w porę, które zdradzało, że monstrualnie wielki portret, widoczny obecnie z każdego punktu dyspozytorni, przedstawia kogoś, kogo operator zna. I że obecność tego kogoś w stacji jest mu w najwyższym stopniu niemiła.

Jednak ten niepohamowany wybuch Joego Gra-tha przeszedł jakby nie zauważony. Żaden z obecnych nie spojrzał nawet w stronę operatora. Może ludzie byli zbyt zafrapowani tą ogromną twarzą z zamkniętymi oczami, na której malował się wyraz absolutnego spokoju? Tylko sam Joe najwyraźniej nie mógł się opanować. Zatarł nerwowo ręce, po czym przypomniawszy sobie o czymś, natychmiast schował prawą dłoń z powrotem do kieszeni. Darek zamarł…

— Nazywa się Bogen — powiedział obojętnym tonem Stewa. — Luis Bogen. Jest… to znaczy był kiedyś pilotem. Niestety, musiano go skierować na leczenie. Niedawno uciekł… A teraz jest tutaj.

— Bogen — mruknął ktoś na galerii. Darek poznał głos Adama.

— Bogen — powtórzył reporter jakby do siebie. — Słyszałem o jego sprawie, ale nie pamiętam szczegółów.

Chłopiec wpatrywał się jeszcze chwilę wyczekująco w swego stryja, lecz ten milczał. Wtedy zwrócił się do Nerpy.

— Jak się tu dostał? — spytał. Dyspozytor przysunął sobie bliżej mikrofon. Jego głos wypełnił całą przestrzeń sali.

— Próbował przedostać się potajemnie do stacji — powiedział. — Wszedł swoim statkiem… to znaczy naszym statkiem, który uprowadził z rejonu budowy… w pole ochronne. Oczywiście, automaty nie wypuściły go już z tego pola. „Smyk” został wprowadzony do komory startowej, a jego pilot uśpiony nieszkodliwym gazem. Obudzi się nie wcześniej niż za pół godziny. Dopiero wtedy dowiemy się, co myślał, czego chciał, podejmując tę szaleńczą próbę. A co do alarmu — dodał po krótkiej pauzie — ogłosiły go automatyczne czujniki, kiedy wykryły obecność „Smyka” w polu siłowym. Rzecz jasna, ani przez moment nie było żadnego prawdziwego zagrożenia. Dziwna historia — zakończył po chwili z namysłem — przecież on nie miał żadnych szans…

Darek nie mógł oderwać oczu od obrazu twarzy tego śpiącego człowieka, któremu miał do zawdzięczenia kilka niezbyt miłych chwil i… nie zamierzony egzamin z nawigacji.

— Odniosłem wrażenie — odezwał się wreszcie — że on nie jest zupełnie normalny… Nie wiem, jak to wyrazić… — zająknął się.

— Groził cl? — spytał Stewa.

— Groził — potwierdził z wahaniem chłopiec — ale tak naprawdę to cały czas wiedziałem, że nie zrobi mi nic złego. To znaczy, tak myślałem…nie wiem czemu…

Wzruszył bezradnie ramionami.

Gładko zaczesane, siwe włosy Nerpy zalśniły przez moment najczystszym srebrem. Dyspozytor wyprostował się i przy tym ruchu na jego głowę padło światło którejś z lamp.

— Czy ktoś z obecnych zna tego człowieka? — spytał przez głośniki. — Może ktoś domyśla się czego tu, u nas, szukał?

Cisza.

Darek przypomniał sobie okrzyk, który wyrwał się przed chwilą Grathowi. Teraz operator milczał. Ale przecież to jego nazwisko powtarzał tak dziwnie Bogen, wtedy kiedy zabierał „Smyka”. Widać zaistniało jeszcze jedno niebezpieczeństwo, któremu będzie musiał stawić czoło Joe Grath, zanim zostanie słynnym twórcą filmowym. I jeszcze jedno ostrzeżenie dla Darka, by nie kusił licha.

Nerpa dotknął pulpitu i wielka tarcza z widniejącą na niej twarzą z powrotem uciekła w górę. Następnie powiedział;

— Wszyscy mogą odejść do swoich zajęć. Miejmy nadzieję, że dzisiaj nie wydarzy się już nic nadzwyczajnego. Doprawdy, na brak wrażeń trudno ostatnio narzekać.

Nie trzeba dodawać, że Darek był dokładnie tego samego zdania.

— Chodź, bohaterze — szpakowaty uśmiechnął się i wskazał chłopcu drabinkę — wracamy. Chyba będziecie niedługo kręcić dalszy ciąg filmu?

Chłopiec posłuchał wezwania. Przechodząc koło Stewy skinął głową.

— Tak.

— O ile wiem, przenosicie się teraz na pole startowe? — pytał dalej oficer.

— Tak — powtórzył chłopiec.

Przyszło mu na myśl, że jeśli nawet Grath odleci, pozostawiając ich żywych i zdrowych, to i tak kręcenie filmu przeciągnie się przynajmniej o tydzień. A może dwa? Zanim ściągną innego operatora, zapoznają go ze scenariuszem i tak dalej… Chyba że Patka już wyzdrowiał. A może nie wypuszczą Gratha, nie pozwolą mu uciec? Pewnie tak. Skoro wiedzą…

To jednak niewiele pomoże. Pobyt na stacji przedłuży się. Tyle tylko, że już nie Grath stanie za kamerami. Zamiast spodziewanej sławy zdobędzie…

Tak, ale na razie to on jest górą. To on trzyma palec na spuście miotacza. I niezmiennie chodzi krok w krok za Anną,

Darek wspiął się szybko na pomost i obejrzał się na Stewę. Ale szpakowaty został na dole. Chwilę jeszcze patrzył w ślad za chłopcem, po czym szybko odszedł w przeciwną stronę sali. Jak się okazało, były tam małe, ukryte za jakąś aparaturą drzwiczki. Stewa otworzył je i zniknął Darkowi z oczu.

Na pomoście od razu dopadł chłopca Werwus.

— A teraz do kamer! — pisnął, łapiąc go za łokieć. — Lwizwis, trzeba kręcić!

Reżyser skinął przyzwalająco głową. Werwuso-wi wyrosły skrzydła.

— Na plan! Na plan! — zamachał skrzydłami… to jest rękami.

— Chodź, Darku — podchwycił Grath z takim uśmiechem, że przez plecy „gwiazdora” przemaszerowały zwykłe, ziemskie mrówki. Chociaż może i nie tak zupełnie zwykłe. Normalne mrówki nie są przecież z czystego lodu.

Adam, Barbara i Marek nadal byli zajęci własnymi sprawami, Mammea jeszcze nie wrócił. Bo Ytterby, nie czekając na Lwizwisa, szedł już w kierunku windy. Za nim, jak cień, sunął Mykeskes.

Sonia potrząsnęła główką. Złote włosy zafalowały, ale ani na chwilę nie przestały wyglądać tak, jakby dziewczyna tylko co odłożyła grzebień i szczotkę.

— Czy możemy już iść do pracy? — zabrzmiał jej rozkoszny głosik.

Barbara drgnęła. Szybko odwróciła się od Adama i podeszła do swojej pupilki. Twarz reportera zmierzchła na moment, ale po chwili znowu rozjaśniła się promiennym uśmiechem, Nadal jednak zdawało się Darkowi, że Adam specjalnie unika jego wzroku. Głupia sprawa. Jeszcze tylko to było chłopcu potrzebne…

A może Adam także już wiedział?

„Nie — pomyślał ze smutkiem, — W przeciwnym razie starałby się być jak najbliżej mnie i Anny. Ot tak, niby przypadkiem”. Nie, Adam po prostu miał żal, że Darek nie czekał na niego w kabinie. Co gorsze, ten żal był więcej niż uzasadniony. Głupia sprawa.

W windzie Darek stał wciśnięty między Lwizwisa i Werwusa. Ponad łysiną tego ostatniego widział czarną grzywkę Anny. Tuż obok niej, nieco wyżej, kołysała się głowa porośnięta rudawymi włosami. Bliżej drzwi stały Barbara. i Sonia. Złocista mówiła coś do kamerzysty. Chłopiec nie słyszał jednak, by ten odpowiedział choć jednym słowem.

A więc człowiek, który porwał „Smyka”, jest już ujęty. Tyle sobie obiecywał, a skończyło się na tym zamkniętym pokoiku, w którym siedział teraz uśpiony, pod opieką automatów. Za pół godziny ten człowiek powie, czego szukał na stacji, w bazie budowniczych nowego kosmicznego miasta. Wtedy chłopiec dowie się, dlaczego musiał zdawać najtrudniejszy w życiu egzamin z pilotażu, a potem wysiadać w próżnię. Oczywiście, jeśli porywacz będzie chciał mówić. Nikt go przecież nie zmusi. Ale to nie jedyny warunek. Ważniejsze jest to, aby Anna i Darek znajdowali się jeszcze wtedy w takim stanie, w jakim człowiek w ogóle może przyjąć coś do wiadomości. Aby ta niesamowita historia z miotaczem zakończyła się szczęśliwie.

Wysiedli na najniższym poziomie, następnie dość długo jechali ruchomym chodnikiem zajmującym całą szerokość krętego, niskiego korytarza. Tej

Części stacji Darek jeszcze nie znał. Nic dziwnego. Przecież był tutaj zaledwie drugi dzień. Pomyśleć tylko — dwa niepełne dni! A gdyby zebrać wszystko, co się w ciągu tych dwóch dni wydarzyło? starczyłoby tego na rok z okładem. Przynajmniej jeśli chodzi o takie przygody i przejścia, do jakich nikt, nawet najbardziej spragniony wrażeń reporter, zbytnio nie tęskni.

— Piloci udający się na pole startowe proszeni są o zabranie paczek żywnościowych i potwierdzenie diagnozy lekarskiej — odezwał się dziwny, miauczący głos.

Chodnik stanął. Boczna ściana rozsunęła się bezszelestnie, odsłaniając długą, oświetloną niszę. W głębi widniał podłużny stół, na którym leżało kilkanaście niewielkich kolorowych paczek. Obok, pod ścianą, znajdowała się aparatura medyczna. Stał tam fotel, w którym przed startem każdy z pilotów musiał obowiązkowo posiedzieć dwie, trzy minuty. Dopiero kiedy komputer orzeknie, że kosmonauta jest zdolny do lotu— wolno mu iść dalej.

Zza fotela wytoczył się śmieszny, pomarańczowy robot połyskujący małymi lampkami.

— Prosimy bardzo uprzejmie do bufetu — odezwał się wesoło, zachęcającym głosem. — Jest indyk na zimno, kiełbaski, sałatka marsjańska i placek a la Błękitna. Pozwoliłbym sobie ponadto szczególnie polecić świeżutkie kometki marcepanowe w sosie bakaliowo-czekoladowym. Komu mogę służyć?

Ktoś przełknął nerwowo ślinę, ale nikt nie odpowiedział. Pomarańczowy postał jeszcze chwilę, po czym oddalił się powoli. Jego lampki przybladły, jakby na skutek uczucia zawodu.

— Dziękuję — usłyszeli po chwili. Podłoga pod ich nogami ruszyła znowu.

— Swoją drogą — powiedział Lwizwis — szkoda, że nie jesteśmy pilotami. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zajrzeć do tego bufetu. Przez ten cały rozgardiasz spowodowany alarmem na śmierć zapomniałem o obiedzie.

— Musiałbyś się poddać badaniu — odpowiedział swobodnie Grath. — Ale ja też nie wiedziałem, że mają tutaj takie wspaniałości.

„Nie wiesz jeszcze wielu rzeczy” — przeszło Darkowi przez myśl. Spojrzał na Anne i spytał:

— Nie jesteś głodna?

— Dziękuję — odpowiedział ni w pięć, ni w dziewięć, wdzięczny głosik. — Może potem będę chciała coś przegryźć, ale sądzę, że pan Werwus nie pozwoli nam umrzeć z głodu.

W innej sytuacji Darek na pewno by się roześmiał. Ilekroć ktoś się o kogoś zatroszczy, ta mała królewna bierze to natychmiast do siebie. Ciekawe, czy rodzice tego ją nauczyli? Bo Barbara raczej nie. A przecież złotowłosa potrafi pomyśleć o sobie całkiem dorzecznie… Jeżeli jej się chce.

— Nie jestem głodna — szepnęła Anna i były to jej pierwsze słowa, od kiedy opuścili tę fatalną komórkę na końcu korytarza.

Darek chciał odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zrobiło mu się jej okropnie żal, a zarazem znowu pomyślał z goryczą, że sam ją wpakował w tę paskudną sytuację. To co, że go podbechtała. Przecież nie wiedziała… nie mogła wiedzieć. Natomiast on powinien był przewidzieć, co ich może spotkać. Na co ją naraża. Chodnik stanął.

— Teraz będziemy kręcić — ucieszył się Wer-wus — a potem przyniosę coś do zjedzenia. Kanapki! Te rakietki, to jest, chciałem powiedzieć: kometki! Melba z sosem. Tfu! Mniejsza z tym — zdecydował wreszcie — cały bufet! Ale potem! Potem! Teraz proszę…

Stanął w miejscu, gdzie kończył się chodnik, i przepuszczał wszystkich obok siebie, jakby liczył owce wracające z pastwiska.

— Proszę, panno Soniu… proszę, panno Barbaro… Nie — zatrzymał opiekunkę złotowłosej — pani będzie łaskawa stanąć tutaj. Tam dalej tylko kamery, światła, dekoracje, film! Proszę, panie reżyserze. Anno — jego pulchne palce dotknęły ramienia dziewczyny — ty także musisz zostać tutaj. Wskazał jej miejsce obok Barbary, ale Grath zaprotestował.

— Anna jest mi potrzebna na planie — rzucił krótko, popychając dziewczynę przed sobą.

Werwus wzniósł oczy do góry, ale natychmiast opuścił je z powrotem.

— Pan Achilles stanie obok pani Barbary… A ty, Bo, do kamery. Uwaga, na miejsca!

Darek szedł bezwiednie przed siebie, aż wreszcie zatrzymał się w jaskrawym świetle reflektora. Stał u podnóża stalowego, pochyłego pomostu prowadzącego do otwartego włazu dużej rakiety. Dokoła wznosiły się kratownice i konstrukcje, lustra antyradiacyjne i anteny. Pod nimi umieszczono pulpity i ekrany komputera. Wszystko jak na każdym prawdziwym polu startowym. Bo też to było prawdziwe pole startowe, na którym ustawiono jeszcze dekoracje potrzebne do kręcenia serialu Twórcy filmu postanowili teraz nakręcić sceny odlotu wy prawy ratunkowej, jaką podejmowały dzieci wprowadzone w błąd przez podłe automaty.

Darek rozejrzał się. Siewy tutaj nie było, chyba że ukrył się w jakimś ciemnym kącie. Adam został na górze, u Nerpy. A Mammea? Chłopiec pamiętał, że w pewnej chwili niepozorny wymknął się po cichu z dyspozytorni. Czy to nie on właśnie miał za zadanie „zająć się” Bogenem, uwolnić Gratha od nowego kłopotu, skoro Grath musi być tutaj, przy zdjęciach? „Nie — odpowiedział sam sobie. — Nie mogli się porozumieć w tej sprawie, bo Mammea wyszedł, zanim Grath zobaczył Bo-gena”. A potem operator nie miał już okazji porozmawiać z Mammeą. Dziwne. Niepozorny zwykł przecież nie odstępować ich ani na krok, pojawiać się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, jak chociażby wtedy, kiedy chłopiec po raz pierwszy zobaczył twarz „nieżywego” Mykeskesa.

Na pocieszenie została Darkowi świadomość, że Nerpa i Stewa wiedzą, w jakich opałach znaleźli się Anna i on. Coś wymyślą… Chociaż na razie nic nie wskazuje na to, by mieli już jakiś konkretny plan. Ale przecież nie dopuszczą do tego, żeby na ich oczach i za ich wiedzą Grath zrealizował swoje zamierzenia.

Więc dobrze. Na razie najspokojniej w świecie trzeba grać tego zagubionego, wdzięcząc się do kamer, za którymi stoi Joe Grath… z miotaczem wycelowanym w Annę.

— Ja jestem gotowa — wypłynęło z różanych usteczek złotowłosej.

— Ja też — wyjąkał Darek.

— Jesteście na pomoście — huknął basem Lwi-zwis — i śpieszycie się. Wkładacie skafandry. Automaty już przygotowały statek do startu. Wchodzicie do włazu. Pamiętacie role?

— Ja pamiętam — podkreśliła Sonia. Darkowi przyszło na myśl, że gdyby nawet ćwiczył do końca życia, i tak nie zdołałby wymówić w ten sposób tego „ja”.

— Światło? — rzucił reżyser.

— W porządku — zakwilił Werwus.

— Kamery?

— Możemy kręcić — odpowiedział siląc się na normalny ton, Bo Ytterby.

— No, to jazda!

I raptownie, w świetle reflektorów, jeszcze raz objawiło się Darkowi czarowne, złotowłose zjawisko. Dziewczyna była piękna i rozsądna, śpieszyła się, ale nie zapominała o niczym, równocześnie potrafiła każdym gestem, słowem, uśmiechem podtrzymać na duchu biednego teoretyka z Ziemi. Stan, w jakim chłopiec się znajdował, pomógł mu, znów zabłysnąć w tej bądź co bądź niezwykłej dla niego roli. Był… Zresztą, co tu ukrywać. Grał siebie, grał tego, kim był w tej chwili.

Skończyli pierwszą scenę. Werwus kazał im włożyć skafandry i ustawił ich przed samym włazem rakiety. Lwizwis rzucił wskazówki dotyczące następnych ujęć, które miały być kręcone już wewnątrz statku.

Kamery ruszyły ponownie.

— Chwileczkę — powiedział nagle Grath. — Zdaje się, że to światło trzeba ustawić jednak troszkę inaczej.

— Co ty mówisz, Joe! — zaprotestował piskliwie Werwus, ale Grath przerwał mu niecierpliwym machnięciem dłoni.

—. Sam to zrobię — uciął.

Rozejrzał się, podniósł leżący na podłodze mały przedmiot, jakąś soczewkę czy filtr fotograficzny, i nieoczekiwanie podał go Annie.

— Pomóż mi, dziecko — powiedział przymilnym tonem. — Weź to i chodź ze mną. To nie potrwa długo.

Nikt nie zaprotestował. Operator wie w końcu lepiej, czy wychodzą mu dobre zdjęcia, czy nie. A że poprosił o pomoc dziewczynę, która z filmem nie miała nic wspólnego?… Ale przecież ta dziewczyna stała cały czas tuż obok niego, jakby tylko na to czekając, aby się na coś przydać.

Anna, trzymając podany jej przez Gratha przedmiot, weszła do wnętrza rakiety. W komorze śluzy otwartej na przestrzał, bo przecież i w statku, i na polu startowym było zwykłe powietrze, zatrzymała się niepewnie.

— Wy także wejdźcie — Grath odwrócił się, by skinąć na Sonię i Darka.

Złotowłosa przekroczyła próg włazu, rad nierad Darek podążył za nią. Wolał być bliżej Gratha i… Anny.

Joe wyprostował się i spojrzał na reżysera.

— Wiesz, chciałbym zobaczyć, jak wyglądałaby ta scena, gdybyśmy już teraz ustawili dzieci w komorze śluzy, zaraz za włazem, żeby dalej kręcić z zewnątrz. Nie masz chyba nic przeciwko temu?

— Spróbuj — przystał po namyśle Lwizwis. — Może to nawet będzie niezły skrót. Odda atmosferę pośpiechu. Dzieci tylko przebiegły przez pomost… O to ci chodzi?

— Właśnie — podchwycił z zapałem Grath. —

Poczekajcie chwileczkę — zwrócił się do stojącej przed nim trójki — skoczę tylko na moment do środka i zapalę światło. Ruszył szybko ku drzwiom prowadzącym do wnę trza statkur ale po kilku krokach zatrzymał się, jakby sobie o czymś przypomniał.

— Chodź, Aniu — spojrzał z rozbrajającym uśmieszkiem na dziewczynę. — Pomożesz mi sprawdzić, czy te automaty, które mają ich porwać, są na swoich miejscach.

W Darku zawrzała krew; kiedy widział, jak Anna posłusznie, bez jednego gestu, idzie za Grathem. Opanował się jednak. Nie było co myśleć o wykorzystaniu chwilowej nieobecności operatora. Wszyscy, oprócz jednego Bo, stali pod przeciwległą ścianą.

Zresztą nie minęło nawet pół minuty, a Joe był już z powrotem

— Poprosiłem Anię — powiedział — żeby przysłała nam pierwszy automat, kiedy dojdziemy do tego miejsca w scenariuszu W ten sposób scenę, w której dzieci dowiadują się, że zostały uprowadzone, będziemy mogli nakręcić od razu, nie robiąc przerwy. No, do roboty — rzucił, dając znak Bo Ytterby'emu.

Kamery ruszyły, Sonia i Darek wymienili pierwsze zdania. I wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego. Z głębi statku dobiegło ostre: wysokie dzwonienie. W całej sali przygasły światła, by za moment ponownie zapłonąć pełnym blaskiem. Równocześnie jednak wszystkie reflektory zmieniły barwę. Pole startowe zalała upiorna, krwawa czerwień.

— Co się… — słowa uwięzły Lwizwisowi w gardle. Pochylił się do przodu i zamarł w tej pozycji, jak krzywo ustawiony posąg,

Pomost, prowadzący do włazu, sam, bez niczyjej pomocy, oddalił się od statku. Równocześnie pancerna klapa drzwi drgnęła i zaczęła się zamykać.

— Nie! — krzyknęła Barbara, ale i ona nie zdołała powiedzieć nic więcej.

Mykeskes pobladł jeszcze bardziej, jeśli to tylko możliwe, i zawołał cicho coś, czego nie dałoby się przetłumaczyć na żaden znany język. O jękach Werwusa lepiej w ogóle nie mówić.

Jeden tylko Bo Ytterby nie stracił głowy. W ułamku sekundy zrozumiał, co zamierza zrobić Grath. Porzucił kamery i skoczył rozpaczliwie ku najbliższej wnęce z kosmicznymi skafandrami. Porwał pierwszy z brzegu i zaczął go gorączkowo wkładać.

Spod sufitu opuszczała się gruba, przeźroczysta ściana ochronna, która odgradza startujące statki od żegnających je ludzi. Moment później pomiędzy nią a podłogą pozostał już tylko półtorametrowy prześwit. Za chwilę skamieniali z przerażenia widzowie będą całkowicie odcięci od statku i dzieci.

W ostatniej dosłownie chwili Bo — w rozpiętym skafandrze, trzymając pod pachą kask, którego nie zdążył włożyć — skoczył w ten malejący w oczach prześwit. Ludziom zaparło dech w piersiach, wydawało się, że sunąca nieubłaganie w dół krawędź grodzi musi przygwoździć ciało śmiałka, przeciąć je wpół jak lichą drzazgę. Ale Bo zdążył. Rzucił się szczupakiem po podłodze, zerwał i biegł w stronę statku, dopinając po drodze skafander.

Niestety. Cały ten zryw kamerzysty, jego błyskawiczna decyzja i szalone ryzyko, jakie podjął, okazały się bezowocne. Właz, przez który przeszli Anna, Sonia, Darek i Grath, był już zamknięty. A spod niewidocznej rufy rakiety, spoczywającej w swoim leżu głęboko pod podłogą, zaczęły wypełzać strużki dymu.

Z piersi Bo wyrwał się rozpaczliwy okrzyk. Jednym ruchem nałożył kask i przypiął go do sztywnego kołnierza. Uchwyty zaskoczyły automatycznie.

— Kto zezwolił na start? — zagrzmiały głośniki.

— Blokuję urządzenia startowe — odpowiedział spokojny głos dyspozytora.

— Na polecenie pilota urządzenia startowe odblokowane — z charakterystycznych przerw między wyrazami dało się poznać, że tego nie powie-dział żywy człowiek. Automaty słuchały Gratha. Jeśli człowiek zarządzi start, posługując się hasłem zastrzeżonym dla wyjątkowych sytuacji, automaty muszą być posłuszne. Nie zapisano w ich pamięci wiedzy o tym, że ludzie, nawet jeszcze w dzisiejszych czasach, mogą być tak bardzo różni.

— Start awaryjny w toku — zameldowały ponownie automaty. — Dla poziomu zerowego i dla lądowiska ogłasza się alarm pierwszego stopnia,

— On startuje! — wrzasnął z bezgranicznym zdumieniem Lwizwis.

— Dzieci! Dzieci! Dzieci! — pisnął Werwus.

— Soniu! — Barbara rzuciła się przed siebie. Dosłownie w ostatniej chwili — wyrosły jak spod ziemi Mammea chwycił ją za rękę z przytrzymał. W ten sposób udało mu się uratować Barbarę przed uderzeniem z całym rozpędem o przeźroczystą pancerną ścianę.

Rakieta startowała. Pomieszczenie za grodzią wypełniały już strumienie ognia i płonącego jaskrawo dymu. Nagle przez głośniki dobiegł struchlałych ludzi ochrypły śmiech.

— Do widzenia, kochani! — głos Gratha drżał z emocji. — Byłbym jeszcze trochę pobył z wami, gdyby nie ten przeklęty Bogen! Licho go przy-niosło! Nie mogłem czekać, aż przyjdzie do siebie i zacznie opowiadać. Cześć, bądźcie zdrowi. Jeszcze o mnie usłyszycie!

— Soniu! Soniu! — krzyczała rozpaczliwie Barbara.

— Uwaga, Grath — głośniki powtarzały teraz słowa Nerpy — wszystkie statki rejonu wielkich planet natychmiast ruszą w pościg. Nie uda ci się przejść nawet orbity Marsa.

— Spróbujcie tylko! — wrzasnął w odpowiedzi Joe. — Mam dzieci. Całą trójkę, jakby się ktoś pytał. Mam także miotacz. Możecie mnie zatrzymać. Ale w takim razie nigdy nie zobaczycie swoich milusińskich… żywych. Wbijcie to sobie dobrze do głowy. Pamiętaj, Nerpa, że ja nie mam nic do stracenia… jeśli mnie dopadniecie. A bardzo wiele do zyskania, jeśli uda mi się dotrzeć na Ziemię. Nie róbcie głupstw. Kiedy dolecę, puszczę dzieci wolno. Włos im z głowy nie spadnie. Jeżeli jednak złapię namiar choćby jednego statku, który będzie szedł moim śladem, to…

Nastała cisza. Ludziom opadły ręce. Znieruchomieli, porażeni zgrozą patrzyli w milczeniu, jak nad dziobem statku otwiera się sklepienie. W czerni zabłysły gwiazdy.

Rakieta drgnęła i początkowo powoli, a następnie z rosnącym przyśpieszeniem zaczęła iść pionowo w górę. Po kilku sekundach stracili ją z oczu. Dym począł rzednąć, tylko gwiazdy w górze gasił jeszcze błysk ognia strzelającego z dysz napędowych statku. Za przeźroczystą pancerną ścianą zaczęło się przejaśniać, ujrzeli wielką, pustą studnię ziejącą w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała rakieta.

I wtedy, kiedy patrzącym wydawało się, że ogromne pole startowe zasypia już w mroku i ciszy, daleko, na jego krańcach, zabłysły nagle pomarańczowe płomienie. Ponownie buchnęły ogniste snopy dymu.

— To Boi — zakrzyknął nieprzytomnie Lwizwis.

— Bo — powtórzył Mammea dziwnie jak na mego ożywionym głosem. — Bo dostał się do drugiego statku i teraz startuje.

— Ile jest jeszcze rakiet zdolnych do lotu? — spytał gorączkowo reżyser. Mammea pokręcił głową.

— Tylko „Smyk”, którym przyleciał Bogen — odpowiedział — i stateczek Stewy. Obydwa bez zapasu paliwa. Reszta pracuje przy rozbitej planetoidzie.

Krótką chwilę panowało milczenie.

— Start awaryjny stadku X-2 — oznajmiły automaty przez głośniki. — Zapewniamy łączność trójstronną. Prosimy o potwierdzenie.

— X-2 — odezwał się Nerpa — wzywam cię.

— Tu X-2 — nie mogło być wątpliwości kto mówi. Tyle że wesoły zwykle głos Bo Ytterby'ego brzmiał teraz twardo i ponuro.

— Tu X-2 — powtórzył. —Idę kursem X-1. Mam go na czołowym ekranie. Nie odejdę… jak długo starczy mi paliwa.

— Tu dyspozytor — zgłosił się Nerpa. — X-1, wzywam cię.

— Możesz mnie nie wzywać — zarechotał Grath. — Słyszę tego waszego blondasa. Hej, Bo, czy mam im powiedzieć, komu zawdzięczam pewien mój film?… To, jak go zrobiłem?

— Sam im to powiem — brzmiała odpowiedź Bo. — Nie umkniesz mi, Grath. Choćbym miał za tobą lecieć do końca galaktyki.

— Wystarczy — przerwał szyderczo operator — że będziesz za mną leciał jeszcze przez trzy minuty. Tyle Ci daję. Zastanów się, Bo. Jeśli po upływie tych trzech minut będziesz się jeszcze pętał koło mnie, dzieci polecą za burtę. Nie wszystkie. Na pierwszy ogień pójdzie chłopak… I to tym razem bez skafandra. Żebyście się przekonali, że ja nie żartuję. Zostaną jeszcze dziewczyny. Pomyśl, Bo, trzy minuty. Ani sekundy dłużej.

— Tu stacja — spokojny głos Nerpy. — Wzywam X-2.

— Zgłasza się X-2. W dalszym ciągu mam na ekranie X-1…

— Uwaga, X-2. Zejdź z kursu i wracaj do stacji. Nie rób nic, co mogłoby narazić życie dzieci. X-2, rozkazuję ci wracać do stacji!

— Nareszcie coś rozsądnego, Nerpa — zaśmiał się w głośnikach Grath. — Słyszałeś, Bo?

— Tu X-2. Nie, Nerpa, nie wrócę. On nie zrobi dzieciom krzywdy, ponieważ wie, że to byłby jego koniec. To, co się stało, stało się w znacznej mierze przeze mnie. Ja coś wynalazłem… i nie zgłosiłem tego. Wczoraj dowiedziałem się, co on z tym robi. Odpokutuję za wszystko, ale teraz nie mogę pozwolić mu uciec. Muszę go dostać. Muszę. Nie rozumiesz?!

— X-2, ponawiam rozkaz powrotu. Wiemy, co wynalazłeś. Niech Grath zawiezie dzieci na Ziemię i tam je puści. Wracaj, Bo…

— Nie.

W głośnikach znowu odezwał się chrapliwy głos operatora.

— Bo, ostrzegam, pozostały tylko dwie minuty. Jesteś dość blisko, by zobaczyć, jak ciało chłopca wylatuje za burtę. Zastanów się, Bo. Jeszcze czas.

— Wygrałeś, Grath… — zaczął Bo i nagle umilkł.

— Stacja wzywa X-2. Cisza.

— X-2, tu stacja. Odezwij się. Nic. Milczenie. Głośniki jakby nagle odmówiły posłuszeństwa.

— Bo, słyszysz mnie? — w głosie Gratha po raz pierwszy zabrzmiał niepokój. — Pamiętaj, ostrzegałem cię.

Także i to pozostało bez odpowiedzi.

— On wyłączył radio, radary i swój nadajnik namiarowy — powiedział półgłosem Mammea. — Leci na ślepo, tak jak Darek „Smykiem”. Na jego miejscu zrobiłbym to samo.

Do przedsionka sali startowej wpadł Adam. Rozejrzał się gorączkowo, dostrzegł Mammeę i ruszył szybko w jego stronę. Po drodze zauważył Barbarę i przystanął koło niej.

— Nie bój się — rzekł głosem, któremu usiłował nadać brzmienie co najmniej beztroskie, jeśli nie zgoła wesołe. — One nie są tam same. Powiedziałeś jej? — zwrócił się do Mammei.

Zagadnięty potrząsnął smutnie głową.

— Nie zdążyłem — mruknął.

— Jak to: nie są same? — w oczach Barbary błyszczały łzy. — Przecież Ytterby, który za nimi poleciał, nie może nic zrobić. A teraz jeszcze pan Mammea mówi, że on wyłączył radio.

— Wyłączył — potwierdził Adam — ponieważ w ogóle wyłączył całą automatyczną aparaturę swojego X-2. W ten sposób Grath nie odbiera jego sygnału namiarowego. Nie wie, czy Bo leci jeszcze za nim, czy zawrócił, tak jak mu to kazał zrobić Nerpa. Dyspozytor spodziewał się, że Bo tak właśnie zrozumie jego polecenie. Nie mógł mu tego przecież otwarcie powiedzieć, bo Grath by usłyszał. Nie bój się. Bo Ytterby'emu zdarzyło się potknięcie, ale to porządny człowiek, a teraz płonie chęcią naprawienia swojego błędu. Nie to jednak miałem na myśli, mówiąc, że dzieci nie są same…

— Właśnie chciałem powiedzieć — poskarżył się znużonym głosem Mammea.

W zamglonym wzroku Barbary odbiła się nagle nieufność.

— Kim pan właściwie jest? — natarła na Mammeę. — A ty gdzie dotychczas byłeś? — zwróciła się z kolei do Adama. — Zostawiłeś dzieci same!

Reporter przymknął na moment oczy.

— Skąd miałem wiedzieć… — rozżalił się, ale natychmiast wziął się w garść.

Nie przyszło mu to łatwo, kiedy jednak zaczął mówić, jego głos był pełen optymizmu. Cóż innego mógł teraz zrobić dla zrozpaczonej opiekunki Soni, niewiele starszej od swojej siostrzenicy?

— Byłem u Bogena — rzekł. — On już się zbudził i wszystko opowiedział. Przyleciał tutaj, aby się zemścić. Przerwał samowolnie leczenie i uciekł ze szpitala. Okazuje się, że Grath jeszcze na Ziemi maczał palce w różnych brudnych sprawkach. Między innymi kradł czy produkował obiektywy fan-tomatyczne i rozprowadzał je wśród różnych nieszczęśników. Bogen jest właśnie jedną z jego ofiar. Usłyszał w telewizji, że Grath będzie kręcił ten serial z dziećmi, i stąd wiedział, gdzie go szukać.

A jeśli chodzi o pana Mammeę… — Adam uniósł brwi i uśmiechnął się blado.

— Jestem tutaj z polecenia Służby Ochrony Zdrowia — wyjaśnił ledwie słyszalnym szeptem niepozorny.

Barbara oniemiała. Natomiast Lwizwis rzucił się w stronę Mammei, jakby chciał z nim rozegrać rundę boksu.

— Pan jest z ochrony?! — huknął. — Ładna mi ochrona! Gdzie dzieci? Gdzie sprzęt fantomatyczny?!

— Grath nas zaskoczył — tłumaczył się napadnięty. — Nie spodziewałem się…

— Więc trzeba się było spodziewać! Od tego jesteście — ofuknął go reżyser.

— Oni nie mogli wiedzieć — wtrącił pojednawczo Adam. — Gdyby nie Bogen…

— A co ma do tego ten cały Bogen? — nie dał się udobruchać Lwizwis.

— Omówiliśmy wszystko ze Stewą — powiedział Mammea. — Stewę Centrala przysłała specjalnie, żeby założył podsłuch komputerowy. Grath wykonywał swoje eksperymenty na biednym Mykeske-sie… tak, tak — pokiwał głową w stronę nieszczęsnego mechanika — korzystając z komputera statku. Wiecie, że nikomu nie wolno dochodzić, o co ludzie pytają komputery. Każdy ma swoje sekrety, a ponadto w grę wchodzą takie rzeczy, jak tajemnica lekarska, ochrona praw autorskich i tak dalej. Przecież do komputerów zwracamy się także w naszych najbardziej osobistych sprawach. Pytając na przykład o szansę spotkania kogoś, kogo darzymy sympatią. Dlatego Centrala delegowała dodatkowo Stewę. On dysponuje wszystkimi pełnomocnictwami. Założył podsłuch i zaraz się okazało, że Grath każe komputerowi budować fikcyjne światy, które się rozwijają, są w ruchu, jakby naprawdę żyły. Przenosząc Mykeskesa za pomocą fantomatyki do takiego świata, dawał mu nie tylko realny krajobraz, płynące rzeki, drzewa szumiące pod naporem wiatru, lecz także „żywych” ludzi. A wśród tych ostatnich jego rodzinę, którą mechanik stracił w katastrofie. Z kolei wynalazek Bo Ytterby'ego pozwolił Grathowi filmować to, co w tym fikcyjnym świecie przeżywał Mykeskes. Aparatura przenosiła wszystko na taśmę bezpośrednio z mózgu Mykeskesa, tak jakby tłumaczyła na język obrazów jego myśli, wrażenia i uczucia. Technika potrafi już rozwiązywać znacznie bardziej skomplikowane problemy… Tylko że tego, co realizował Grath, nie wolno robić, to jest przestępstwem. Krótko mówiąc, wiedzieliśmy już, co Grath knuje, i słyszeliśmy, kiedy mówił, że po nakręceniu sceny startu wróci do tego swojego własnego filmu z Mykeskesem. Przygotowaliśmy wszystko, żeby go na tym złapać. Pech chciał, że właśnie wtedy na stację próbował wtargnąć Bogen. Grath zobaczył go na ekranie i zrozumiał, że nie może czekać, aż tamten się zbudzi — opowiedziałby przecież o dawniejszych sprawkach operatora. Wtedy wymyślił to porwanie… Ba, nawet nie wymyślił. Skopiował po prostu sytuację ze scenariusza pana filmu — zakończył patrząc na Lwizwisa.

Reżyser poruszył bezgłośnie wargami. Trwało dobrą chwilę, zanim zdołał wydać jakiś nieokreślony, basowy pomruk.

— Aż się wierzyć nie chce — wystękał wreszcie. Barbara nie powiedziała nic. Wodziła nieprzytomnym wzrokiem po obecnych i nie ulegało wątpliwości, że jej także nie chce się wierzyć w to wszystko. Jeśli w ogóle zrozumiała cokolwiek z tego, co mówił Mammea. Adam ujął ją delikatnie za rękę.

— Spróbuj się opanować — powiedział bardzo cicho. — Tam jest Sonia, ale jest i Darek. A także córka dyspozytora. Całą przestrzeń między Ziemią a obszarem planetoidów postawiono w stan alarmu. A poza tym, pamiętaj, że dzieci nie są same.

— Powtarzacie mi to już po raz któryś z rzędu — wykrztusiła Barbara. — Co to znaczy, że nie są same? Pewnie, że nie. Przecież jest z nimi ten łotr!

Adam pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Barbara drgnęła i spojrzała na niego z niedowierzaniem. Następnie szybko przeniosła wzrok na Mammeę. Ten skinął nieznacznie głową.

Загрузка...