Na ekranie świeciły gwiazdy i świeciła zielona nitka, ślad w przestrzeni. Tym razem ten ślad prowadził do jednej ze stacji satelitarnych krążących wokół samej Ziemi. U dołu ekranu przeskakiwały długie kolumny liczb.
— Trzy minuty minęły! — rzucił Grath do mikrofonu. — Bo, gdzie jesteś?!
Brak odpowiedzi.
Operator czekał chwilę, po czym zaklął i odwrócił się do swoich więźniów.
— Słyszałeś, mały? Chcą zobaczyć, jak będziesz koziołkował wylatując ze statku.
Darek poruszył wargami, ale nic nie powiedział. Wszyscy troje, upchani jak śledzie w beczce, tkwili za przeźroczystym przepierzeniem, za którym pracował niekiedy podczas lotów dyżurny radiooperator. Przez szklaną ścianę swojego więzienia widzieli Gratha miotającego się na fotelach pilotów. Co chwilę odwracał się w ich stronę. Jego dłoń sięgała wtedy po miotacz leżący na pulpicie sterowniczym.
— Spróbuj tylko coś zrobić któremuś z nas — zabrzmiał najniespodziewaniej wysoki głosik — a nie wyjdziesz z tego żywy. I tak ci się to wszystko nie uda. Ale jeśli nas wypuścisz — ciągnęła pogardliwym tonem Sonia — będziesz miał jeszcze szansę. Można być łajdakiem, jeśli już komuś nie wszystko w głowie funkcjonuje tak jak powinno, ale niekoniecznie trzeba być równocześnie skończonym głupcem.
— Co? l — wykrzyknął Grath, bardziej zdziwiony niż zły.
— To, co słyszałeś. Poza tym jest mi tu bar-dzo ciasno.
— Zamknij się, smarkulo! — wrzasnął Joe.
— Phi! — parsknęła dziewczyna usiłując wzruszyć ramionami. Niestety, z braku miejsca było to niemożliwe.
— Bo, odpowiedz w tej chwili! Ty… — Grath zdławił przekleństwo.
— Tu stacja — odezwały się głośniki. — Słuchaj, X-1, nic nie wiemy o X-2. Nie znamy jego pozycji i nie odbieramy od niego sygnału namiarowego. Prawdopodobnie statek Ytterby'ego uległ awarii. Wiesz przecież, że nie był przygotowany do lotu.
— Wiem, że on jest blisko! — odpalił Grath. — I jeśli się nie odezwie…
Nie dokończył. Jednak po chwili spróbował znowu:
— Bo, przecież nie podejdziesz do mnie i tak. Ustawiłem wyrzutnie, które porażą każdego, kto zbliży się do mnie na odległość pięciuset metrów.
Przestaniesz istnieć jak ta planetoida, z której zrobili ognie sztuczne. Bo, słyszysz?
— X-1, tu stacja. Powtarzam, nie odbieramy sygnału namiarowego statku Bo. Uważaj teraz, Grath. Jeśli zechcesz strzelać, wyłączymy ci zdalnie wszystkie zespoły energetyczne. Wiesz chyba, że baza może tak postąpić z każdym swoim statkiem. A więc nie rób głupstw.
Darek mimo woli nastawił uszu. Wyłączyć zespoły energetyczne? Oczywiście, że mogą. Każdy statek ma wbudowane urządzenia pozwalające zdalnie zatrzymać silniki, na wypadek, gdyby stery odmówiły posłuszeństwa, a załoga, powiedzmy, zatruła się nieświeżymi rybami. Mogą ze stacji unieruchomić silniki X-1 i pozbawić go radia, prądu elektrycznego, komputera. Nie mogą natomiast, niestety, zablokować ręcznego miotacza. Ten przecież ma swoje własne ogniwa zasilające. Szkoda.
A może Joe zapomni o tym drobiazgu? Może da się zastraszyć?
Ta nikła iskierka nadziei, zaledwie błysnęła, została jednak brutalnie stłumiona.
— Możecie zastopować silniki i pozbawić statek energii — odpowiedział Grath drwiąco. — Proszę bardzo. Ja na waszym miejscu nie zastanawiałbym się długo. Pozbawiony sterów i radia popłynę w przestrzeń jak pierwszy lepszy meteoryt. A dzieci razem ze mną. Nie zobaczycie ich już nigdy. Gdyby natomiast jakimś cudem udało wam się mnie wytropić, każdy, kto wejdzie na statek, wejdzie do własnego grobu. Ręcznego miotacza mi nie wyłączycie.
Chwilę trwała cisza.
— Nie chcemy tego robić, X-1 — powiedział wreszcie Nerpa. — Postanowiliśmy puścić cię na Ziemię. Ale nie groź dzieciom… ani nam. Ty trzymasz w szachu nas, a my ciebie.
— To zabierzcie stąd tego przeklętego kamerzystę! — wrzasnął znowu, nie panując nad sobą, Grath. — Ja wiem, że on gdzieś tutaj krąży. Szukam go na radarze i, jak tylko znajdę, będę strzelał! Nikt mi tego nie zabroni!
— Wyłączając komputer i radio, Bo otoczył się równocześnie osłoną antyradarową — powiedział półgłosem Marek Nerpa do Barbary, w odległej już o tysiące kilometrów dyspozytorni stacji. — Na jego miejscu podszedłbym do X-1, zrównał szybkość, a potem spróbował samemu, w skafandrze…
— Powinieneś już dostać tę kartę pilota — rzekł również szeptem Adam.
Barbara przyjrzała im się wilgotnymi oczami. Znowu zapadło milczenie.
— Czy masz zamiar trzymać nas w tej beczce przez całą drogę? — wycedziła niedbałym tonem złotowłosa. — Uprzedzam, że kręcę właśnie film, który poprzedziła pewna reklama. Ludzie mnie znają. Jeśli opowiem, jak nas traktowałeś…
— Zamknij dziób, ty gwiazdo w pieluchach! — nie pozwolił jej skończyć Grath. — Znalazła rai Się aktorka!
— Phi!.. — powtórzyła Sonia, zawierając w tym dźwięku taki bezmiar pogardy, że każdy inny na miejscu Joego poczułby się całkowicie zmiażdżo ny, unicestwiony i wbity w ziemię. Cóż, kiedy ziemi akurat nie było pod ręką ani na lekarstwo.
— Daj spokój Soni — wykrztusił Darek najbardziej stanowczym tonem, na jaki mógł się zdobyć. — Rób, co postanowiłeś, ale nie bądź taki dzielny wobec dziewcząt.
— Dzielny? — zarechotał szyderczo Grath. — Jak mógłbym być dzielny, kiedy one mają takiego obrońcę, bohatera kosmosu!
— Nic nie mów, Darek — szepnęła Anna. -Trzymamy się, Soniu, prawda? — dodała ciepło.
Widać było, że „postawa” gwiazdy stanowiła dla niej miłą niespodziankę. Nie przypuszczała, że rozkapryszona piękność potrafi zachować tyle godności w opałach, w jakich się znaleźli.
Spotkało ją jednak pewne rozczarowanie.
— Ja się trzymam — odpowiedziała niedbała Sonia. — I nie potrzebuję, żeby ktoś dodawał mi otuchy. On może najwyżej zachowywać się jak cham i mnie to ani nie dziwi, ani mi nie przeszkadza. Nic nam nie zrobi, wie o tym równie dobrze jak ja.
Tym razem Grath już się nie roześmiał. Anna także wolała zachować dla siebie słowa, które już, już miała na końcu języka. Pokręciła tylko głową, mówiąc sobie w duchu, że kogoś takiego jak ta złotowłosa nie spotkała jeszcze nigdy w życiu.
Milczał też Darek. Nie dlatego, że akurat roztrząsał tajniki niewieścich charakterów. Jeżeli w ogóle myślał o dziewczynach to raczej o ich kolanach i łokciach. Jedna z nich siedziała prze-cież na jego prawej nodze, a druga niemiłosiernie ugniatała mu ramieniem lewy bok. Z każdą minutą Darek czuł coraz lepiej i coraz bardziej dotkliwie, że w tych pozycjach ani one, ani on sam nie przetrwają do końca drogi, nawet gdyby ta miała się skończyć wcześniej, aniżeli życzył sobie tego człowiek siedzący za sterami. Mógł zaproponować Grathowi, by zamknął ich w którejś z kabin mieszkalnych. Jednak kto wie, czy opryszkowi nie przyszłoby wtedy na myśl, żeby ich rozdzielić. Poza tym lepiej widzieć, co Grath robi, nie mówiąc już o tym, że tutaj w kabinie pilotów, przynajmniej od czasu do czasu rozlegał się głos Nerpy i że ten głos przypominał o ludziach, którzy robią teraz wszystko, by ich ratować.
Chłopiec zastanawiał się dość długo. Wreszcie wydało mu się, że coś wymyślił.
— Panie Joe — powiedział grzecznie — czemu pan nie włączy automatycznego pilota i nie usiądzie spokojnie? Kurs na Ziemię jest przecież obliczony. Wtedy mógłby nas pan stąd wypuścić, przecież miałby nas pan cały czas na oku.
Grath posłał mu kose spojrzenie.
— Mądrala — burknął po chwili. — Chcesz, żebym przestał patrzeć w ekrany? Liczysz na to, że ten bałwan Bo podejdzie ze swoim pudłem?
— Nie — odpowiedział nadal uprzejmie Darek — tylko Anna i Sonia nie wytrzymają długo w takiej ciasnocie. Tutaj naprawdę nie ma już czym oddychać. A jeśli im się coś stanie…
— Martw się o siebie! — odszczeknął Joe. — Jeżeli tamci w stacji nie zachowają się rozsądnie, ty pierwszy nie wytrzymasz tej podróży…
Widać było jednak, że słowa chłopca wywarły na nim pewne wrażenie. Przez następne kilka minut siedział bez ruchu, nie odzywając się.
— Chcecie się przenieść — powiedział nagle ze śmiechem, od którego w kabinie powiało lodowatym chłodem. — Dobrze.
Rzucił się do pulpitu. Darek odgadł raczej, niż zobaczył, że operator uruchamia automatycznego pilota. Sprawdził jeszcze raz kurs, po czym zerwał się z fotela. W jego dłoni błysnął miotacz.
— Wyłazić! — zawołał rozkazująco. — Ale już! Chcieliście mieć jazdę z wygodami, proszę bardzo!
Jego twarz, która znajdowała się w ciągłym ruchu, żuła, marniała, rosła to wzdłuż, to wszerz, teraz nagle stężała. Zmrużył oczy i z ironicznym uśmiechem patrzył, jak najpierw Sonia, potem Anna, a za nimi Darek prostują się z trudem, pocierając odciśnięte, obolałe miejsca.
— Ofiaruję wam takie wygody, o jakich się wam nie śniło. No, już! — krzyknął, wskazując drzwi prowadzące na korytarz. — Ruszać się!
Kabinę pilotów poprzedzał niewielki przedsionek. Następne drzwi prowadziły do dużej sali> gdzie w czasie dalekich lotów zbierały się załogi, aby pogadać, poczytać, ponarzekać na kosmiczną kuchnię. Zwykle stały tutaj wygodne fotele, stoły, w tych salach instalowano także ekrany kinowe, bilard oraz inne gry towarzyskie. Słowem wszystko, co człowiekowi skracało i umilało drogę przez nieskończoną, czarną przestrzeń.
W tej chwili nikt nie byłby w stanie odgadnąć, czy którykolwiek z wymienionych sprzętów znajduje się w tej sali. Panowały w niej bowiem takie same ciemności, jak w otaczającej cały statek przestrzeni. Większe, bo nie było dalekich gwiazd. Nie paliły się nawet maleńkie, zazwyczaj nigdy nie gasnące, awaryjne lampki.
Grath zaświecił ręczną latarkę. Ruchliwy, białozłoty promień przemknął kilkakrotnie tam i z powrotem, jakby czegoś szukając. Wreszcie padł na pojemnik z dwoma wielkimi uchwytami. Darek rozpoznał go natychmiast. A więc Grath i Bo przyszli właśnie tutaj, podczas gdy Anna i on czekali zamknięci w komórce, w której operator zaczął kręcić swój film z Mykeskesem. Widać tutaj, wewnątrz stojącego spokojnie na lądowisku statku, Grath chciał ten film skończyć. I byłby tak pewnie zrobił, gdyby nie niespodziewane przybycie Bogena. Musiał natychmiast uciekać. Tym łatwiej się na to zdecydował, że na pokładzie statku znajdował się pojemnik ze skradzionymi obiektywami fanto-matycznyrni i wynalazkiem Bo. Wszystko przemawiało za tym, że Grathowi uda się zrealizować swój niecny i szalony plan, który miał mu w przyszłości zapewnić sławę wybitnego twórcy.
Promyk latarki biegał teraz po całym pomieszczeniu. Grath najwidoczniej się śpieszył. Od czasu do czasu światło muskało czekającą w milczeniu trójkę dzieci. Wtedy słyszeli krótki, chrapliwy śmiech i widzieli błysk lufy miotacza. Potem latarka znowu kierowała się to na pojemnik, to na fotele, biegała zygzakami po podłodze i ścianach. Słychać było jakby brzęk metalowych prętów, a następnie dziwny, cichy szelest. Wreszcie Darek pojął, że Grath ustawia aparaturę, tę samą, za pomocą której kręcił film z Mykeskesem!
Poczuł, że za kołnierz zaczynają mu spływać zimne kropelki potu.
— Co chcesz zrobić? — wykrztusił zdławionym głosem.
— Cierpliwości, synu — znów zachichotał operator. — Zaraz zobaczysz. Dostarczę wam takich wrażeń, że do końca życia będziecie mieli co opowiadać.
— Nie chcesz chyba… — wyjąkał chłopiec.
— Cicho teraz! — przerwał mu ze złością Grath. Usłyszeli jeszcze jakieś dwa, trzy niezbyt głośne stuknięcia, a następnie charakterystyczny trzask włączanych kontaktów. Zaraz potem zabrzmiał triumfalny głos Joego:
— A teraz siadać mi grzecznie, wszyscy troje! No, już!
Światło latarki padło na jeden jedyny rozłożysty fotel. Nie aż tak rozłożysty jednak, by wygodnie mogły w nim usiąść trzy, choćby znacznie szczuplejsze niż na przykład Werwus, osóbki. Mimo wszystko — po ciasnocie panującej w tym kącie, w którym przedtem tkwili — Darek bardzo chętnie przystałby na podobną zamianę, gdyby nie to, że na poduszce fotela leżała tak dobrze mu znana pajęcza plątanina drucików.
— Nie! — wyrwał się chłopcu rozpaczliwy protest.
— Co się stało? — spytała drżącym głosem Anna. — Czy on ci coś zrobił?
— Proszę o spokój — kategorycznie zażądała Sonia. — On nikomu nic nie zrobi. Ja mogę usiąść w tym fotelu.
— Ale tam… — wystękał Darek i nie mógł powiedzieć nic więcej, bo Grath doskoczył do niego, dysząc z wściekłości.
— Dosyć! Jeszcze jedno słówko, a poprzetrącam ci wszystkie gnaty! Jazda na fotel.
— On nie panuje nad sobą — stwierdziła z nie ukrywanym wstrętem Sonia. — Chodźmy. To wariat. Nie wiadomo, co mu jeszcze strzeli do głowy.
— Siadać!
Darek odszukał w ciemności rękę Anny. Uścisnął lekko jej zimne jak lód palce i delikatnie pociągnął dziewczynę za sobą.
Wyprzedziła ich jednak Sonia. W kręgu światła, pośrodku którego znajdował się feralny fotel, zalśniły przez moment jej złote włosy. Oparła się wygodnie i przymknęła oczy, jakby chciała dać do zrozumienia, że od tej chwili przestaje ją obchodzić, absolutnie i ostatecznie, wszystko, co dzieje się wokół niej i co jeszcze może się dziać.
Darek pomógł Annie ulokować się po prawej stronie drzemiącej gwiazdeczki, a sam zajął miejsce na lewym koniuszku fotela. „Zajął miejsce” to brzmi bardzo zachęcająco. W rzeczywistości ledwo udało mu się wcisnąć między Sonię a boczne oparcie. Poczuł, że Grath robi coś z jego głową. Trwało to zresztą krótko i pozostawiło jedynie nieznaczny ucisk na włosach.
Światło latarki przeniosło się na głowę Soni, a potem Anny. Następnie zgasło.
— No, to przyjemnej podróży — jeszcze raz zarechotał w zupełnym mroku Grath. — I miłych wrażeń!
Darek pomyślał, że jeśli Joe umieścił im na głowach ten sam druciany kask, który zakładał My-keskesowi, to musiał go odpowiednio powiększyć. Ale te pajęcze przewody dawały się z pewnością rozciągać jak guma. Zaświtało mu jeszcze, że przecież ten kłębuszek służył do filmowania tego, co, „śni się” człowiekowi poddanemu działaniu obiektywów fantomatycznych, i że jeśli Grath chciał ich tylko uśpić, mógł sobie darować całą tę zabawę z niby-kaskiem i po prostu postawić przed nimi owe obiektywy… Ale była to ostatnia myśl — już zresztą mglista i zamazana — jaką zarejestrował umysł chłopca.
Darek wracał ze spaceru znajomą ścieżką wijącą się wśród rudogranatowych skał. Na ich wystrzępionych, zębatych szczytach tu i ówdzie migotały w świetle Jowisza jakby wypolerowane ścianki kolorowych minerałów, srebrne kryształy, maleńkie blaszki złotej miki. Wielki księżyc lo, który wschodził właśnie, wydobywał z półmroku opalizującą, lekko zamgloną głowę niedalekiej już kopuły bazy.
Obok skały przypominającej kształtem gotycką wieżę chłopiec zatrzymał się na chwilę. Zawsze tutaj przystawał, by zebrać i zanieść do domu garść „jowiszowych kwiatów”, jak ojciec nazywał te dziwne, tęczowe, kamienne twory uformowane przez naturę na kształt wysmukłych, fantazyjnie rozgałęzionych łodyg. Te „kwiaty” były do siebie bardzo podobne i oczywiście nigdy nie więdły,a jednak, ile razy Darek przynosił nowy bukiet, stare wyrzucało się z szerokiego, malachitowego dzbana, tak jakby musiały ustąpić miejsca świeżo zerwanym różom czy margaretkom z ziemskiego ogrodu.
Ściskając oburącz skalną wiązankę chłopiec wyprostował się i głęboko odetchnął. Powietrze w butlach było świeże i przesycone sapachem prawdziwych kwiatów. lo wysunął już całą swą tarczę i stał teraz nad bazą niby przybladła, zabrudzona lampa. Wyżej było czarno, a właściwie granato-woczarno, tylko księżyce Jowisza i gwiazdy roz jaśniały nikłymi złotymi nakłuciami noc przestrzeni. Mleczna Droga płonęła bielą. Jakby tuż obok niej, choć w rzeczywistością miliardy miliardów kilometrów dalej, świeciły spiralne ślimaki odległych galaktyk.
Darek uśmiechnął się do siebie. Wracał do domu. Miło jest wyjść z zacisza bazy, pospacerować po tym świecie, który dawnym Ziemianom wydałby się zapewne obcy i surowy, ale potem jeszcze milej wracać do znajomych kątów, przerwanych rozmów, do zwykłych, codziennych spraw ludzi mieszkających na Ganimedzie.
Automat strzegący wejścia poznał chłopca i zadzwonił wesoło.
— Cześć — powiedział Darek.
— Cześć — odpowiedział automat. — Oni odpoczywają, ale nie śpią. Są w sali zbornej. Przyniosłeś bardzo ładne kwiaty.
— Podobają ci się? — zaśmiał się chłopiec, Automat skinął głową i zadzwonił jeszcze radośniej. Darek poklepał go po stalowym pancerzu. Następnie wybrał ze swojego bukietu jedną cudacznie wykręcona łodyżkę i wręczył ją wesołemu odźwiernemu.
— To dla ciebie — powiedział. — Przyniosłem specjalnie.
— Jesteś bardzo miły — w czystym głosie automatu zabrzmiało jakby Wzruszenie. — Dziękuję.
W śluzie Darek zabawił krótko. Kiedy zapaliło się zielone światełko, zdjął szybko skafander l umieścił go pod właściwym numerkiem w prostokątnej szafie. Następnie wybiegł na korytarz ł udał się prosto do sali zbornej. Już z daleka dobiegły go dźwięki muzyki.
Zebrali się tu wszyscy. Stary Olsen, szef misji na Ganimedzie, matka, ojciec, a także Sonia i Anna.
Stanął w progu. Zdawało mu się, że nikt nie zauważył jego przybycia, ale po chwili ojciec odwrócił głowę i posłał mu porozumiewawcze spojrzenie. Darek odpowiedział uśmiechem, pokazał ojcu przyniesiony bukiet, kładąc równocześnie palec na ustach. Oznaczało to, że będzie się zachowywał cichutko, żeby nie przeszkadzać innym w czasie koncertu.
Muzyka płynęła szeroko jak wielka fala oceanu, była kojąca i wspaniała. Darek prześliznął się wzrokiem po zasłuchanych twarzach mamy, Soni i Anny. Stopniowo sam poddawał się nastrojowi koncertu. Nie wiedział, co grają, ale czuł, że to coś bardzo pięknego. Muzyka przynosiła głęboki spokój, było w niej wszystko — cisza wszechświata i błyski słońc, walka i wytchnienie, dobroć, łagodność i upór. Kompozytor musiał niejedno przeżyć i przemyśleć, a muzycy potrafili go zrozumieć.
Zabrzmiały ostatnie akordy i nastała cisza. Siedzieli jeszcze chwilę bez ruchu, zadumani i rozmarzeni. Wreszcie mama Darka westchnęła. Rozejrzała się i dostrzegła chłopca stojącego w progu.
— Co za piękne kwiaty! — powiedziała z zachwytem.
— Alicja jak zwykle ma szalone powodzenie u panów — zażartował profesor Olsen.
— Phi! — parsknęła Sonia. Darek zwrócił się w jej stronę.
— Tobie także przyniosę — zapewnił podając bukiet mamie.
— To ładnie, kiedy syn pamięta o matce, ale niedobrze, że zaniedbuje pozostałe damy — po wiedział ojciec patrząc z udanym współczuciem na Sonię. — Prawda, dziewczęta.?
— Ja potrafię sobie sama nazbierać piękniejsze kwiaty — odrzekła Sonia potrząsając dumnie złotą główką.
— A ja — podchwyciła Anna — wolałabym dostać kwiaty od Darka.
Zerknęła spod czarnej grzywki na chłopca. W jej spojrzeniu był uśmiech, ale i coś jeszcze…
Chłopiec poczuł, że się rumieni. Jego pierś zalała fala ciepła. Podszedł z wahaniem do Anny i zatrzymał się przed nią dziwnie onieśmielony. Ale nie było to tego rodzaju onieśmielenie, które potem wspomina się niezbyt chętnie, a czasem zgoła ze wstydem.
— W takim razie — rzekł cicho — przyniosę ci najładniejsze kwiaty, jakie tu kiedykolwiek wyrosły…
— Ładniejsze niż moje? — spytała z zabawnym oburzeniem mama. — Oj, bo będę zazdrosna! Ojciec chrząknął znacząco.
— Phi! — powtórzyła swoje Sonia.
— A może nie tylko ty będziesz zazdrosna — rzucił lekko ojciec, spoglądając w sufit.
— Ja… — zaczął Darek, ale nie skończył. Usłyszał głuchy dźwięk, jakby ktoś upadł, poczuł, że traci równowagę, a równocześnie zdał sobie sprawę, że dokoła robi się ciemno. „Katastrofa!” — przebiegło mu przez myśl. I była to ostatnia myśl, która dotarła do.jego świadomości….
Otworzył oczy. Nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Nie rozumiał także, dlaczego nic nie widzi.
Ktoś coś mówił o zazdrości? Kto komu zazdrości? I czego? A przedtem… przecież przedtem… Tak, to był głos ojca. To był jego uśmiech.
Poruszył się niespokojnie i nagle z całą wyrazistością uprzytomnił sobie wszystko, co się stało.
Leżał na podłodze sali pogrążonej w kompletnym mroku. Podłoga była chłodna i niezbyt miękka, choć wyłożona elastyczną masą.
Przestraszył się, że odgłos jego upadku ściągnie tutaj człowieka z miotaczem. Wstrzymał oddech i dłuższą chwilę czekał bez ruchu, ale wszędzie panowała cisza. Bardzo ostrożnie pomacał dłonią dokoła siebie… Podłoga, jeszcze podłoga… jakiś przewód…
Jego dłoń natrafiła na twardą, ściankę i zatrzymała się. Chłopiec usiadł.
A więc tak. Joe Grath posadził ich wszystkich w jednym fotelu, następnie założył im ten nitkowaty kask i uruchomił obiektywy fantomatyczne.
Darek przypomniał sobie miejsce, gdzie przebywał przed chwilą, i posmutniał. Nagle zapomniał o grożącym im niebezpieczeństwie, myślał o matce w bazie— na Ganimedzie, o skalnych kwiatach, o ojcu.
Była tam jeszcze muzyka. Bardzo piękna. Były także Sonia i Anna. Anna?…
„Więc to jest fantomatyki?” — powiedział sobie w duchu.
Ale myśl o dziewczętach otrzeźwiła go. One jeszcze najspokojniej śnią swoje sny… w nie istniejących światach. A przecież ich prawdziwa sytuacja nie uległa zmianie. Nadal znajdują się na łasce uzbrojonego, szalonego opryszka, w pędzącym przez przestrzeń statku.
Co innego z Darkiem. On był wolny i to zmuszało go do działania. Do ratowania towarzyszek, czarnej i złotowłosej, a także własnej przybladłej skóry. Czy potrafi wykorzystać fakt, że Grath po-kpił sprawę?
Bo że ją pokpił, to nie ulegało wątpliwości. A więc jest wolny. Przytomny, wolny i… Czy równie bezsilny jak przedtem? To się okaże. Zdobył pewną maleńką przewagę nad zbirem, który siedzi przy sterach. Tamten przecież nie wie, że jeden z jego więźniów wrócił do prawdziwego świata.
Najpierw pomyślał o radiu. Ale to na nic. Pierwsze słowo sprowadzi tu Gratha z jego miotaczem. Potem przyszły mu na myśl zespoły automatyczne prowadzące statek. Mógłby się zakraść do maszynowni i popsuć je. Ale co na tym zyska? Nic. Grath może zażądać, aby go wzięto na hol, a Nerpa lub inni będą musieli tak zrobić, wiedząc, że trzyma ich dzieci na muszce.
Na razie postanowił wstać i znaleźć jakąś względnie bezpieczną kryjówkę. To pierwsze nie było zbyt trudne, chociaż kiedy przybrał już pozycję pionową, jego kolana wykazywały głupią i niezrozumiałą chęć ucieczki do tyłu. Poskromiwszy je, zastanowił się nad realizacją drugiej części swojego planu. To było już znacznie trudniejsze. W ciemnościach mógł przecież w każdej chwili nadziać się na jakąś ścianę, stół, urządzenie, chociażby na te statywy z obiektywami.
Po namyśle postanowił nie budzić dziewcząt. Cóż one mogłyby zrobić takiemu Joemu? Poza tym — w razie. czego — niech lepiej cała wściekłość opryszka skupi się na chłopcu. Do śpiących Grath przecież nie będzie strzelał, bo po co?
A gdyby tak zaczaić się za drzwiami kabiny pilotów i poczekać, aż Joe zajrzy do sali, żeby zobaczyć, czy jego ofiary nadal siedzą grzecznie tam, gdzie je zostawił? Może udałoby się wówczas Darkowi wpaść do kabiny i zatrzasnąć za sobą drzwi? Miałby Gratha w garści, mógłby usiąść za sterami i skierować statek z powrotem do bazy.
Ta myśl wydała mu się najlepsza. Macając wokół siebie rękami, zaczął skradać się niesłychanie ostrożnie w stronę, gdzie widniała jaśniejsza plamka znacząca przejście do kabiny pilotów.
Nagle stanął. On będzie miał w garści Gratha, ale Grath — Annę i Sonię. Nonsens. Tak, to co wymyślił, stwarzałoby pewne szanse powodzenia, lecz tylko wówczas, gdyby udało im się przemknąć do kabiny całą trójką. A to było zupełnie nierealne. Grath ma przecież latarkę. Latarkę… i miotacz, W pierwszej chwili może przeoczyć jedno opustoszałe miejsce na fotelu. Nie przeoczy trzech. Żeby nie wiem jak się śpieszyli, Grath musiałby ich zauważyć, gdy będą we trójkę biec przedsionkiem. Nie zdążą zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Nie ma mowy…
Westchnął ciche i pomyślał chwilę. Potem drugą chwilę. I jeszcze jedną, jeśli ktoś potrafi sobie wyobrazić, co to znaczy chwila w takiej sytuacji.
Nagle bieg jego myśli został gwałtownie przerwany. Z głębi kabiny, stamtąd gdzie mrok był najgęstszy, dobiegł jakiś cichy szelest. Chłopiec zamarł. Szelest powtórzył się. Najwyraźniej było to ostrożne szuranie podeszwy próżniowego buta o wykładzinę podłogi.
„Grath!” — przemknęło Darkowi przez głowę. Widać, kiedy spali, przeszedł na tył statku. Po co?
Może chciał sprawdzić, czy wszystkie agregaty działają prawidłowo, a może bał się, że Bo podejdzie ze swoim statkiem i będzie próbował przycumować do rufy X-1? Ale czy Bo nie zawrócił? Już tak dawno przestał się w ogóle odzywać. Czegokolwiek tam Grath szukał, faktem było, że teraz wraca. Dlaczego jednak zachowuje się tak cicho, jakby wiedział, że tutaj, w mroku, czai się jeden z jego więźniów, wyzwolony z zaklętego kręgu fantomatyki? Dlaczego nie przyświeca sobie latarką?
Darek wykorzystał moment, kiedy tajemniczy szelest zabrzmiał nieco głośniej, i posunął się w stronę wyjścia. Nagle stopa chłopca zawadziła o coś leżącego na podłodze. Rozległ się głuchy stuk. W rzeczywistości był ledwo słyszalny, ' ale Darkowi wydało się, że uderzył potężnym młotem w wielki, zawieszony na wieży dzwon. Wstrzymał oddech i znieruchomiał.
Szelest ucichł. Dlaczego Grath skrada się jak Indianin ze starej powieści? Czyżby chciał schwytać uciekiniera, zanim ten zdąży spłatać mu jakiegoś figla? Dziwne. Łatwiej byłoby przecież zaświecić latarkę i zagrozić miotaczem śpiącym dziewczynom. Darek musiałby się wtedy od razu odezwać i poddać. Ale Grath najwidoczniej wolał bawić się w ciuciubabkę. „No, cóż — orzekł w duchu chłopiec — w takim razie pobawimy się jeszcze trochę”.
Przedtem jednak należało usunąć tę przeszkodę, którą napotkał na swojej drodze. Schylił się i na-macał jakiś plastykowy pręt. Przesunął po nim dłonią. Koniec był nagwintowany. Z drugiej strony także.
Odruchowo zacisnął pręt w dłoni i poczuł się raźniej. Kij — to wprawdzie nie miotacz, ale na bezrybiu i rak ryba.
Szelest odezwał się teraz już zupełnie blisko. Darek pochylił się do przodu i wytężył wzrok usiłując wypatrzyć coś w otaczającym go mroku. Zamrugał z wysiłkiem oczami i nagle odgadł raczej, niż zobaczył zarysy męskiej sylwetki. Zdołał jednak nawet ustalić, że opryszek stoi odwrócony do niego tyłem. Wysoki… raczej szczupły… lekko przygarbiony. Grath. Joe Grath…
„Poczekaj — szepnął mściwie w duchu — dam ja ci teraz!”
Skulił się i zaczął bezszelestnie sunąć w stronę czarnej sylwetki. Tamten w dalszym ciągu stał bez ruchu. Jakby czekał. Jakby specjalnie czekał…
Plastykowy pręt przeciął powietrze z cichym świstem, spadając prosto na czubek głowy mężczyzny. Trafiony zatoczył się, po czym runął bezwolnie na ziemię. Darek zamachnął się, gotów po wtórzyć cios, gdyby zaszła potrzeba. Ale tamten leżał bez ruchu. Sekundę… dwie… trzy…
Chłopiec przyskoczył do powalonego zbira, przyklęknął i zaczął gorączkowo wodzić dłońmi po jego skafandrze. Kołnierz… bluza… pas.. Tutaj Joe nosił miotacz. Nie ma! W kieszeni spodni także! Co, u licha?
Wyprostował się i skupił myśli. Gdzie Grath mógł zostawić miotacz? Może zgubił? Może, wracając z wyprawy w głąb statku, nie miał go już i dlatego, spostrzegłszy, że chłopiec odzyskał przytomność, musiał się skradać, żeby działać przez zaskoczenie?
Darkowi brak było jednak czasu, aby rozważać wszystkie ewentualne skutki, jakie może wywołać ów niespodziewany fakt, że ich prześladowca nie ma przy sobie broni. Tak czy owak, Grath zbudzi się wkrótce. Cios nie był wprawdzie słaby, ale plastykowy przewód nie może wyrządzić dorosłemu człowiekowi zbyt wielkiej krzywdy.
Nagle zaświtał chłopcu pewien pomysł. Aż się uśmiechnął, choć skądinąd nie było mu wcale wesoło.
Mógł już obudzić dziewczyny. Ogarnęła go jednak pokusa, żeby to zrobić dopiero wtedy, kiedy będzie już po wszystkim. Skieruje rakietę z powrotem do stacji, porozmawia z Nerpą i wtedy dopiero… Powie im na przykład: „Wstawajcie! Dojeżdżamy do domu!”, lub coś podobnego.
Zostawił więc czarną grzywkę i złotowłosą w spokoju, a zajął się Grathem. Odrzucił plastykowy pręt i ujął Joego mocno pod ramiona. Następnie szybko pociągnął bezwładne ciało w kierunku fotela.
— Zaraz i ciebie wyprawię na piękny spacerek — mruknął ładując Gratha na opuszczonym przez siebie miejscu, obok Soni.
Nie musiał już zachowywać się cicho. Należało tylko uważać, żeby nie wejść w zasięg promieniowania fantomatycznych obiektywów stojących w ciemności gdzieś na wprost fotela. Inaczej zasnęliby we czworo i wtedy nie miałby już kto nawet się uśmiechnąć…
W końcu praca została wykonana. Darek przesunął jeszcze pajęczy kask, naciągając go Grathowi na głowę i odetchnął. Natychmiast jednak na powrót wstrzymał oddech. Od strony sterowni doleciał jakiś stłumiony okrzyk!
„Bzdury — pomyślał gorączkowo. — Tam nikogo nie ma”.
Równocześnie jednak poczuł, że na czoło występują mu kropelki potu. A przecież w tej ponurej, czarnej sali było raczej chłodnawo.
Głos odezwał się znowu. „Radio” — przebiegła chłopcu przez głowę rozpaczliwa myśl. Ale wiedział już aż nadto dobrze, że to wcale nie jest radio…
W obrysie drzwi błysnęło chybotliwe światło ręcznej latarki. Darek spojrzał ze ściśniętym sercem w stronę fotela, jakby chciał przebić wzrokiem ciemności i stwierdzić, kogo usadowił w zasięgu obiektywów zamiast Gratha. Kogo zdzielił po głowie i obezwładnił.
Nie było jednak czasu na rozdzieranie szat i wypominanie sobie tragicznej pomyłki. Za ułamek sekundy prawdziwy Grath może skierować swoją latarkę w jego stronę.
Bez zastanowienia przypadł do podłogi i na czworakach, jak mógł najszybciej, by nie sprawić hałasu, zaczął się wycofywać. Musi przecież znaleźć jakąś kryjówkę!
— Hej tam! — chrapliwy głos Joego przeszył pogrążoną w mroku salę. — Ktoś się zbudził?
Chłopiec zamknął oczy. Myśli skłębiły mu się pod czaszką, wpadły w jakiś pośpieszny, nieprzytomny taniec. Grath! Naprawdę Grath! Teraz dopiero złapał się na tym, że przez cały czas łudził się jeszcze, iż to nie może być prawdą.
— No?!
Światełko zbliżyło się, omiotło podłogę raz i drugi, niemal dotykając skulonego Darka, po czym zatrzymało się na fotelu. Grath stanął. Widok śpią cej wytrwale trójki najwidoczniej musiał go uspokoić. Ale nie spocznie pewnie, zanim nie dojdzie, kto lub co hałasowało tutaj tak, że dosłyszał to aż przed swoim pulpitem pilota.
— Wzywam X-1 — zabrzmiał daleki głos.
— A wzywaj sobie — burknął Grath. Zrobił jeszcze dwa kroki w stronę fotela, ale zatrzymał się ponownie.
— X-1 — nie sposób było nie poznać głosu Nerpy, chociaż brzmiał tak cicho, że ledwie dało się rozróżnić słowa — odezwij się…
— Niech to!… — warknął do siebie Grath.
Stał jeszcze chwilę wodząc latarką po całej sali, po czym nagle zawrócił i pobiegł do sterowni. Musiał przebyć przedsionek i całą kabinę, by dopaść fotela pod ekranami. Ten moment wykorzystał Darek. Kiedy tylko zorientował się, że Grath wraca do sterowni, wstał i śmiało ruszył za nim. Dotarł do pierwszych drzwi i stanął. Gdyby teraz wychylił się zza futryny, ujrzałby plecy i tył głowy Gratha siedzącego przy sterach. Mógł poczekać na sprzyjającą okoliczność, zajść porywacza od tyłu i…
Z niejakim żalem pomyślał p plastykowym drągu pozostawionym niebacznie gdzieś w mroku, na podłodze. Rzucić się z gołymi rękami? To dobre w prastarych filmach o Indianach, ale nawet i Indianie nie walczyli z pilotami ery kosmicznej, uzbrojonymi w miotacze…
W skołatanej głowie Darka odżyła zagadkowa postać tego obcego śpiącego teraz jak dziecko obok dziewcząt. Któż to mógł być? „Mammea” — olśniło go nagle. Oczywiście, że Mammea. Któż by inny. Wspólnik. Tylko… dlaczego się skradał jak lis do kurnika? Dlaczego nie pomagał Grathowi? Może postanowił sam zebrać owoce działalności tamtego? Odczekać, aż zbliżą się bezpiecznie do Ziemi, po czym unieszkodliwić Joego, zabrać aparaturę i przy jej pomocy zrobić olśniewającą karierę?
Głośnik odezwał się znowu, odciągając uwagę chłopca od osoby niepozornego. Jeśli to naturalnie naprawdę on został tak niespodziewanie dla siebie wyprawiony w krainę snów…
— Czego chcecie?! — odpowiedział komuś z wściekłością Grath. — Nie mam już nic do powiedzenia. Dajcie mi spokój i trzymajcie kciuki, żebym szczęśliwie dotarł na Ziemię. Kiedy wyląduję w pewnym rezerwacie, dam wam znać, gdzie możecie odebrać dzieci. Jeśli mi się coś stanie, nie zobaczycie ich już nigdy.
— X-1 — tak, to mówił w dalszym ciągu Nerpa — kontrolę lotu przejęła już stacja na orbicie okołoziemskiej. Nie wiem, co oni zrobią, ale twoją jedyną szansą jest oddać nam dzieci zdrowe i całe. Ci z Ziemi nie poinformowali nas, jak zamierzają z tobą postąpić, powiedzieli tylko, że za chwilę przejmą także łączność radiową z twoim statkiem, ale że sami nie będą z tobą rozmawiać. Mówię ci to, abyś nie miał pretensji do nas.
— Mądrze rozegrał — szepnął Adam wprost do ucha Barbary. — Myślę, że teraz już to zrobi…
Barbara spojrzała na niego wciąż jeszcze nieprzytomnym z wrażenia i lęku wzrokiem.
— Tamten już doleciał?
Adam skinął głową.
— Dłużej nie można czekać… O, patrz!
Nerpa zdecydowanym ruchem przesunął dłonią po klawiaturze pulpitu. Niektóre ekrany zgasły. W okienkach czujników drgnęły świecące strzałki. Następnie dyspozytor wyłączył mikrofon i wyprostował się. Chwilę siedział bez ruchu, oddychając głęboko, po czym odwrócił się do stojących za nim ludzi. Byli wszyscy. Barbara, Adam, Lwizwis, Werwus, Mammea, Mykeskes…
Nerpa bezwiednym ruchem przygładził swoje siwe włosy.
— Miejmy nadzieję — powiedział zmęczonym głosem — że trafiliśmy na właściwy moment. Tamten musiał się już zorientować, że Grath stracił osłonę. Nie mogłem tego odwlekać, bo na pokładzie X-1 musiało zajść coś nieprzewidzianego. Inaczej mielibyśmy już wiadomość od…
— Hej, stacja! — ryknął Grath. — Tracę napęd! Stacja! Tu X-1. Jeśli natychmiast nie wyłączycie waszego przeklętego zdalnego sterowania, to… — nie skończył.
Zaklął, po czym ponownie wrzasnął do mikrofonu:
— Tu X-1. Ziemia, czy to wy robicie mi takie kawały?! Odpowiadać!
Cisza.
Joe zerwał się z fotela. Rozejrzał się dziko dokoła, po czym błyskawicznie zlustrował wszystkie po kolei czujniki. Ekrany — czołowy i boczne — patrzyły bezbarwnymi, martwymi tarczami. Były ciemne. Lampki sygnalizacyjne zgasły jak zdmuchnięte. Delikatne drganie przenikające jeszcze przed ułamkiem sekundy ściany i kadłub statku — znikło. X-1 stracił napęd. Stracił także osłonę przeciwradarową i zdolność otwarcia ognia z potężnych miotaczy.
Zamienił się w martwą bezwolną bryłę lecącą z jednostajnym przyspieszeniem w nieskończoność wszechświata…
Darek bardzo ostrożnie wyjrzał zza narożnika. Grath miotał się po sterowni jak oszalały. Biegał od jednego pulpitu do drugiego, walił pięściami w ekrany, tupał, krzyczał, miotał przekleństwa. Wreszcie pojął widać, że w ten sposób nic nie wskóra. Chwilę stał jak skamieniały, po czym nagle rzucił się w stronę przejścia. Zrobił to tak szybko, że chłopiec ledwie zdążył cofnąć głowę i ukryć się z powrotem za framugą. Nie zląkł się jednak. Stan, w jakim znajdował się Grath, musiał paraliżować zdolność logicznego myślenia — nie mógł zauważyć przyczajonego za drzwiami Chłopca. Nie zauważyłby nawet słonia stojącego na dwóch nogach i wachlującego się wyrwaną z korzeniami palmą. A dużej sali, gdzie umieścił swoich więźniów, nie był już w stanie oświetlić. Automaty przestały zasilać energetyczną sieć statku.
— Bo! — wymamrotał Grath przebiegając przez przedsionek.
Potknął się i poleciał kilka kroków do przodu. Darek spostrzegł jednak, że operator nie wypuścił z dłoni miotacza.
— Bo! — powtórzył Joe z wściekłością. — Jeśli podejdziesz, jeśli tylko odważysz się podejść…
Światło latarki przecięło całą salę i zniknęło po jej przeciwnej stronie. Tam musi być korytarz prowadzący do dalszych pomieszczeń statku. Kabin, magazynów, a także… maszynowni. Widać Grath jednak bał się Bo. Bał się, że wykorzysta on fakt pozbawienia X-1 osłony antyradarowej i że podejdzie cichaczem do rufy, a potem przycumuje swoją rakietkę do statku i sam przedostanie się na jego pokład.
Darek zastanowił się, w jaki sposób mógłby wykorzystać ten strach Gratha i możliwość przybycia Bo Ytterby'ego. Jego wzbudzone myśli zaczęły się wreszcie układać — jak rozrzucone klocki, z których trzeba z powrotem złożyć konkretny obrazek. Joe nie zabawi długo w rufowej części statku. Będzie się bał zostawić bez opieki sterownię… I słusznie. Przecież w tej chwili chłopiec mógłby najspokojniej w świecie zająć miejsce w fotelu pilota… Ale co to da? Statek nie ma napędu, a radio milczy. A więc Grath wróci. Co wtedy powinien zrobić Darek? Oczywiście, przejść na rufę. Jeśli Bo naprawdę podejdzie, to z pewnością nie tak, żeby Grath mógł go zobaczyć przez czołowe iluminatory.
Nie minęły nawet dwie minuty, a Grath, klnąc i potykając się w ciemności, z powrotem przeleciał przez salę, omal nie potrącając przytulonego do ściany chłopca. Przewidywania Darka zaczynały się spełniać.
Teraz należało przejść od przewidywań do czynu. Chłopiec nie wahał się już ani chwili. Ruszył przez ciemną salę, starając się tylko okrążyć szerokim łukiem fotel i wycelowane w niego obiektywy. Zmierzał w stronę, gdzie przed chwilą ukazało się światło latarki Gratha. Tam musiało być wejście do dalszej części korytarza.
Trafił bez żadnych przygód. Drzwi były otwarte. Za nimi znajdował się przedsionek, taki sam jak po przeciwnej stronie sali, przed kabiną pilotów.
Chłopiec przebył go po omacku, sunąc dłońmi po ścianie, i dotarł do następnych drzwi, Kiedy nacisnął klamkę, otworzyły się od razu. Zobaczył długi korytarz, w którym, o dziwo, paliły się maleńkie, czerwone lampki. Równym dwuszeregiem ciągnęły się wejścia do kabin, komórki ze skafandrami, wtyczki aparatury łączności i komputera.
Chłopiec przyśpieszył. Znał ten typ statków. Droga na lewo prowadzi do magazynów, agregatów energetycznych i wreszcie do rozrządu fotonowych silników. Na wprost, w głębi, widać już ślepe zakończenie korytarza. Na prawo są automatyczne kuchnie,r przetwórnia odpadków, gabinety medyczne i tak dalej.
Tuż za rozwidleniem dróg — do ściany korytarza przymocowano pionową drabinkę. Tędy szło się do ładowni, gdzie stały zwiadowcze rakiety, jakie każda duża jednostka zawsze zabiera ze sobą, i sondy kosmiczne. Tam także znajdował się awaryjny właz. A obok niego iluminatory, przez które można było oglądać przestrzeń za rufą statku.
Darek ruszył w górę. Klapa w suficie otwarła się lekko i bez szmeru. I tak samo zamknęła, kiedy chłopiec był już piętro wyżej.
Tutaj znowu panowały ciemności. Do śluzy poprzedzającej awaryjny właz było jednak blisko. Chłopiec szedł śmiało, na wszelki wypadek wyciągając przed siebie rozczapierzone dłonie. Po niespełna minucie stał już przed owalnym ilumina-torem, obok pancernych drzwi zabezpieczonych potężnymi zamkami.
Ujrzał gwiazdy. Ten widok dziwnie dodał mu otuchy. Świeciły jak drogowskazy, było w nich coś, co przypominało lampy wytyczające drogę do domu:
W pewnym momencie któraś gwiazda nagle zga-sła! Potem druga. Trzecia… Równocześnie ta, która zgasła pierwsza, zapłonęła znowu swoim złotym, miniaturowym ognikiem.
Jeżeli statek jest uszkodzony, jeżeli z jakichś powodów urządzenia nie działają — jedynie tak, dzięki gasnącym gwiazdom, poznają piloci próżni, że w ich sąsiedztwie znajdują się inne pojazdy lub stacje.
Tuż obok wielkiego X-1 czaiło się więc coś, co mogło być tylko drugim statkiem. Cichym, nie oświetlonym, pozornie martwym… Ale tylko pozornie. Bo żaden naprawdę martwy obiekt nie zdołałby utrzymać tej samej szybkości, co rakieta, nawet idąca chwilowo z wyłączonym napędem. Nie potrafiłby tak zgrabnie zachodzić od tyłu. Jak dziki kot zbierający się do skoku.
A więc był tutaj. Nie odleciał, nie zawrócił, tylko zgasił radio, uciszył swój sygnał namiarowy i niespostrzeżenie dla Gratha zaszedł od rufy. Bo Ytterby. Nikt inny.
Darek przywarł twarzą do szyby iluminatora. Nie. Ani śladu konturów rakiety. Tylko te znikające i pojawiające się znowu gwiazdy wokół stożkowatej plamy czystej czerni.
Czy Bp ma już jakiś plan? Co właściwie jest w stanie zrobić? Przecież automaty X-1 nie działają, a więc… „Trzeba by mu dać znać” — pomyślał gorączkowo chłopiec. Ale jak? Nie miał przecież nawet latarki, którą mógłby poświecić przez iluminator.
Trudno, musi sam wejść do śluzy i otworzyć właz. Oczywiście, kiedy to zrobi, ze śluzy w ułamku sekundy ucieknie powietrze. Więc musi tam wejść w skafandrze.
Z wysiłkiem otworzył drzwi. Zaraz po wkroczeniu do ciasnej komory śluzy natknął się na wiszące w równym szeregu skafandry. Wziął pierwszy z brzegu i zaczął go szybko wkładać. Następnie nałożył kask i, znów wytężywszy siły, zatrzasnął potężną płytę drzwi oddzielających śluzę od wnętrza statku. Sprawdził dokładnie szczelność skafandra i zabrał się do mechanizmu włazu. Z tym poszło jeszcze trudniej niż z poprzednimi drzwiami. W końcu jednak klapa zaczęła się powoli otwierać. Powstała najpierw niewielka szpara, przez którą do wnętrza zajrzała pierwsza daleka gwiazda, potem ta szpara szybko się powiększyła.
Chłopiec stanął w otwartym na całą szerokość włazie. Od międzyplanetarnej próżni dzielił go maleńki krok, pół kroku…
Ale w tej próżni nie był sam. Czarny kształt drugiego statku majaczył jak bliska góra. Czy ktoś, kto nim leciał, zauważył już maleńką sylwetkę stojącą w otwartym włazie? A jeśli tak — czy zgadnie, że to właśnie Darek, a nie obłąkany operator filmowy, który uprowadził statek? Uniósł ramiona i zamachał nimi jak ptak skrzydłami. Tak chyba Grath by się nie zachował.
Coraz mniej gwiazd świeciło na niebie — tajemnicza rakietka była tuż obok.
Nagle Darek poczuł, że coś łapie go za n o g ęl Stłumił okrzyk i odruchowo rzucił się do tyłu.
Nad dolną krawędzią włazu poruszała się — niczym pięciogłowy wąż — wielka próżniowa rękawica. Chwilę potem wyłoniła się lekko świecąca kula… a wewnątrz niej…
Jasne włosy, których kosmyk opadł na policzek. Duże oczy, szeroko otwarte i wpatrzone w Darka jak w tęczę. Smagłe policzki. Słowem, twarz Bo Ytterby'ego, Nietrudno było ją rozpoznać za przeźroczystą osłoną kasku, ponieważ wewnątrz tego kasku paliły się mikroskopijne sygnalizacyjne lampki. Ich światełka były nieskończenie nikłe, ale w tej najczarniejszej ze wszystkich możliwych nocy głowa Bo błyszczała dzięki nim jak księżyc.
Chłopiec doznał uczucia ogromnej ulgi. Obejrzał się szybko, by sprawdzić, czy dźwięk otwieranych włazów nie zwabił tu Gratha. Stwierdziwszy, że w śluzie jest cicho jak makiem zasiał, przyklęknął. i wyciągnął rękę. Z próżni wysunęło się ku niemu męskie ramię zakończone rękawicą, tą samą, która przed chwilą usiłowała jak ośmiornica objąć jego stopę. Bez namysłu chwycił tę ośmiornicę… to znaczy, rękawicę i pociągnął ku sobie. Zrobił to jednak stanowczo zbyt energicznie. Ytterby przemknął obok niego jak strzała i zatrzymał się dopiero na wewnętrznej ścianie śluzy. W stanie nieważkości trzeba bardzo uważnie kierować ciałem, swoim… a także cudzym, jeśli akurat ma się jakiś wpływ na jego ruchy. Trudno, ta powszechnie znana prawda zupełnie wywietrzała Darkowi z głowy. Należy sądzić, że Bo mu to wybaczy. Ostatecznie czymże był ten niespodziewany poziomy lot zakończony przypikowaniem w ścianę— wobec faktu, że X-1 wreszcie stanął przed nim otworem.
Chłopiec zachował dość przytomności umysłu, by od razu zająć się na powrót klapą włazu. Przecież w każdej chwili Nerpa mógł się rozmyślić i odblokować agregaty energetyczne statku. A wtedy automaty natychmiast poinformowałyby Gratha, że właz awaryjny jest otwarty.
Zatrzasnął płytę i umocował zamek. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że Bo otwiera już przeciwległe drzwi.
Powietrze wypełniło śluzę w mgnieniu oka, a wraz z nim wróciło ciążenie. Agregatów wytwarzających atmosferę nie można zdalnie wyłączyć… Na szczęście.
Bo i Darek pośpiesznie odpinali kaski i zrzucali skafandry.
— Miałem z tobą porozmawiać — szepnął chłopiec. Kamerzysta skinął głową.
— Ale chyba odłożymy to na później — odpowiedział równie cicho.
Darek wyszedł na korytarz. Zdążył jednak zrobić zaledwie trzy kroki, gdy poczuł rękę kamerzysty na swoim ramieniu. Odwrócił się, a wtedy Bo najzupełniej niespodziewanie, z całej siły przycisnął go do piersi.
— Bracie — wydyszał mu prosto w nos — mógłbym cię osrebrzyć, ozłocić, a na dodatek przenieść na własnych plecach przez Himalaje. Żebyś wiedział… — głos uwiązł mu w gardle.
Darek skrzywił się i oswobodził z uścisku kamerzysty. „Dlaczego akurat przez Himalaje?” — zastanowił się niezbyt przytomnie.
Na wszelki wypadek szepnął:
— Dobra, dobra. Na razie pomyśl, co zrobić z Grathem. Bo wyprostował się w mgnieniu oka.
— Gdzie on jest? — spytał twardo.
Darek machinalnie położył palec na ustach. Następnie krótko i zwięźle wyjaśnił przybyłemu sytuację panującą na statku.
Bo zasępił się.
— Nie — powiedział po chwili — to nie Mammea. Załatwiłeś go zgrabnie, owszem. Aż szkoda, że to naprawdę nie jest wspólnik Gratha, tylko ktoś zupełnie inny.
— Jak to?… — zdołał wydukać chłopiec.
— Mammea przecież był razem z Lwizwisem i Werwusem, kiedy Joe wprowadzał was do rakiety. Barbara także przyszła popatrzyć, jak zagra cie tę wielką scenę porwania. Adam rozmawiał z Nerpą w dyspozytorni. Pozostaje jedna jedyna możliwość.
Chłopiec palnął się z rozpaczą w czoło.
— Szpakowaty! — omal nie krzyknął. — Stewa! Oczami wyobraźni ujrzał tęgi, plastykowy pręt i musiał szybko oprzeć się o ścianę. Na szczęście, była w pobliżu.
— Co teraz zrobimy? — załamał ręce.
— Najpierw musimy uwolnić twojego więźnia. Jeżeli, oczywiście, Grath nam na to pozwoli.
— Masz miotacz? — przypomniał sobie nagle chłopiec. Kamerzysta potrząsnął przecząco głową.
— Nie. Zresztą i tak nie możemy dopuścić do strzelaniny. Nie chcemy przecież mieć prawdziwych nieboszczyków na pokładzie. Poza tym taki pojedynek mógłby się łatwo zakończyć rozwaleniem całego statku. Nie, to odpada… No cóż, prowadź — westchnął wskazując czarną perspektywę korytarza.
Bez przeszkód dotarli do klapy w podłodze i podnieśli ją ostrożnie. Na dole panowała głucha cisza. Pierwszy zszedł Ytterby. Darek dogonił go, zanim kamerzysta zdążył otworzyć drzwi prowadzące do nie oświetlonego przedsionka. Sala zborna była już niebezpiecznie blisko.
— Co zrobimy, jeśli Grath nas zaskoczy? — spytał ledwie słyszalnym szeptem.
— Nie damy się — odpowiedział krótko kamerzysta. — Teraz idź przede mną — popchnął lekko Darka do przodu. — Inaczej ani się obejrzę, a wlezę prosto na te obiektywy i potulnie zasnę jak baran.
Skradając się na palcach, minęli krótki przedsionek. Przed nimi otwarła się nieodgadniona noc wypełniająca wielką salę zborną. Darek rozumiał, że teraz musi wiernie odtworzyć w pamięci swoją poprzednią drogę. Wycofywał się wtedy szerokim łukiem, z dala od tych Idiotycznych obiektywów…
Sunąc dłonią po ścianie, zaczął bardzo ostrożnie iść naprzód. Nagle tuż przed sobą wyczuł raczej, niż usłyszał jakiś ruch. Zatrzymał się jak wryty. Bo — nie przygotowany na tak gwałtowne hamowanie — zawisł na jego plecach. Niewiele brakowało, a obydwaj rymnęliby jak dłudzy.
Teraz już całkiem wyraźnie usłyszeli czyjś oddech.
Przyszedł im na myśl miotacz w dłoni półobłą-kanego operatora i ciarki przeszły im po plecach.
Przed nimi ktoś stał. Stał i nie ruszał się. Musiał słyszeć, jak wchodzili na salę. Jeśli to jest Grath, dlaczego nic nie robi? Czy czeka, aż podejdą bliżej? Przecież ma latarkę…
Znowu szelest, a potem stuk, jakby ktoś niechcący uderzył laską o podłogę. Tym razem jednak te dźwięki dobiegły aż z drugiego końca sali. Czy Joe przeniósł się tam tak błyskawicznie i tak cicho, jakby jego stopy w ogóle nie dotykały podłogi?!
Nie. Szmer tuż obok nich powtórzył się, A więc był tu ktoś oprócz Gratha. Co się stało? Co się zmieniło, od kiedy Darek opuścił salę?
— Gdzie te obiektywy? — wionął chłopcu do ucha szept Ytterby'ego.
Ba, gdyby to Darek wiedział…
Usiłował zastanowić się. Nie było. to wcale takie łatwe. Ten ktoś, oddychający w ciemności, działał na jego myśli jak pompa ssąca. Same wymykały się chłopcu z głowy i uciekały ku tej sapiącej, przyczajonej, niewidocznej postaci. Wreszcie udało mu się utrzymać je na krótką chwilę i wtedy doszedł do wniosku, że potrafi wskazać kierunek, w którym należało szukać fotela zamienionego w trzyosobowy tapczanik. Odszukał rękę kamerzysty, uniósł ją i skierował we właściwą stronę.
— Połóż się na podłodze — zaszemrało znowu przy uchu chłopca.
Darek skinął głową, chociaż Bo nie mógł przecież tego zobaczyć. W tym momencie ramię Bo Ytterby'ego zniknęło.
Ciszę rozdarł ogłuszający tupot nóg. Tuż przed chłopcem ktoś krzyknął przeraźliwym dyszkantem:
— Ojej!
— Kto… — wyrzucił z siebie Darek.
— Co? — zapiszczało.
Chłopiec zamiast na podłogę rzucił się przed siebie. Złapał oburącz jakąś luźną szmatę. Nie… Tak, to była bluza! Ktoś, kto był w tej bluzie, próbował się wyrwać, ale niezbyt zdecydowanie, jakby zaskoczenie i przestrach całkiem pozbawiły go sił. Ten ktoś w dodatku z natury był raczej nieduży i drobny.
— Nie ruszaj się! — syknął chłopiec groźnie na wszelki wypadek.
— Darek! — zakwiliła w odpowiedzi bluza. Chłopiec stracił mowę. Mowę, a także zdolność ruchów.
— Sonia — szepnął wreszcie.
Rzeczywiście, to była Sonia. Zaraz zresztą Darek miał się o tym przekonać w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości.
— Jeśli to nie ty — zabrzmiało w ciemnościach — to bądź tak łaskaw i puść mnie. Nie wiem, jak kto, ale j a nie lubię, kiedy trzyma mnie ktoś obcy.
Chłopiec cofnął błyskawicznie dłonie, jakby dotknął pokrzywy.
W tym momencie po przeciwnej stronie sali zabrzmiał głośny okrzyk. Grath! Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle jasnej plamy przejścia.
— Hej tam?! — wrzasnął opryszek. — Uwaga, strzelam!
Przez salę przemknął cienki jak szpada, oślepiający błysk. Jeszcze jeden. Grath strzelał naprawdę. Do kogo? Gdzie jest Bo?
— Prędzej! — rozległ się zdyszany szept.
— Aaaa! — ryknął Grath.
Znowu błysnęło. W tym ułamku sekundy chłopiec zdążył spostrzec sylwetkę mężczyzny… a obok niego drugą. Grath strzelił w środek, dokładnie między tę dwójkę.
— Aaa!!! — tym razem w krzyku Gratha odbiło się przerażenie. Jego głos był dziwnie zdławiony i zniekształcony.
— Anno, uciekaj! — teraz wołał Bo.
— Puszczaj, ty… — głos Gratha był przepojony wściekłością i rozpaczą.
— Już! — głośny, dobitny okrzyk drugiego mężczyzny. — Bo, zabierz dziewczynę. Inaczej zasną razem.
— W porządku — powiedział Bo, już znacznie spokojniej.
— Tylko uważaj, żebyś sam nie wlazł pod te obiektywy. Nie miałem czasu nastawić ich dokładnie.
Przez chwilę panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć czyichś kroków. Darek przypomniał sobie, że Bo kazał mu upaść na podłogę, i chciał na wszelki wypadek powtórzyć to Soni, ale w tym momencie usłyszał donośny męski głos dobiegający z kabiny pilotów.
— Tu X-1. Wzywam stację. Tu X-1. Przy mikrofonie Bo Ytterby. Operacja zakończona. Mówię przez komunikator, który Grath zabrał Annie. Dzieci są wolne i zdrowe. Na pokład X-1 dostałem się dzięki Darkowi. Anna pomogła ująć Gratha. Odblokujcie zespoły energetyczne. Halo, stacja! Odblokujcie zespoły energetyczne!
I nagle wielką salę zalało światło. W jego blasku Darek ujrzał mnóstwo rzeczy naraz. Grath leżał w przejściu prowadzącym do kabiny pilotów. Obok, w bezpiecznej odległości, stali Bo i Anna. Dziewczyna była bardzo blada, ale dość pewnie trzymała się na nogach. Przed pustym teraz fotelem, na którym Grath usadowił porwane dzieci, tkwił szpakowaty i nakierowywał na Gratha niewidoczne promienie strzelające z obiektywów fantomatycz-nych. Wąsy sterczące z niewielkich, wysmukłych walców drgnęły leciutko. Zbrodniarz został pokonany swoją własną bronią.
— Zdaje się — zaszemrał obok Darka uspokojony, damski głosik — że teraz będziemy już mogli wracać. Chciałabym odpocząć przed następną serią zdjęć. Inaczej będę wyglądać okropnie, po prostu okropnie…
Chłopiec poczuł idiotyczne łaskotanie w krtani. Przez chwilę nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, aż nagle wybuchnął nieprzytomnym, wysokim śmiechem. Był to śmiech tak przeraźliwy, że kiedy dotarł do uszu Darka, ten zaczął gorączkowo szukać wokół siebie jakiejś obłąkanej istoty lub maszyny niebacznie obdarzonej przez konstruktorów zdolnością produkowania tak nieludzkich dźwięków. Gdy wreszcie odgadł prawdę, natychmiast umilkł.
Wtedy szpakowaty odwrócił się w jego stronę i, nie wypuszczając z dłoni obiektywów, powiedział:
— Zamiast się śmiać, chodź tutaj i przyłóż mi jakiś kompres na głowę. Ciągle jeszcze słyszę dzwony… po tym, jak mnie poczęstowałeś. Tam, na podłodze, leży kawałek plastyku. Czy to to?
Darek zapomniał, że kiedykolwiek w życiu mógł się śmiać. Odchrząknął, przełknął ślinę i wymamrotał:
— Taaak…
— Więc to był zwykły plastyk? — upewniał się Stewa jakimś dziwnym głosem.
— Uhm…
— Lekki, nie taki znowu bardzo twardy, plastykowy przewód?
— Uhm…
Obolała głowa szpakowatego zakołysała się w prawo i w lewo.
— Niech cię nie znam, chłopie — powiedział z niekłamanym uznaniem — ależ ty masz rączkę!