SŁOMIANY KOGUCIK

Chłopiec nazywał się Al i miał zadatki na uczonego. Interesował się cybernetyką, biomatematyką i pokrewnymi dziedzinami wiedzy. Interesował się tylko tym. Sport, góry, pod którymi mieszkał, jeziora, wszystko to mogło dla niego nie istnieć. Jego rodzice byli naukowcami, w domu panowała atmosfera ciszy i skupienia. A był to piękny dom położony nad ciemnozieloną odnogą fiordu. Wprost z wody wyrastały majestatyczne skały porosłe mchem. Al był jedynakiem. Pewnego dnia jego ojcu wypadło sprawdzić jakieś obliczenia na stacji orbitalnej w rejonie Saturna. Postanowił zabrać chłopca z sobą, żeby pokazać mu, jak wygląda praca uczonych poza Ziemią, a także wyposażenie kosmicznych obiektów. Była to pierwsza podróż Ala poza strefę Księżyca.

W bazie na księżycu Saturna przebywała wtedy dziewczyna. Miała na imię Pola, liczyła sobie, podobnie jak chłopiec, piętnaście wiosen, a różniła się od niego głównie tym, że dotąd w ogóle nie widziała z bliska Ziemi. Wychowywała się na zagubionych w przestrzeni stacjach i w zamkniętych pod pancernymi kopułami osiedlach, na martwych, pozbawionych powietrza planetach. Od najmłodszych lat poznała niebezpieczeństwa kosmosu i nauczyła się ich unikać. Umiała obsługiwać najbardziej skomplikowane urządzenia i pilotować rakiety bliskiego, a także średniego zasięgu. Słowem — prawdziwa córka ery kosmicznej.

Al i Pola spotkali się w chwili, gdy nieliczną załogę stacji postawiono w stan alarmu. Spoza układu słonecznego, zza obszarów, do których zapuszczają się najdalsze komety, przybywał jakiś nierozpoznany obiekt. Mógł to być szczególnie wielki meteor pozaukładowy, ale mógł to być równie dobrze sztuczny twór zbudowany przez obcą cywilizację kosmiczną. Zanosiło się więc na pierwsze w dziejach spotkanie z przedstawicielami innej gwiezdnej rasy. Nikt nie wiedział, czego ewentualni przybysze szukają w naszym układzie, czy mają pokojowe zamiary i jak się zachowają. Dlatego uczeni otrzymali z Ziemi polecenie powitania tajemniczego gościa na granicy naszego układu, w rejonie Transplutona. Polecieli wszyscy. Na stacji pozostała tylko Pola oraz zupełnie zielony Ziemianin, Al. Jego ojciec musiał zabrać się wraz z tamtymi. Było ich i tak bardzo niewielu.

Oczywiście, dzieciom pozostawiono automaty. Były to bardzo skomplikowane twory, w znacznej mierze samodzielne. Nawet nieco zbyt samodzielne, jak wkrótce miało się okazać.

Najpierw zamilkło radio. W pewnej chwili, niby nożem uciął, urwała się łączność między naukowca mi, którzy wyruszyli na spotkanie owego meteoru czy, jak chcieli inni, obcego pojazdu, a bazą. I nie tylko bazą, lecz także Ziemią i wszystkimi jej stacjami nasłuchowymi. Nikt nie wiedział, co się stało, wszyscy jednak zgodzili się z tym, że ludziom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy Pola przygotowała do drogi największy z pozostałych w bazie statków, a ściślej mówiąc, na jej polecenie przygotowały go automaty. Te ostatnie, rzecz jasna, także znalazły się w komplecie na pokładzie. Przy komputerze obliczającym tor lotu i odległości usiadł Al, po czym wystartowali. Oczywiście, z nikim się nie porozumieli w tej sprawie, zadecydowali sami. Była to rzeczywiście jedyna możliwa do zorganizowania ekspedycja ratunkowa, zdolna w stosunkowo krótkim czasie dotrzeć do zaginionych. Inne stacje z załogami znajdowały się znacznie dalej.

Początkowo lot przebiegał pomyślnie, chociaż zaraz pierwszego dnia doszło do starcia między dziećmi. Al upierał się przy swoich rachunkach prawdopodobieństwa, a Pola przyjmowała je do wiadomości lub nie, w zależności od tego, co mówiła jej nabyta w ciągu wielu lat praktyka. Niebawem jednak i praktyka, i teoria okazały się równie bezsilne. Do głosu doszły bowiem automaty. Kiedy Pola i Al zorientowali się, że już nie oni kierują statkiem, na zmianę kursu było za późno. Kilka dni później statek wylądował na jednej z komet, gdzie automaty natychmiast zbudowały ogromną stację — ze sztuczną atmosferą, przetwórniami żywności, siłowniami, słowem, ze wszystkim, co mogło przydać się człowiekowi, a co im samym było całkowicie zbędne. Maszyny przecież nie jedzą i nie oddychają. Ale te automaty czuły. Uczeni najwidoczniej „przedobrzyli” przy ich zaprogramowaniu. Dlatego postanowiły założyć własne państwo. Dlatego także zapewniły sobie towarzystwo żywych ludzi. Wyjaśniło się teraz, że to same automaty, uknuwszy spisek, nadały sygnały o rzekomym zbliżaniu się obcego obiektu. One także przerwały łączność między statkiem uczonych a resztą świata. Same oznajmiły o tym dzieciom zaraz po wylądowaniu, nie chcąc, aby ludzie smucili się wśród nich, aby martwili się o los rodziców i innych członków pierwszej ekspedycji. A zaraz potem ogłosiły Polę i Ala swoimi bóstwami i opiekunami, urządziły im wspaniałe apartamenty, zaczęły wznosić pomniki i świadczyć najrozmaitsze krępujące uprzejmości. Każde życzenie dzieci miało być natychmiast spełnione. Spełnia się przecież życzenia bóstw opiekuńczych. Posłuszeństwo automatów kończyło się jednak w punkcie, w którym rozkazy dzieci zaczynały zmierzać do nawiązania łączności ze-światem ludzi, nie mówiąc już o powrocie do tego świata. A ludzie byli bezsilni. Podopieczni Po-li i Ala raz tylko nawiązali łączność z nimi i wtedy zapowiedzieli, że przy pierwszej próbie odbicia dzieci wysadzą w powietrze całą zbudowaną przez siebie stację wraz z jej żywą i martwą zawartością.

Automaty zorientowały się szybko, że Al jest lepszym teoretykiem, a Pola ma więcej wiadomości przydatnych w codziennym życiu nowego państwa zagubionego w przestrzeniach kosmosu. Nazwali więc Ala „Bóstwem Białkowej Myśli”, a Polę „Opiekunką Robotów”. Zbudowali im dwa pomieszczenia, tak że od tej chwili dzieci mieszkały oso bno. Byłoby to doprawdy wspaniałe życie, gdyby nie… Ale co tu mówić. Wiadomo. Mijały dni, tygodnie, miesiące. Wreszcie Pola znalazła sposób, by nowo mianowane bóstwa mogły się potajemnie ze sobą kontaktować, a w jakiś czas potem Al zażądał od poddanych, by nowe państwo urządzało co roku Wielkie Święto Pojednania Białkowej Myśli i Roboty. W tym celu automaty miały zbudować specjalny pałac, jakoby na wzór starożytnych indyjskich świątyń. Na rysunkach i szkicach, które Al przekazał automatom, ten pałac był podejrzanie podobny do rakiety dalekiego zasięgu. Nie wzbudziło to podejrzeń automatów. One nie znały przecież konstrukcji, które swoją budową nie przypominałyby stacji satelitarnych bądź gwiazdolotów. Postawiły więc pałac ściśle według planów Ala.

W dzień Święta Pojednania, w obliczu setek zgromadzonych automatów, Pola i Al weszli z wielką pompą do świątyni. W ten sposób dzieci znalazły się w statku, który mógł ich unieść ku wolności. Z jednym małym zastrzeżeniem. W normalnej rakiecie kosmicznej aż roi się od automatów, poczynając od głównego komputera, a kończąc na aparatach nadzorujących pracę silników, zużycie paliwa, wymianę powietrza i tak dalej. Tymczasem w statku-świątyni nie było ani jednego urządzenia automatycznego. Czemu? No cóż, aż tak naiwni ci poddani Poli i Ala znowu nie byli. Poza tym któryż z nich chciałby pracować w tak uroczystym dniu?

Dzieci jednak poradziły sobie same. Al błyskawicznie przeprowadzał w myśli obliczenia, notując wyniki na ścianach i podłodze, a Pola zajęła miejsce za sterami. Ku nieopisanemu przerażeniu automatów zbudowany przez nie pałac pojednania w pewnym momencie wzniósł się w górę i, gwałtownie nabierając pędu, zniknął w przestrzeni. Mogłyby go jeszcze dogonić i zawrócić, gdyby nie to, że na wszelki wypadek starannie rozebrały statek, którym wraz z dziećmi przybyły na kometę. Tak więc pozostały nieutulone w żalu, a niebawem najstarszy z nich, sędziwy komputer którejś tam prageneracji, wystąpił z nauką nader interesującą, wywiódł mianowicie, że Pojednanie Myśli Białkowej i Roboty wyzwala w efekcie największą potęgę w całym kosmosie. Potęgę, wobec której nie tylko automaty, ale wszystkie w ogóle naturalne i sztuczne moce są zupełnie bezsilne.

Al całą drogę liczył, a Pola precyzyjnie prowadziła statek podawanym przez niego kursem. Wszystko skończyło się szałem radości, kiedy dzieci wróciły do swych rodziców. Oni także wysnuli z podróży swych pociech tezę osobliwie przypominającą naukę starego komputera — o znaczeniu połączenia twórczej myśli i praktyki. Ostatecznie, kto widział przygodowy serial dla młodzieży bez odrobiny dydaktyzmu? Tak wygląda historia patentowanego mieszczucha, Ziemianina, nie wyściubia-jącego nosa z zapisów teorii naukowych, i dzielnej obywatelki kosmosu. Pozostanie tylko jeszcze wyprawić ekspedycję na kometę zajętą przez automaty. Może się przecież zdarzyć, że pozbawione towarzystwa Poli i Ala zechcą kiedyś porwać jakichś innych ludzi. Niech tam, zdradzę wam jeszcze — reżyser machnął ręką — że na czele tej wyprawy staną… No, kto? Tak jest! — wykrzyknął, nie czekając na odpowiedź. — Pola i Al! Tylko że to już zupełnie inna historia i druga część se rialu, jeśli ją kiedyś w ogóle nakręcimy. No, jak wam się podoba?

Lwizwis skończył i powiódł po obecnych triumfującym spojrzeniem. Darek rozpaczliwie szukał w myśli określenia, które zobrazowałoby jego bezgraniczny — nawet jeśli niezupełnie szczery — zachwyt, ale na szczęście wyręczył go kto inny. Za plecami chłopca rozległo się donośne klaskanie i znany mu doskonale głos zawołał:

— Brawo, reżyserze! Bomba! Pierwszy się popłaczę… Niech skonam, jeśli się nie popłaczę i nie zmuszę do płaczu wszystkich moich znajomych. A jakie będą recenzje!

— Kto to jest? — zagrzmiał strasznym głosem Lwizwis.

Darek przygryzł wargi. Oto i zameldowało się jego bóstwo opiekuńcze w całej swej okazałości. Zasłuchany nie zauważył nawet, kiedy Adam wszedł do sali.

— To mój stryj — odpowiedział skromnie.

— Dzień dobry — rzekł Adam, podchodząc żwawo do zebranych — bardzo mi przyjemnie. Nazywam się Adam Ryska. Jestem dziennikarzem, chwilowo na usługach rodziny. Oddelegowano mnie mianowicie do opieki nad tym zagubionym intelektualistą — tu klepnął Darka po ramieniu, tak że chłopiec aż przysiadł. — A widzi pan? — ucieszył się, spoglądając na Lwizwisa promiennym wzrokiem. — Bez mojej pomocy nawet na nogach nie ustoi.

— To pan jest tym reporterem — Lwizwis uśmiechnął się wreszcie i wyciągnął do Adama rękę na powitanie — który omal nie wysadził w powietrze księżyca Saturna, chcąc udowodnić, że miejscowa załoga nie przestrzega obowiązujących przepisów bezpieczeństwa? O ile się nie mylę, to ów dziennikarz Tevopresu, który wylądował jednoosobową łodzią podwodną w samym środku Antarktydy, przy czym poruszał się cały czas rufą do góry, aż przetopił dwukilometrową warstwę lodu, nazywał się także Ryska? A jeśli chodzi o reportaże z Wenus, których autor przesiedział pięć dni w termicznym batyskafie wewnątrz krateru wulkanu…

— Mogę pana zapewnić — Adam skrzywił się lekceważąco — że to był bardzo mały wulkan. Więc to ty jesteś naszą bohaterką? — zwrócił się z kolei do Soni. — Witaj, piękności! — Adam z szacunkiem i delikatnie ujął wiotką rączkę zjawiska.

Darek natężył słuch, ale spotkało go rozczarowanie,

— Pan będzie o nas pisał? — spytała złotowłosa obrzydliwie czułym tonem. — Bardzo mi roiło pana poznać. Nazywam się Sonia Lewis.

Tu nastąpił popisowy dyg, jakiego nie powstydziłaby się dworka starożytnego cesarza szczególnie wrażliwego na przepisy pałacowej etykiety.

— Postaram się — rzucił wesoło Adam, wyciągając rękę do milczącej opiekunki Soni.

I teraz nagle stało się coś dziwnego. Dłoń reportera zaczęła nagle zwalniać, zwalniać… Aż w końcu zawisis bezradnie w takiej odległości, jaka była absolutnie nieosiągalna dla dążącej na spotkanie kobiecej rączki.

„Aha — powiedział sobie w duchu Darek — zdaje się, że rodzina będzie miała nowy temat do. wieczornych telerozmówek”.

Na marginesie trzeba zaznaczyć, że najmłodszy brat ojca Darka był znany nie tylko ze swoich reporterskich osiągnięć. Nikt nie odmawiał mit uporu i śmiałości, z ubolewaniem godzi się jednak dodać, że świat znał również jego słabości. Przynajmniej niektóre.

— Barbara Lewis — padło wreszcie wypowie-dziane niskim, matowym głosem. — Zdaje się, że spotkał nas podobny los. Jestem ciotką Soni…

Dłoń Adama nie bez pewnego wahania podjęła przerwaną wędrówkę w stronę ciocinej rączki.

— Jak to: ciotką? — spytał niezbyt przytomnie stryj przyszłego gwiazdora. Kobieta uśmiechnęła się.

— A pan jest stryjem tego chłopca? Myślałam, że raczej starszym bratem.

— Ja natomiast byłem pewny, że mam przyjemność z młodszą siostrą Soni — pośpieszył z rewanżem Adam.

Nastała chwila ciszy, którą stryj i ciotka wykorzystali, by popatrzyć sobie przeciągle w oczy, po czym zgodnie wybuchnęli przyciszonym śmiechem. Pozostali jakby na to tylko czekali.

— Trzeba przyznać — zabrzmiał bas Lwizwisa — że jako opiekunowie nieletnich ani ta ciotka, ani ten stryj nie wzbudzają zbytniego zaufania. No cóż, będziemy sami mieć na oku ich wychowanków, co Grath?

Joe uśmiechnął się od ucha do ucha, przy czym jego twarz z podłużnej stała się przypłaszczona jak rozdeptana śliwka.

— Jestem Joe Grath — przedstawił się Adamowi. — Postaram się, żeby nasze pociechy zrobiły prawdziwą furorę.

„Nasze pociechy” wywarły na Darku jak najgorsze wrażenie. Postanowił sobie w duchu, że nie pominie żadnej okazji, aby jak najlepiej wywiązać się z roli „pocieszyciela” Gratha.

Na razie jednak skierował swoją uwagę pa kogoś innego. Teraz dopiero przyjrzał się uważniej ciotce Soni i stwierdził, że Barbara Lewis jest zupełnie młodą kobietą, w dodatku znacznie ładniejszą, niż wydała mu się na pierwszy rzut oka. A może wtedy zbyt był zaabsorbowany urodą jej siostrzenicy? Tak, doprawdy trudno mieć za złe Adamowi, że na chwilę stracił swoją sławną łatwość zawierania znajomości.

W tym momencie przyszła gwiazda przypomniała o sobie.

— Czy wszyscy się już poznali? — spytała zjadliwym dyszkantem. — Jeśli tak, to może przystąpimy do pracy. Boli mnie głowa, a chciałabym być w formie, kiedy wreszcie zaczniemy coś robić.

Darek natychmiast odwrócił wzrok od Barbary, by zająć się obserwacją twarzy Adama. Była to decyzja ze wszech miar słuszna.

Oblicze reportera przeszło bowiem nader interesujące przeobrażenia. Najpierw odmalowało się na nim najczystsze osłupienie, następnie coś w rodzaju panicznego popłochu, a wreszcie gorzkie rozczarowanie, dopiero po dłuższej chwili rozjaśnione iskierką rozbawienia. Chłopiec zauważył też, że je-go stryj i ciotka Soni wymienili szybkie spojrzenia, przy czym uśmiech na twarzy kobiety wyrażał bezsilną rezygnację.

— A propos poznali — podjął jakby nigdy nic Lwizwis — to jest Bo Ytterby, kamerzysta — wskazał Adamowi młodego człowieka, który teraz dopiero wynurzył się zza projektora rzucającego w róg sali przestrzenną dekorację. — A jeśli chodzi o pracę — spojrzał przelotnie na Sonię — to zaczniemy jutro. Dziś zapoznajcie się z rolami i… no cóż, chyba zechcecie zwiedzić stację. Prawda?

Adam uderzył się nagle pięścią w czoło, jakby przypomniał sobie o czymś niezmiernie ważnym.

— Wiesz — zwrócił się do Darka — byłem u tutejszego dyspozytora. Bardzo miły człowiek, nazywa się Nerpa. Przyrzekł mi dać rakietę, żebym mógł polecieć obejrzeć teren budowy. Jeśli będziesz miał przerwę w zajęciach, to zabiorę cię z sobą. O ile wiem, wycyganiłeś już jakimś psim swędem kartę pilotażu.

— Żadnym psim swędem… — zaczął z oburzeniem Darek, ale raptem poczuł, że nie będzie w stanie zachować postawy „obrażonej godności własnej”. — Hura! — wykrzyknął. — Tylko nie zapomnij!

— Nie zapomnę — uśmiechnął się reporter. —

Po południu będą rozsadzać jakąś planetoidę, żeby zdobyć budulec. Podejdziemy tam cichutko i… Na tym „i” urwała się jednak obiecująca wizja popołudniowych przygód, bo w sali niespodziewa-nie rozległ się płaczliwy głos Werwusa. Grubas stał z załamanymi rękami w drzwiach i patrzył przeszywającym wzrokiem na reżysera.

— Zrób ze mną, co chcesz, Lwizwis — zakwilił — nie ma. Nie ma! Szukałem wszędzie, zaglądałem do każdej dziury, nie ma. I co teraz?

— Szukaj dalej — odpowiedział machinalnie reżyser. W jego wzroku odbiła się jednak troska.

— Coś zginęło? — spytał Adam zbliżając się do grubasa.

— Obiektywy fantomatyczne— odpowiedział z rozpaczą tamten.

Adam zatrzymał się jak wryty.

— A skąd mieliście obiektywy fantomatyczne? — spytał po chwili głosem, jakiego Darek dawno już u niego nie słyszał.

— Staraliśmy się o pozwolenie ze względu na dzieci — odpowiedział Lwizwis, ubiegając kierownika produkcji. — A teraz będę świecił oczami…

— Ze względu na dzieci? — nie zrozumiał Adam.

— Tak — grubas załamał ręce. — Żeby im ułatwić wyobrażenie sobie scenerii akcji… Kosmos, pusty glob, zbudowana przez automaty stacja…

— Dziwi mnie — powiedział Adam przeciągając sylaby — że się zgodzili.

— Mam znajomego w Urzędzie Ochrony Zdrowia — wyjaśnił Lwizwis. — Sam nie wiedziałem, czy dobrze robię, biorąc te obiektywy. Te dzieci — spojrzał znacząco na Sonię i Darka — doskonale poradziłyby sobie bez nich. A teraz będą kłopoty… No, czego stoisz?! — zirytował się na Werwusa. — Szukaj, aż znajdziesz!

— Kiedy… naprawdę…

Grubas jęknął, chwycił się za głowę i wypadł z sali. Adam odprowadził go dziwnie poważnym wzrokiem.

— Pamiętam jedną sprawę — mruknął jakby do siebie — to było nie tak dawno…

— Co pan mówi? — nie dosłyszał Lwizwis.

— Nic, nic — zreflektował się reporter. Obejrzał się na Darka i dodał półgłosem: — Może to i lepiej…

W tym momencie dał o sobie znać ów niepozorny, przygarbiony mężczyzna, który dotąd cały czas trzymał się na uboczu, nie brał udziału w rozmowie i w ogóle sprawiał wrażenie, że go nie ma.

— Nazywam się Mammea — powiedział smutnym głosem, podchodząc do Adama. — Pan wspomniał o jakiejś sprawie?…

— Zapomniałem pana przedstawić — ocknął się reżyser. — Pan…

— Mammea — powtórzył potulnie niepozorny.

— Właśnie — ucieszył się Lwizwis. — Pan Mammea należy do tutejszej załogi i zechciał się podjąć roli, jakby to powiedzieć… naszego opiekuna.

— Czy nikt nie słyszał, że boli mnie głowa? — ponownie przypomniała o swym istnieniu anielica z diabelskim języczkiem.

Pani Barbara natychmiast otoczyła ją czule ramieniem.

— Chodź, kochanie — powiedziała. Uśmiechnęła się przepraszająco do Adama, a potem do Mam-mei. — Czy możemy pójść teraz do naszej kabiny? Mammea przytaknął gorliwie.

— Ależ oczywiście. A pan? — odwrócił się do

Adama. — Nie wiem nawet, czy mamy jakąś kabinę — zaśmiał się krótko reporter. — Przylecieliśmy przed chwilą.

— Zaprowadzę was — zaoferował się Grath.

— Nie trzeba — powiedział Mammea. — Kabiny pani Lewis i pana Ryski są obok siebie. Pójdę przodem — wymamrotał, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszył ku wyjściu,

— No, to na razie — zagrzmiał Lwizwis. — A od jutra do roboty.

— I nie przejmujcie się tymi projektorami — rzucił za odchodzącymi Joe Grath, — Werwus histeryzuje jak zwykle. Jestem pewien, że nasi bohaterowie doskonale poradzą sobie bez nich.

— Ja sobie poradzę — nie omieszkała szepnąć Sonia.

Był to tak zwany szept sceniczny i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że dotarł do najdalszych zakamarków sali. Darek w każdym razie bardzo dobrze zrozumiał nie tylko słowa dziewczyny, ale i całą zawartą w nich treść. Mimo to pominął je milczeniem. Kiedy indziej na pewno by jakoś zareagował, ale teraz był zbyt przejęty tym, co przed chwilą zauważył.

Otóż Adam nagle stał się poważny. I był to zupełnie inny rodzaj powagi niż na przykład ten, który odbił się na jego twarzy, kiedy pierwszy raz ujrzał opiekunkę rozkosznej gwiazdeczki. A Darek zbyt dobrze znał usposobienie swego młodego stryja, by nie wiedzieć, że tylko coś naprawdę ważnego mogło go zmusić do zachowania powagi dłużej niż przez minutę.

Korytarz, którym prowadził ich Mammea, był niski, beczkowaty i tonął w półmroku. Trzecie z kolei drzwi należały do kabiny obu pań Lewis. Pożegnanie wypadło niezbyt okazale, bo Sonię coraz bardziej bolała złota główka, a bolała ją tym dotkliwiej, im bardziej zachwyconym wzrokiem przyglądał się Adam Barbarze. W tym przynajmniej nie przeszkadzały reporterowi chmurne myśli kłębiące się pod jego czaszką.

Następne drzwi prowadziły do apartamentu przydzielonego Darkowi i jego stryjowi. „Apartament” to może za dużo powiedziane. Nie było tu ani śladu atłasów, przeźroczystych mebli, uroczych okienek. Kabina składała się z dwóch maleńkich komórek, oddzielonych przepierzeniem z matowej folii, oraz wnęki z umywalką i gazowym prysznicem. W każdej komórce stał lotniczy fotel dający się przekształcić w wygodną leżankę, mała szafa i płaski pulpit z przyciskami, pewnie podręczna centralka łączności. W szafce leżała przygotowana zmiana bielizny i roboczy kombinezon. Znajdowały się tam również takie przedmioty, jak szczoteczka do zębów, mydło, ręcznik i inne niezbędne drobiazgi osobiste. Czasy, w których podróżowało się z ciężkimi walizami, należały do odległej historii. Dawno już ludzie nauczyli się budować automatyczne agregaty, które z najrozmaitszych odpadów wytwarzały przedmioty codziennego użytku. Nic się nie marnowało.

— Chciałbym z panem porozmawiać — powiedział cicho Mammea, zatrzymując Adama na progu kabiny.

Darek obejrzał się.

— Mogę się sam urządzić — odpowiedział na nieme pytanie stryja. — Zajmę lewą stronę, dobrze?

Adam skinął głową na znak, że się zgadza, i zamknął za sobą drzwi. Chłopiec usłyszał kroki obu mężczyzn oddalające się powoli. Nie dobiegło go ani jedno słowo z ich rozmowy. Sam miał ochotę podzielić się z Adamem swoimi myślami i zadać mu kilka pytań, ale, trzeźwo oceniając sytuację, nie sądził, aby dane mu było otrzymać odpowiedz na te pytania wcześniej niż za godzinę.

Zagospodarowanie kabiny zaczął Darek od opróżnienia kieszeni. Chusteczkę, kilka przedmiotów niewiadomego dla osób postronnych przeznaczenia oraz swój podręczny automatyczny przybornik ułożył na szafeczce. Następnie wydobył małego kogu-cika ze słomy. Był to najcenniejszy przedmiot, jaki Darek posiadał. Nie dlatego, że pochodził ż Ziemi i stanowił dokładną kopię zabaweczek, które wiele, wiele lat temu można było kupić na wiejskich jarmarkach. Tego kogucika przywiózł mu kiedyś z podróży ojciec. Teraz stał się pamiątką, z którą chłopiec nigdy się nie rozstawał.

Po namyśle ulokował słomianą maskotkę na niewielkiej półce umieszczonej pod ekranem zastępującym okno. Ekran był ciemny, zapewne należało przycisnąć któryś z guziczków w tym małym pulpicie, żeby go uruchomić. Ale Darkowi nie zależało teraz na widoku nieba. Z rozkoszą wsadził głowę pod strumień zimnej wody. Umywalka była mała i pod nogami chłopca utworzyły się po chwili spore kałuże, które jednak zaraz potem zniknęły. Darek sięgnął do szafki po czystą koszulę i w tym momencie jego wzrok padł na półkę pod ekranem. Znieruchomiał. Półka była pusta. Po słomianym koguciku nie pozostało nawet śladu.

Chłopiec pośpiesznie naciągnął koszulę i zaczął. gorączkowo rozglądać się wokół siebie. Ale pamiętał przecież doskonale, gdzie umieścił drogocenną pamiątkę. Zajrzał jednak pod półkę, przeszukał podłogę za fotelem, z gasnącą nadzieją szperał po wszystkich zakamarkach, aż wreszcie wyprostował-się i stanął na środku kabiny, wodząc dookoła ogłupiałym wzrokiem. Tkwił tak nieruchomo przez jakiś czas, po czym nagle wydał zdławiony okrzyk i rzucił się w stronę drzwi.

Korytarz, jak okiem sięgnąć, świecił pustką. Żeby to jeszcze „świecił”. Gdyby nie jakaś jedna niemrawa lampka w głębi i druga — wskazująca wejście do pracowni projektantów zamienionej w atelier, panowałyby w nim zgoła egipskie ciemności.

W sali także było mroczno i nieprzytulnie. Zamiast dekoracji przedstawiającej przepyszne wnętrze filmowej stacji kosmicznej czerniały gołe ściany. Wygaszone projektory i kamery tkwiły na swoich statywach jak niesamowite trójnogie straszydła. Automatów pomocniczych albo nie było, albo także ukryły się w ciemnościach. Ludzie rozeszli się, każdy w swoją stronę. Krótko mówiąc, nie było nikogo, kto mógłby pośpieszyć chłopcu z pomocą, a przynajmniej wyjaśnić zagadkę znikających przedmiotów.

Darek wrócił na korytarz i przystanął pod drzwiami pań Lewis. Z ich kabiny nie dochodziły jednak najcichsze bodaj odgłosy. Nie medytował więc tutaj długo, tylko ruszył dalej. Minął jakąś półokrągłą wnękę, zupełnie pustą, i dotarł do miejsca, z którego odbiegała w bok wąska odnoga korytarza. Ta odnoga przypominała trochę sztolnię w starej marsjańskiej kopalni, którą chłopiec zwiedzał kiedyś w czasie wakacji. Przystanął, pomyślał chwilę, po czym postanowił spróbować szczęścia w tym ciemnym przejściu, tak podobnym do górniczej pochylni.

Okazało się, że była to naprawdę pochylnia — po paru metrach podłoga pod nogami chłopca za-częła się gwałtownie obniżać. Zaraz potem uczuł miękkie, ale potężne uderzenie, niewidzialna siła uniosła go nagle do góry i ani się obejrzał, jak stał z powrotem w korytarzu. Mimo woli zlustrował się od stóp do głowy szukając śladów, które by na jego ubraniu lub ciele zostawiło to coś, co w tak osobliwy sposób wyprosiło go z pochylni. Nie znalazł żadnych, wobec czego spróbował ponownie zagłębić się w tunelu. Z tym samym skutkiem.

— Nie tędy droga — mruknął pod nosem. Posłał nieżyczliwe spojrzenie w głąb ciemnej odnogi i odwrócił się. Zerknął w prawo, w lewo i bezradnie wzruszył ramionami. Przyszło mu na myśl, czy nie narobić po prostu wrzasku, by zwabić w to miejsce Adama albo kogokolwiek innego, ale przypomniał sobie o spoczywających w pobliskiej kabinie paniach Lewis i natychmiast zamknął usta. Gdyby tak trafić do windy! Darek wiedział, że w ścianach korytarza muszą być ukryte wejścia eto dźwigów, które wyniosłyby go na inne, może bardziej ludne poziomy stacji. Ba, ale jak je znaleźć?! W każdym obiekcie pozaziemskim windy osobowe przywoływało się inaczej. Najczęściej reagowały na znane miejscowej załodze hasło. Nie, nic z tego. Pozostaje jedna jedyna droga. Ta, która prowadzi prosto, w głąb korytarza.

Doszedłszy do tego wniosku, Darek nie zwlekał ani chwili, tylko energicznie ruszył przed siebie. Niebawem przekroczył wysoki próg, który był właściwie częścią stalowej szyny, jakby czegoś w rodzaju grodzi opasującej w tym miejscu korytarz. Zaraz za tym progiem korytarz zaczął się zwężać. Zrobiło się ciasno i ciemno, ale przynajmniej można było iść nadal, nie narażając się na spotkanie z wypychającą od dołu niewidzialną łapą.

Chłopiec przebył zamaszystym krokiem jeszcze kilka metrów, po czym otoczyły go już zupełne ciemności. Nie chcąc zaryć nosem w ścianę, zatrzymał się. Już miał zawrócić, osądziwszy, że tutaj na pewno nie znajdzie pomocy, gdy nagle wydało mu się, że gdzieś przed nim, w mroku, zabrzmiał jakiś dziwny odgłos. Wstrzymał na moment oddech.

Odgłos powtórzył się. W głębi, jakby za ścianą, coś lub ktoś wydawało przytłumiony, metaliczny dźwięk. Bardzo ostrożnie Darek ruszył w stronę źródła owego dźwięku.

Nagle znów stanął. Korytarz skręcał w lewo, wpadając do prostokątnego pomieszczenia. Były tutaj jakieś drzwi, widoczne dzięki temu, że ktoś pozostawił je uchylone i przez szparę sączyła się smużka nikłego światła.

Za drzwiami znowu coś stuknęło. Chłopiec już chciał zawołać, żeby uprzedzić kogoś, kto był w środku, o swojej obecności, ale w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Ten mrok, dziwny korytarzyk zamykający mieszkalną część kosmicznej stacji, te odgłosy, w których nie było nic ludzkiego…

Na palcach podszedł do drzwi i przytknął do szpary oko.

Darek, obywatel Ganimeda, piętnastoletni mężczyzna z gatunku rozumnych istot gospodarujących w układzie słonecznym, nie tracił zimnej krwi z byle powodu. Tym razem powód był. Jeśli chłopiec mimo wszystko nie pisnął nawet, chociaż wszystkie włosy stanęły mu dęba na głowie, nie należy tego przypisywać wyżej wzmiankowej umiejętności zachowania zimnej krwi. Prawda wygląda tak, że Darka najzwyczajniej w świecie zamurowało.

Pośrodku wąskiego wycinka wnętrza, widocznego przez szparę w drzwiach, siedział rozparty w fotelu… trup.

Chłopiec przestał oddychać i na moment zamknął oko, jakby w nadziei, że zanim ponownie je otworzy, ten człowiek ożyje. Niestety, nic podobnego się nie stało. Ciało mężczyzny, bo to był mężczy zna, nadal spoczywało bezwładnie w rozłożonym do połowy, lotniczym fotelu.

Jego twarz była sinobiała. Na głowie miał jakąś zaokrągloną.siatkę, niby upleciony z drucików kask. Od tej siatki odbiegały cienkie nitki pajęczych przewodów dążąc zapewne ku niewidocznym przez szparę aparatom. Może ten człowiek jest poddawany jakiemuś zabiegowi chirurgicznemu? Ale ta trupia twarz… No i to miejsce, ostatnie miejsce, jakie mógłby sobie wybrać lekarz dla przeprowadzenia operacji. Nie ma co się łudzić. Mężczyzna nie żył.

Nie był już najmłodszy, nie był jednak także staruszkiem. Mógł mieć najwyżej siedemdziesiąt lat. Wiek, w którym nie myśli się jeszcze o emeryturze. Wiek, w którym ludzie nie umierają… Chyba że na skutek tragicznej katastrofy, jak ojciec Darka. Do tego ten kask i przewody…. Nie, w całej niesamowitej scenerii tego wnętrza czaiła się jakaś ponura i groźna tajemnica.

Stanowczo lepiej będzie, jeśli się po cichu wycofa i pobiegnie poszukać Adama.

Decyzja była słuszna, nie została jednak wprowadzona w czyn. Raptem bowiem wewnątrz komórki ponownie rozległ się jakiś suchy trzask, po czym w polu widzenia chłopca mignęła wysoka sylwetka. Ten drugi człowiek był niewątpliwie żywy. Ale co w takim razie robił tam… z tym nieboszczykiem.

Żywy zasłonił sobą na mgnienie oka fotel. Następnie cofnął się i stanął tak, że Darek mógł ujrzeć jego twarz. Ta twarz była mu znana. Od niedawna wprawdzie, bo od godziny… może dwóch. Ale od pierwszej chwili nie wzbudziła w chłopcu zaufania.

Była zbyt ruchliwa, zbyt skłonna do sztucznych uśmiechów i należała do kogoś, kto zwykł posługiwać się takimi zwrotami, jak na przykład, nasze pociechy”. Słowem, była to twarz drugiego, a obecnie — wobec choroby Patki — pierwszego operatora zespołu filmowego, któremu powierzono nakręcenie serialu z Sonią i Darkiem w rolach głównych.

Joe Grath był niemal równie blady jak człowiek w fotelu. W jego oczach malował się wyraz, którego Darek w życiu u nikogo jeszcze nie widział, usta wykrzywione były w niesamowitym grymasie, ni to uśmiechu, ni groźby. Cała twarz wyrażała jakąś dziką, niesamowitą nadzieję, której spełnienia należało się spodziewać w każdej sekundzie. Poruszył dłońmi wokół kasku spowijającego głowę nieżywego mężczyzny i zachichotał. Był to chichot, jaki może się przyśnić w najstraszniejszym koszmarze. Zaraz potem długa sylwetka Gratha znowu zniknęła, odsłaniając widok na fatalny fotel.

Chłopiec czuł, że nogi wrosły mu w podłogę, ale wiedział też, że musi je natychmiast uruchomić, jeśli z nim samym nie ma się tutaj stać coś okropnego. Kosztowało go niemało trudu, żeby to osiągnąć, nie wydając przy tym najlżejszego szmeru. Udało się jednak. Tak przynajmniej sądził. Aż do chwili, kiedy wycofując się już rakiem w stronę głównego korytarza, uderzył plecami o coś, co z całą pewnością nie było ścianą, i kiedy na jego ustach spoczęła czyjaś szeroka, silna dłoń. Szarpnął się rozpaczliwie, ale dłoń nie puściła. Równocześnie usłyszał wyszeptane tuż nad swoim uchem:

— Psst! — a następnie poczuł, że druga dłoń należąca niechybnie do tego samego osobnika, co pierwsza, opada na jego ramię i ciągnie go do tyłu. Miał do wyboru — albo Joe Grath z jego trupem, albo ktoś, kto szepcze konfidencjonalnie do ucha „psst”… Decyzja nie była trudna.

Dłonie należące do niewidocznego mężczyzny zawiodły chłopca na korytarz, aż przed wysoki, metalowy próg. Tutaj pierwsza z nich uwolniła Darkowi usta, z czego ten jednakże nie spróbował nawet zrobić użytku. Posłuszny gestowi drugiej dłoni odwrócił się i wtedy ujrzał tuż nad sobą jasną czuprynę i szeroko otwarte oczy… Bo Ytter-by'ego. Wesoła twarz kamerzysty była teraz śmiertelnie poważna, a nawet, co Darek odkrył z pewnym zdumieniem, wyraźnie przestraszona. Tak więc przez dłuższą chwilę tkwiły na wprost siebie dwie przestraszone twarze, z których wszakże jedna w miarę upływu czasu stawała się coraz mniej przestraszona. Co najdziwniejsze, była to twarz

Darka.

W końcu Bo puścił ramię chłopca, westchnął głęboko i rozejrzał się, trwożnie dokoła, ze szczególną troską spoglądając w kierunku załomu ko-rytarza, gdzie znajdowały się nie domknięte drzwi osobliwej trupiarni. Następnie cofnął się jeszcze dwa kroki, gestem zachęcając Darka, by podążył za nim. Kiedy znowu stanęli na wprost siebie, spytał szeptem:

— Co tutaj robisz?

— Ja… — wybąkał chłopiec. Odkrył nagle, że w jego gardle tkwi coś, co na przykład w aparaturze nagłaśniającej mogłoby z powodzeniem pełnić funkcję tłumika. Postanowił to usunąć i zdecydowanie odchrząknął.

— Psst… ciszej! — przestraszył się znowu Bo. —

Mów, co tutaj robisz? — powtórzył patrząc chłopcu badawczo w oczy. Darek chwycił go oburącz za bluzę na piersi.

— Słuchaj, Bo — wykrztusił — tam jest trup! Na otwartej, wzbudzającej zaufanie twarzy Ytter-by'ego odmalowało się najprawdziwsze przerażenie.

— Tsss — syknął znowu, chociaż Darek wyznał mu swą straszną tajemnicę najcichszym szeptem. — Zwariowałeś?

W innych okolicznościach chłopiec nie omieszkałby udzielić wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie. Teraz jednak zbył je tylko niecierpliwym ruchem głowy.

— Mówię ci — powtórzył z uporem — siedzi w fotelu. Mężczyzna. Na głowie ma jakiś hełm…

— Co za bzdury! — zirytował się bez przekonania Bo, nie przestając świdrować chłopca rozszerzonymi ze strachu oczami. — Jaki trup?

— Skąd mogę wiedzieć? — żachnął się Darek. — Trup, i tyle.

— Jest… sam? — w głosie Bo oprócz trwogi pojawiło się jakieś napięcie.

Darek spojrzą? na kamerzystę z nagle rozbudzoną podejrzliwością.

— A ty — spytał po chwili zmienionym tonem — skąd się tutaj wziąłeś?

— Pytałem, czy ten trup był sam — powtórzył Bo.

Tym razem zabrzmiało to niemal błagalnie. Darek jednak miał się już na baczności.

— Najpierw ty mi odpowiedz — natarł z uporem. — Dlaczego napadłeś na mnie od tyłu i wyciągnąłeś stamtąd? Ty wiesz, co tam się dzieje! — rzucił oskarżycielskim tonem, odkrywając prawdę, która była raczej oczywista od pierwszej chwili.

— Słuchaj, chłopcze — Bo położył obie ręce na ramionach Darka, zanim ten zdążył się cofnąć. — Mniejsza, czy ja wiem, czy nie. Ale zapamiętaj sobie jedno. Ty niczego nie widziałeś. Dobrze? Dobrze? — powtórzył patrząc na Darka z taką rozpaczą, że chłopiec nagle się zmieszał.

Rozumiał, że coś tutaj jest grubo nie w porządku i że Bo doskonale wie, o co chodzi. Ale teraz doszła do tego świadomość, iż z jakichś powodów kamerzyście ogromnie zależy na tym, aby Darek niczego nie widział i nie słyszał. Że jest to dla Bo kwestia życia i śmierci. Takim tonem może mówić tylko człowiek doprowadzony do ostateczności. Nawet jeśli to mówienie odbywa się ledwie dosłyszalnym szeptem…

Chłopiec pomyślał jeszcze, że Bo sprawia wrażenie równego faceta i że nie należy mu odmawiać pomocy, jeżeli znalazł się w jakichś tarapatach. Równocześnie jednak ponownie stanęła przed oczami Darka martwa twarz tego, który tkwił w fotelu. A także inna twarz, twarz, której wyrazu z pewnością nie zapomni do końca życia.

Zastanowił się chwilę, po czym powiedział poważnie:

— Wydaje mi się, Bo, ze powinniśmy porozmawiać.

Kamerzysta skinął głową i obejrzał się. Akurat w porę, by ujrzeć wypływającą z głębi korytarza przygarbioną, niepozorną, męską sylwetkę. Darek zdążył jeszcze zanotować w pamięci, że Bo drgnął, jakby mu ktoś wsadził szpilkę w najczulsze miejsce, po czym usłyszał znany, smutny głos;

— A wy co tutaj robicie? Zabłądziliście? Bo zamknął na chwilę oczy. W tym momencie Darek już wiedział, że nie zrobi nic, a ściślej biorąc, nie powie nic takiego, co mogłoby zaszkodzić kamerzyście lub sprawić mu przykrość. Przynajmniej zanim nie dojdzie do tej zapowiedzianej rozmowy.

Bo otworzył oczy.

— Zwiedzamy stację — odpowiedział' zachrypłym lekko głosem.

— Tu przecież kończą się pomieszczenia dla załogi — głos Mammei był równie cichy i bezbarwny, jak cała jego postać.

Darek przyjrzał mu się uważnie i nagle ogarnęły go wątpliwości. Raz wzbudzona podejrzliwość podsunęła nową zagadkę. Ten cały Mammea jest odrobinę za niepozorny i przygarbiony. Może to tylko maska, za którą kryje się wspólnik albo nawet mocodawca Gratha? Co o nim mówił Lwizwis? Że należy do załogi i podjął się opieki nad filmowcami. Czy ta opieka nie polega czasem na pilno-waniu, aby ktoś obcy nie wpadł na trop niebezpiecznej szajki działającej na stacji? I czy ten niepozorny naprawdę tylko przypadkiem znalazł się akurat teraz na końcu korytarza, gdzie, jak wynikało z jego własnych słów, nikt nigdy nie zagląda? Czy to nie Mammei właśnie bał się tak bardzo Bo? Mo-że wiedział o niepozornym coś takiego, że po prostu zląkł się o bezpieczeństwo Darka, gdyby wyszło na jaw, że chłopiec coś wyniuchał?

Darek spuścił głowę. Czuł na sobie badawcze spojrzenie Mammei i słyszał przyśpieszony oddech kamerzysty. Dłuższą chwilę stali już tak we trzech w zupełnej ciszy i atmosfera z sekundy na sekun dę stawała się bardziej napięta. „Coś trzeba zrobić — myślał gorączkowo Darek. — Coś powiedzieć…”

I akurat w tym momencie, jakby na zamówienie, przypomniał sobie, co naprawdę sprowadziło go do tej części korytarza.

— Proszę pana — zawołał — miałem w kabinie taką figurkę, kogucika ze słomy, takiego małego, i nagle zniknął! Szukałem kogoś, kto mógłby.mi pomóc.

— Kogucika? — w głosie niepozornego pierwszy raz zadrgała jakaś żywsza nutka. — Jak powiek działeś? Kogucika?

— Ze słomy — powtórzył Darek. Nagle wszystko inne stało się mniej ważne. Musi odzyskać swoją maskotkę, pamiątkę po ojcu.

— Położyłem go na półce pod ekranem — mówił coraz szybciej — a on zniknął. Ani na chwilę nie wychodziłem z kabiny. Byłem sam.

Kątem oka pochwycił chłopiec spojrzenie Bo, które wyrażało niekłamaną wdzięczność.

— Tu przyszedłeś szukać słomianego kogucika?

— upewniał się Mammea. — Jesteś pewny, że… Może ci się zdawało?

Chłopiec dałby głowę, że niepozorny chciał spytać, tak jak przedtem Bo, czy Darek przypadkiem nie zwariował, i że w ostatniej chwili złagodził brzmienie tego zdania.

— To pamiątka po ojcu— powiedział z żalem.

— Wie pan, mój ojciec zginął…

Mammea westchnął. Przez chwilę jeszcze przypatrywał się Darkowi podejrzliwie, następnie przez jego twarz przemknął nikły uśmieszek.

— Twój opiekun zostawił cię samego?

— Wyszedł przecież z panem — przypomniał chłopiec.

— Odprowadziłem go już dość dawno. Pewnie czeka w kabinie albo sam zaczął cię już szukać. Ale skoro tu jesteśmy, chodź ze mną. Spróbujemy coś poradzić na twój kłopot. Pan idzie z nami? — zwrócił się do Ytterby'ego.

Ten potrząsnął przecząco głową.

— Nie — wychrypiał. Odchrząknął, odetchnął głęboko i mówił dalej: — Pójdę przejrzeć jeszcze kamery. Właściwie wyszedłem tylko rozruszać się trochę… Przeważnie pracuję na Ziemi, na wolnych przestrzeniach.

Mammea przytaknął ze zrozumieniem i, skinąwszy na Darka, ruszył w kierunku atelier. Kiedy mijali ową odnogę, która okazała się tak— mało gościnną pochylnią, chłopiec nie mógł się powstrzymać, by nie powiedzieć Mammei, że próbował już i tej drogi.

— Tam jest pole siłowe, które nie wpuszcza ludzi — wyjaśnił obojętnym głosem niepozorny. — To przejście awaryjne, tylko dla automatów. Prowadzi do maszynowni, do tych jej części, w których nie ma powietrza.

A więc łapa, która wyniosła go z powrotem do góry, to tylko pole siłowe. Pole? Niech będzie. System bezpieczeństwa. To bardzo ładnie, że dba się tutaj o bezpieczeństwo ludzi. Żeby jeszcze wiedzieć, skąd w takim razie biorą się siedzące w fotelach trupy…

Zaraz za wylotem pochylni Mammea stanął. Nieznacznym ruchem dotknął bluzy na piersi, wyczarowując w ścianie na wprost siebie prostokątny otwór. Była to kabina windy.

Na najniższym piętrze powitał ich automat z pomarańczową kulą zastępującą mu głowę. Wytoczył się zza jakichś drzwi i zatrzymał usłużnie przed przybyłymi. Lampki wewnątrz jego głowy zafilo-wały jak gwiazdy.

— Wiesz, co to jest słoma? — spytał Mammea.

— Tak — odpowiedział automat.

— Idź do zsypu i przynieś wszystkie przedmioty ze słomy, jakie nie zostały jeszcze, przetworzone.

Automat zniknął im z oczu. Wtedy Darek powtórzył niezbyt przytomnie:

— Do zsypu?

Mammea uśmiechnął się.

— Na półeczkach pod ekranami kładzie się śmieci — wyjaśnił. — Tam jest zapadnia automatyczna, tylko działa tak szybko, że ten ruch jest nieuchwytny dla ludzkiego oka. Sam wyrzuciłeś swojego kogucika, chłopcze.

— Nie wiedziałem — burknął ponuro Darek. „Śmieci? Zapadnia? Zsyp w każdej kabinie? Proszę, co za luksus…” — pomyślał z ironią. Nagle przestraszył się.

— Ale odpadki idą przecież od razu do przeróbki! — zawołał.

— Poczekaj — mruknął Mammea — zaraz zobaczymy.

Minutę później automat wrócił. W jednej ze swoich pięciu dłoni, trochę podobnych do staroświeckich łapek na myszy, trzymał słomianego kogucika.

Chłopiec wykrzyknął radośnie i porwał swój odzyskany skarb.

— Miło mi, że mogłem panu usłużyć — powiedział grzecznie automat. Jego lampki zabłysły żywiej.

— Bardzo dziękuję — odpowiedział równie uprzejmie Darek.

Teraz dopiero zauważył, że korpus pomarańczowego jest dosłownie oblepiony strzępami folii, taśm, pojemników żywnościowych i że pachnie niezbyt ładnie.

Kiedy wracali już windą na górę, Mammea powiedział:

— Odpadki, zanim idą na przemiał, są segregowane. Nie tobie pierwszemu zdarzyło się postawić na półeczce coś, czego wcale nie chciałeś się pozbyć. Słoma jest dostatecznie rzadko występującym materiałem, żeby automaty zatrzymały twojego kogucika chwilowo w komorze przejściowej.

— To coś takiego — mruknął Darek, ściskając w garści swoją maskotkę z „rzadkiego materiału” — jak biuro rzeczy znalezionych?

— Uhm. Poza tym maszyny segregujące biorą jeszcze pod uwagę kształt przedmiotów. A teraz — podjął niezmienionym, smutnym tonem — powiedz mi, skąd naprawdę wziąłeś się przy końcu korytarza? Poszedłeś tam z Bo Ytterbym?

Darek nie miał zwyczaju kłamać. Nie miał, i już. Zresztą, w dobie wszechobecnych komputerów kłamstwo stało się właściwie pojęciem nieznanym. Przecież każda nieścisłość i tak była natychmiast prostowana. Poza tym na przykład w szkole nic by nie przyszło z automatycznych datorów komuś, kto usiłowałby tylko udawać, że rozumie i pamięta poprzednią lekcję. Kiedyś, kiedyś, w zamierzchłych czasach, bywało inaczej. Tylko że wtedy stawiano ponoć tak zwane dwóje, zamiast po prostu cofnąć program indywidualnego teledatora ucznia o jedną czy dwie podziałki skali. To w ogóle były jakieś dziwne czasy.

Tak czy owak Darek nie miał zwyczaju kłamać. Toteż — chociaż pytanie Mammei natychmiast ożywiło w jego pamięci sceny i podejrzenia sprzed kilku minut — najpierw długo, z cielęcym zachwytem oglądał odzyskanego kogucika, a następnie, kiedy już wysiedli z windy, ruszył żwawo w stronę kabiny, jakby pochłonięty bez reszty myślą o spotkaniu z Adamem. Niepozorny jednak wyprzedził go i zdecydowanie zastąpił chłopcu drogę.

— Nie odpowiedziałeś mi — rzekł z naciskiem. Darek spojrzał mu śmiało w oczy. Co innego — kłamać, a całkiem co innego — wywieść w pole groźnego przestępcę. Poza tym postanowił już przecież, że będzie milczał, dopóki nie porozmawia z Bo. Uniósł więc hardo głowę, a równocześnie wykrzywił twarz w rozbrajającym, jak mu się zdawało, uśmiechu.

— Przecież pan także tam był — odbił nieskończenie chytrze piłeczkę.

Zanurkował pod— ramieniem Mammei i puścił się w stronę swojej kabiny. Pech chciał, że drzwi, które sobie upatrzył, należały do innej kabiny. Natomiast szczęśliwy los zrządził, że trafiwszy do cudzej kabiny, znalazł w niej tego, kogo szukał, to znaczy Adama. Znalazł, to może niezbyt właściwe słowo. Rozpędzony Darek stwierdził najpierw, że drzwi stawiają mu jakiś niezrozumiały opór, a kiedy ten opór nagle ustąpił, usłyszał głuchy łoskot, a następnie ujrzał swojego stryja malowniczo rozciągniętego na podłodze. Nogi Adama pozostały tuż przy progu, natomiast jego głowa dotykała czubków pantofli Barbary Lewis, która zamarła z uniesionymi w górę ramionami. Trzeba przyznać, że w tej pozycji wyglądała zachwycająco.

— W naszej małej sypialni robi się doprawdy tłoczno — oznajmił z głębi kabiny syczący głosik. — Poza tym odnoszę wrażenie, że niektórzy drzwi do cudzych mieszkań traktują jak worki bokserskie.

— Przepraszam — wyjąkał Darek.

— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział z pewnym wysiłkiem Adam.

Uniósł się na łokciach, dzięki czemu jego głowa znalazła się na wysokości kolan Barbary, i pozostał w tej pozycji.

— To ja może pójdę — zaproponował nieśmiało Darek, czując, że z jego twarzą dzieje się coś niedobrego. W dodatku w gardle zaczęło go coś idiotycznie łaskotać.

— Pójdziemy razem — oświadczył słynny reporter, nie ruszając się z miejsca.

— To dobry pomysł — poparł go rozkoszny szczebiot złotowłosej.

— Soniu! — zawołała z wyrzutem Barbara, po czym jednak niespodziewanie wybuchnęła głośnym śmiechem.

Na to tylko czekał Adam. Zawtórował pięknej cioci, ile sił w płucach. Śmieli się tak długo, że w końcu przynajmniej Darek musiał spoważnieć.

Wreszcie Adam zaczął się zbierać z podłogi. Podciągnął nogi i z wyraźną niechęcią wracał powoli do pozycji pionowej. Uwieńczywszy ten swój trud powodzeniem, powiedział do Darka:

— Chyba powinienem ci być wdzięczny, chlubo rodziny.

— Może wobec tego ja przejdę do sąsiedniej kabiny? — zagadnęła niewinnie Sonia, unosząc się na swojej leżance. — Tam zdaje się jest cicho i pusto. Czy nie wspomniałam, że boli mnie głowa? '

— To dobry pomysł — odpalił bez zastanowienia Darek.

Ciotka złocistej i Adam przyjrzeli mu się zdumionym wzrokiem. Nastała cisza.

Przerwał ją wreszcie sam chłopiec.

— Poczekam obok — powiedział cicho, odwracając głowę.

Nie był zadowolony z siebie. Rozkapryszona gwiazdeczka z pewnością aż prosiła się o kogoś, kto utarłby jej nosa, ale… w końcu to on wtargnął do jej pokoju, a nie na odwrót. A jeżeli w dodatku naprawdę boli ją głowa…

W zupełnym milczeniu Darek wyszedł na korytarz.

— Ja też idę — ocknął się wreszcie Adam. Westchnął, uśmiechnął się do Barbary, pomachał ręką Soni, która odpowiedziała leciutkim skinieniem dłoni i zaraz znów opadła na leżankę, po czym ruszył w ślad za Darkiem. Zamknął za sobą drzwi i stanął twarzą w twarz z… Mammeą.

— Widzę, że się wreszcie znaleźliście — stwierdził bez uśmiechu niepozorny. — To dobrze. Nasz młody aktor szukał pana nawet w maszynowni.

„W maszynowni? — przebiegło chłopcu przez myśl. — Aha, w tej pochylni”. Zaczął pilnie słuchać, co jeszcze powie Mammea. Teraz kiedy Adam stał obok niego, czuł się na siłach stawić czoła nie tylko samemu szefowi, ale choćby i całej szajce, gdyby zaszła potrzeba.

Na szczęście (czy też może właśnie na nieszczęście — dla tych, którzy by chcieli przyjrzeć się heroicznym zmaganiom Darka z liczną bandą opry-szków) nie doszło do podobnej ostateczności. Mammea nie zdążył powtórzyć swojego pytania, które już dwukrotnie pozostało bez odpowiedzi. Otworzył wprawdzie usta, ale zanim wymówił pierwsze słowo, powietrze przeszył wysoki, wibrujący dźwięk. Ludzie drgnęli i odruchowo unieśli dłonie do uszu. Dwie, może trzy sekundy stali jak sparaliżowani, po czym dźwięk nagle ucichł. Równocześnie z niewidocznych, ukrytych w ścianach głośników popłynął męski głos:

— Ogłaszam alarm drugiego stopnia. Wszyscy zbieramy się w dyspozytorni. Proszę włożyć skafandry i nie używać wind.

Głos ucichł i ponownie rozbrzmiało przenikliwe wycie alarmowej syreny.

— Prędko! — zawołał Mammea. — Biegnijcie po skafandry. Wiecie, gdzie są?

Adam rozejrzał się bezradnie. Niepozorny mruknął coś pod nosem, po czym z szybkością, o jaką Darek nigdy by go nie posądzał, przebiegł kilka kroków i zatrzymał się w miejscu, gdzie nie było nie tylko żadnych drzwi, ale w ogóle niczego poza gołymi, nie oświetlonymi ścianami. Niemniej jednak właśnie tam, w tej gładkiej ścianie, natychmiast ukazała się jakimś cudownym sposobem wnęka, a w niej zwisające równym szeregiem kolorowe skafandry. Mammea porwał pierwszy z brzegu i rzucił Darkowi.

— Bierz! — krzyknął.

Chłopiec nie potrzebował zachęty. Bez słowa Zaczął naciągać skafander przechodzący od razu w buty, uszyty z grubego, ale bardzo elastycznego materiału. Kątem oka widział, że Adamowi idzie co najmniej równie dobrze. Mammea przerzucił sobie przez ramię jeszcze trzy skafandry i z całym tym ładunkiem puścił się biegiem w stronę kabiny Barbary i Soni, Ujrzawszy to Adam — w nie zapiętej bluzie, dzierżąc jeszcze pod pachą przeźro-czysty, próżniowy kask — pomknął za nim.

„Ktoś musi być przytomny” — powiedział sobie w duchu Darek, starannie mocując kask i spraw dzając podręcznym aparacikiem szczelność skafandra. Ten aparacik.był dokładnie taki sam, z jakimi chłopiec miał do czynienia na Ganimedzie, i tak samo znajdował się w sztywnej kieszonce na rękawie.

Skończywszy toaletę, udał się w ślad za Adamem i Mammeą. Zanim jednak dobiegł do otwartych drzwi, wyprysnęły stamtąd cztery postacie. Pierwsza była drobna i różowa, druga — żółta; za szybą kasku widać było skupioną twarz Barbary. Skafander Adama, który biegł jeszcze z gołą głową, był pomarańczowy. Darek pomyślał przelotnie, że to ładny zwyczaj — ubierać tak kolorowo mieszkańców kosmicznej stacji. Spojrzał po sobie i stwierdził, że jest złotobrązowy. W tym momencie ktoś chwycił go za rękę i szarpnął do przodu.

— Nie gap się! — usłyszał lekko tylko zdyszany głos Adama. — Lustro będzie w dyspozytorni!

Nie było czasu na to, żeby się obrazić lub choćby odciąć jakimś celnym słówkiem. Syrena nadal wzywała do pośpiechu, a różowy i żółty skafander zniknęły już za drzwiami atelier. Darek uznał więc, że ani to „nie gap się”, ani tym bardziej wzmianka o lustrze nie były adresowane do niego, i ruszył ostrym sprintem. Już po chwili wyprzedził wiśniowego Mammeę.

Jak wicher przelecieli przez salę, minęli hall, przebiegli obok śluzy, przez którą dziś rano weszli do stacji, i wpadli w szeroki korytarz, wznoszący się niezbyt stromo ku górze. Tutaj wreszcie Adam i Mammea, ani na chwilę nie zwalniając tempa, skończyli zabiegi wokół swoich skafandrów.

Korytarz doprowadził ich do okrągłego, pionowego szybu przypominającego wnętrze starej baszty. Wzdłuż ścian ciągnęły się zwinięte spiralnie schody. Mammea wpadł na nie pierwszy i, przeskakując po dwa stopnie, zaczął biec w górę. Kobiety, nieco wolniej, podążyły za nim. Darek wpatrzony w umykające przed nim plecy Barbary postawił nogę na pierwszym stopniu i w tym samym momencie zderzył się z kimś. Kiedy odzyskał równowagę, spojrzał rozdrażniony w bok i wtedy dopiero zrozumiał, że to on sam wpadł na kogoś, kto znalazł się u podnóża schodów o ułamek sekundy wcześniej niż on. Mruknął: „przepraszam”, i przepuścił jakąś dość drobną postać w błękitnym skafandrze.

Słuchawki wewnątrz jego kasku powiedziały:

— Baran!

Darek zdumiał się ogromnie.

— Co? — spytał niezbyt mądrze.

— Że baran, to baran — przytaknął drugi głos, z całą pewnością męski, chociaż niezbyt gruby. Nawet zgoła cienki, gdyby ktoś już koniecznie chciał wiedzieć.

Darek spostrzegł, że za nim podąża jeszcze jeden — granatowy — skafander.

— Pewnie któryś z tych filmowców. Głos osóbki idącej przed Darkiem był nawet niezbyt zdyszany, za to aż ociekał pogardliwą ironią, a należał niewątpliwie do istoty płci żeńskiej. Sądząc zaś z tego, co ten głos mówił o filmowcach, jego właścicielka była stałą mieszkanką stacji.

Pionowy szyb stanowił jedyną pieszą drogę do dyspozytorni i spotkali się w nim teraz wszyscy, tak goście, jak i gospodarze. Normalnie mieszkańcy różnych poziomów korzystali na pewno ze swoich własnych dźwigów. W czasie alarmu jednak nie wolno używać wind. O tym wie każdy, kto zna zwyczaje panujące w kosmicznych bazach. Chodzi o to, by nie ugrzęznąć między piętrami, kiedy na skutek jakiejś katastrofy ludzie musieliby opuścić stację.

Tak więc Darek doskonale znał okoliczności, którym zawdzięczał podsłuchany dialog granatowego z błękitna. Zupełnie nie rozumiał natomiast, czym sobie na taki akurat dialog zasłużył.

— Mogłaś go przepuścić — powiedział męski sopran — musi umierać ze strachu. Tego było już nadto.

— Kto umiera ze strachu?! — syknął Darek. — Powiedziałem przecież „przepraszam”!

— W każdym razie zapomniał języka w gębie — zgodziła się błękitna. — Pewnie, że przepuściłabym go, ale wpadłam tam z rozpędu i nie zauważyłam nawet, kiedy się na mnie zwalił.

Cała ta rozmowa odbywała się przy wtórze dudnienia schodów.

Darek przez chwilę wsłuchiwał się w nierówny werbel stóp atakujących metalowe schody i nagle spłynęło na niego olśnienie. Radio! Zapomniał o radiu! Rzeczywiście — baran.

Wdusił mikroskopijny guziczek sterczący z naszywki na rękawie i powtórzył na głos:

— Rzeczywiście, baran. Powiedziałem „przepraszam”, ale zapomniałem włączyć.mikrofon. Więc przepraszam jeszcze raz i skończmy już z tym. Nawiasem mówiąc, to prawda, że przyleciałem z filmowcami… Ale po pierwsze, nie umieram ze strachu, a po drugie, nie chciałem nikogo popychać. Tak się zdarzyło…

— Och! — wykrzyknął niewieści głosik.

— Zdaje się — zawtórował granatowy — że teraz ja powinienem powiedzieć „przepraszam”.

Na tym jednakże wymiana uprzejmości została chwilowo zawieszona, ponieważ akurat skończyły się schody. Błękitna, a za nią Darek wbiegli na stalowy pomost, który otaczał na wysokości półtora metra ogromną halę nakrytą półkolistym dachem. Pod nimi, pośrodku hali, znajdował się okrągły pulpit najeżony antenami sterczącymi z kilkunastu ekranów. Wewnątrz kręgu utworzonego przez ten pulpit widniała sylwetka mężczyzny w białym jak śnieg skafandrze. Mężczyzna był bez kasku. Miał ciemną, pociągłą twarz i niemal równie białe jak skafander włosy, gładko zaczesane do tyłu.

Darek rozejrzał się. A więc pracownia projektowa, którą oddano filmowcom, nie była największym pomieszczeniem na stacji. Tutaj można by z powodzeniem rozegrać mecz koszykówki. A pomost, na którym stali, to wymarzone trybuny.

— Jak się czujesz? — usłyszał głos Adama. Odwrócił się, ale w tym samym momencie trzy czy cztery głosy naraz odpowiedziały:

— Dziękudziękukujęję dodobrzebrze…

— Ja też — potwierdził po chwili chłopiec. Na tarasie zebrało się kilkanaście kolorowych skafandrów. Nagle ukazał się jeszcze jeden, zielony. „Spóźnialski” — pomyślał niechętnie Darek. Odwrócił głowę. Obok niego stał Bo. Jego twarz, widoczna za przeźroczystą banią kasku, odzyskała już normalny wyraz. Tuż przy kamerzyście zatrzymał się Adam, zaraz za nim błękitna i granatowy.

Mężczyzna w białym skafandrze pochylił się nad pulpitem i wdusił jakiś klawisz.

Niemal równocześnie z głośników popłynął jego spokojny baryton:

— Odwołuję alarm drugiego stopnia. Wszystkie urządzenia funkcjonują już normalnie. Dziękuję.

Dały się słyszeć zaledwie dwa lub trzy niegłośne westchnienia ulgi. Ludzie nie przejęli się za bardzo alarmem.

— Dlaczego, kiedy coś się dzieje, wzywają załogę właśnie tutaj? — spytał Darek mocując się z zatrzaskami swojego hełmu.

— Bo ta część stacji — odpowiedział swoim wysokim głosem granatowy — jest specjalnie opancerzona i stanowi jakby oddzielną całość. W razie potrzeby może się odłączyć i przemienić w statek kosmiczny o własnym napędzie.

Darek zdjął kask i zwrócił głowę w stronę mówiącego. Ten także zdążył już odsłonić swoją kruczoczarną czuprynę. Pod tą czupryną widniała twarz młodego chłopca, starszego najwyżej o rok od pewnego „filmowca”, zwanego też czasami „baranem”. Miał smagłą cerę i duże, białe zęby, które w tej chwili pozwalał podziwiać w całej ich okazałości.

Darek już chciał podziękować nieznajomemu za odpowiedź i zrewanżować mu się uśmiechem, kiedy jego wzrok padł na stojącą tuż obok dziewczynę. Podobnie jak jej towarzysz pozbyła się już kasku i przyciskała go teraz oburącz do swej błękitnej bluzy. W jej czarnych oczach wpatrzonych w Darka tliły się iskierki śmiechu zaprawionego kpiną. Zęby miała równie olśniewającej białości, co granatowy, jednakże znacznie drobniejsze. Oprócz wspomnianych ząbków w jej twarzy zwracały uwagę dwa okrąglutkie dołeczki w pełnych policzkach i duże oczy zwężające się ku skroniom.

Nad tym wszystkim widniała czarna grzywka nieco odstająca od czoła. Dziewczyna. Błękitna. Ta od „barana”.

Minęło jeszcze trochę czasu, zanim Darek zdołał wreszcie powiedzieć:

— Dziękuję. Granatowy zaśmiał się głośno. Taki te zęby mógłby mieć trochę mniejsze.

— Nie trzeba — odpowiedział wesoło. — Coś ci się należy za to, co usłyszałeś ode mnie i mojej słodkiej siostrzyczki. Nie wiedzieliśmy, że nie masz włączonego mikrofonu. Ale usłyszałeś wszystko, prawda?

Darek przytaknął niechętnie.

Bezwiednie odwrócił się i poszukał wzrokiem Soni. Złocista pozwalała jeszcze Bo i Adamowi uwalniać z baniastego kasku swoją piękną główkę. Reporter manipulował przy zatrzaskach, ale nie spuszczał wzroku z Barbary. Ytterby z kolei popatrywał co chwilę w stronę schodów. Oparty o poręcz stał tam ten zielony, który przybiegł ostatni. Jego głowa nadal tkwiła w próżniowym hełmie.

W głośnikach coś szczęknęło, salę wypełnił ponownie głos dyspozytora.

— Wszystko jasne — powiedział. — Pewnie chcecie wiedzieć, co to było. Automaty kontrolujące kable kriogeniczne natrafiły na miejsce o osłabionej wytrzymałości. Zadały pytanie dyżurnemu technikowi, czy mogą na chwilę przerwać osłonę kabla. Jak wiecie, te kable biegną rurami wypełnionymi ciekłym helem. Panuje w nich temperatura minus dwieście sześćdziesiąt dziewięć stopni Celsjusza. Dyżurnego nie było jednak na stanowisku. W tej sytuacji centrala, łączności przekazała pyta nie dyspozytorowi stacji, czyli mnie. Zabroniłem przerywania osłony, ale ponieważ brak odpowiedzi automaty zawsze przyjmują jako potwierdzenie, a między ich pytaniem i moją odpowiedzią minęło siedem sekund, rozdzieliły rurę i przystąpiły do spawania zagrożonego miejsca. Oczywiście, ciekły hel wystrzelił na zewnątrz, co spowodowało, że czujniki automatycznie ogłosiły alarm. Teraz temperatura w pomieszczeniach, do których przeniknęły pary helu, wyrównuje się i wszystko jest już w porządku. Pozostaje nam tylko jeszcze spytać, dlaczego dyżurny technik, Achilles Mykeskes, opuścił swój posterunek. Dziękuję.

Głośniki umilkły. Nastała cisza. Dyżurny zszedł ze stanowiska. Automaty nie — otrzymały na czas odpowiedzi. Ciekły hel wydarł się z przewodów i przedostał do wnętrza stacji.

Darek zrozumiał, co powiedział dyspozytor, ale nie mieściło mu się to po prostu w głowie. Nie słyszał dotąd, żeby żywy technik, pełniący dyżur w obiekcie kosmicznym, opuści l swój posterunek.

W tym momencie za plecami chłopca powstało małe zamieszanie. Odwrócił się i ujrzał spocona łysinę Werwusa. Grubas stał z załamanymi rękami przed reżyserem. Widać było, że znajduje się w stadium skrajnej rozpaczy.

— Mówię ci, Lwizwis — dobiegł Darka gorączkowy, zdyszany głos — że nie ma. Nie ma i nie będzie. Przeszukałem wszystko. Koniec. Zabij mnie, pokraj na plasterki, posól, natrzyj czosnkiem i upiecz, jeśli została jeszcze mysia dziura, do której bym nie zajrzał. Nie ma i już.

Tym razem reżyser nie zbył Werwusa jakimś rzuconym od niechcenia słówkiem. Nie zanosiło się wprawdzie na tu, że spużyje grubasa pokrajanego w talarki, jak ten sobie życzył, ale twarz mu, zmierzchła.

— Ładna historia — mruknął ponuro. — Co, u licha, mogło się z nimi stać?

Granatowy ożywił się nagle. Spojrzał na Darka, jakby właśnie odkrył, że temu wyrosło trzecie ucho.

— Słuchaj — odezwał się z podejrzanym entuzjazmem — a może to ty jesteś tym gwiazdorem, który będzie grał główną rolę?

Darek w ułamku sekundy przestał się interesować lamentami kierownika produkcji.

— Nic nie wiemo żadnym gwiazdorze — odpowiedział sucho.

Miał nadzieję, że na tym się skończy, nie przewidział jednak, że akurat w tym momencie Adam ukończy swój taniec wokół anielicy i uzna za stosowne skierować uwagę na Darka. Dotarły do niego ostatnie słowa chłopca i skwitował je okrzykiem zdumienia.

— Kto tu nie słyszał o sławnym gwiazdorze?! — zawołał z udanym oburzeniem. — Macie przed sobą — skłonił się błękitnej i granatowemu, wskazując na bratanka — pana Darka Ryskę, królewicza, a w przyszłości króla ekranów.

Królewicz syknął, jakby mu ktoś nalał wrzątku za kołnierz.

— Czy pani Barbara — spytał, dobitnie akcentując słowa — zrezygnowała już z twojej opieki, drogi stryju?

,Adam natychmiast poszybował wzrokiem nad głową chłopca w stronę, z której w sekundę póz-, niej dobiegł jadowity, a równocześnie dziwnie udręczony głosik:

— Głowa mi pęka. Powinni lepiej się zastanowić, zanim każą ludziom wkładać te łachy i biegać w nich po schodach. Chodźmy stąd, bo jutro będę do niczego.

— Zobaczysz, kochanie — zabrzmiał bas Lwizwi-sa, który uwolnił się w końcu od Werwusa i podszedł do Soni — że wszystko będzie dobrze. Wyglądasz jak bóstwo.

— Jak dwa bóstwa — poprawił Bo. Darek drgnął mimo woli. Głos kamerzysty brzmiał wprawdzie niemal normalnie, ale tego „niemal” wystarczyło, aby chłopcu stanęło przed oczami wszystko, co ujrzał w komórce przy końcu korytarza. Spojrzał ponuro na Bo i zamyślił się.

Tak się jednak tego feralnego dnia składało, że ilekroć próbował się nad czymś poważnie zastanowić, tyle razy ktoś lub coś stawało mu na przeszkodzie. Teraz w roli owej przeszkody wystąpił granatowy.

— Zdaje się — powiedział tonem nagany — że mamy tu kogoś, kto odciąga uwagę tłumów od naszego królewicza.

— Na to wygląda — zgodziła się błękitna. — To pewnie twoja partnerka?… — musnęła Darka przelotnym spojrzeniem.

— Tak — burknął krótko chłopiec.

— On jest zazdrosny. — stwierdził granatowy, błyskając swoimi olśniewającymi zębami.

— Wszyscy prawdziwi artyści są zazdrośni — pouczyła go błękitna.

— Ładna — oświadczył jej brat. — Nawet bardzo.

— Bardzo — przytaknęła czarnula. — Mogłabym mieć jej zdjęcie w jadalni. Nie musiałabym słodzić herbaty. Od cukru się tyje.

— Nie wiem, kto teraz jest zazdrosny — zauważył rzeczowo granatowy. — Zresztą, on też jest ładny — wskazał brodą Darka, nie przestając jednak wpatrywać się w Sonię. Widać było, że złotowłosa wywarła na nim duże wrażenie.

— On? Czy ja wiem… — zanuciła z powątpiewaniem jego siostrzyczka. — Ma piegi — odkryła nagle.

— W każdym razie będziemy musieli obejrzeć ten film — mruknął granatowy tonem wytrawnego krytyka obiecującego sobie niewysłowione rozkosze przed wieczornym widowiskiem, które ma zrobić generalną klapę.

Darek demonstracyjnie odwrócił się na pięcie, Skierował wzrok w stronę, gdzie spodziewał się ujrzeć Adama, ale ujrzał coś zupełnie innego. Coś, co sprawiło, że natychmiast zapomniał o złośliwościach miejscowego rodzeństwa i fochach swojej partnerki. Coś, od czego dosłownie i gruntownie zamurowało mu dech w piersiach.

Ten spóźnialski, zielony, był już bez kasku. Jego twarz… jego twarz…

— Proszę, żeby pan Mykeskes pozostał w dyspozytorni — powiedział w tym momencie przez głośniki mężczyzna w białym skafandrze.

Darkowi wydało się to wszystko jakimś upiór-nym snem. Ale to nie był sen…

Chwilę stał jeszcze jak skamieniały, po czym rzucił się na oślep przed siebie. Dopadł Bo Ytterby'ego, kiedy ten stawiał już nogę na pierwszym stopniu schodów, i chwycił go kurczowo za ramię.

— Bo — wykrztusił — t o j e s t ten trup! Kamerzysta zatrzymał się jak wryty. Jego oczy błyskawicznie przebyły drogę od Darka do zielonego i z powrotem. Następnie odszukały Joego Gratha, który był zajęty rozmową z Lwizwisem.

— Tsss… — twarz Bo stała się biała jak kreda. — Ani słowa!

— Ale… ale… — wyjąkał chłopiec.

— Nie teraz — syknął Bo. — Potem!

— To jest ten człowiek! — powtórzył nieprzytomnie Darek. — Ten, który tam siedział… nieżywy.

Bo wyprostował się z trudem i głęboko odetchnął.

— Wyjaśnię ci — powiedział zachrypniętym głosem. — Ale na razie pamiętaj, ani słowa, bardzo cię proszę.

— Czy mi się zdawało, czy mówiłeś o jakimś trupie? — Mammea podszedł tak cicho, że kiedy się odezwał, chłopiec aż podskoczył. — Czyżby ktoś zginął? A może zauważyłeś coś niezwykłego zanim spotkaliśmy się wtedy w końcu korytarza? Pamiętasz? Kiedy szukałeś swojego kogucika? Nie odpowiedziałeś mi wówczas — przypomniał z łagodnym wyrzutem, jego oczy patrzyły jednak twardo i badawczo.

Darek poczuł, że Bo zadrżał, zdjął więc rękę z jego ramienia, odstąpił o krok i, starając się panować nad głosem, oświadczył:

— Nie wiem, o czym pan mówi. Trup? Jaki trup? A teraz panowie wybaczą, muszę koniecznie porozmawiać z moim stryjem.

Nie czekając na odpowiedź, zbiegł kilkanaście stopni, po czym zatrzymał się i spojrzał w porę.

Przewieszone nad poręczą bielały tam dwie twarze, z których jedna była nierównie bledsza, druga natomiast odcinała się jaskrawo od wiśniowego skafandra. Miał wielką ochotę dodać otuchy Bo, zapewnić, że może liczyć na jego, Darka, dyskrecję. Nie mógł jednak tego zrobić, żeby nie wzbudzić podejrzeń Mammei, nie skierować jego uwagi na osobę kamerzysty. Skinął więc tylko lekko głową i ponownie zaczął zbiegać w dół, przeskakując po trzy stopnie.

Dogonił Adama, który szedł za paniami Lewis. Nie, nie powie wszystkiego. Ani o operatorze, ani o Mammei, ani też o tym, że Bo przyjął zmartwychwstanie nieboszczyka jako rzecz najnaturalniejszą pod słońcem. Porozmawiać z Adamem musi jednak koniecznie. Trzeba się tylko postarać, żeby stryj tym razem trafił do właściwej kabiny. Niech pozwoli trochę odpocząć złotowłosej i jej nadobnej opiekunce.

— Słuchaj — powiedział półgłosem do Adama — muszę z tobą porozmawiać. Ważne!

To: „ważne”, było hasłem, którego reporter, trzeba mu to przyznać, nie zlekceważył jeszcze nigdy. Także i tym razem spojrzał bystro na chłopca i krótko skinął głową.

— Dobra — mruknął. — Idziemy.

„Kiedy trzeba, potrafi być naprawdę równym facetem” — pomyślał Darek. Na przykład teraz. Kto inny zaraz zacząłby wypytywać: co, kiedy, gdzie i tak dalej. Adamowi wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć, że chodzi o cośi co musi zostać powiedziane, kiedy będą sami.

— Swoją drogą — mruknął po chwili „równy facet”, bardziej do siebie niż do chłopca — chciałbym wiedzieć, co takiego stało się temu zielonemu, że zszedł z posterunku. To chyba pierwszy tego rodzaju wypadek w całej historii podboju kosmosu, Chłopiec aż przysiadł.

— Komu? — spytał nie swoim głosem, Adam spojrzał na niego zdumiony.

— Powiedziałem: zielonemu, bo miał na sobie zielony skafander. Pewnie go nie zauważyłeś. Przyszedł ostatni.

Ostatni przyszedł trup.

— Czy to właśnie był ten dyżurny technik, który opuścił swoje stanowisko? — upewniał się gorączkowo Darek.

— Owszem — przytaknął stryj. — Nazywa się Mykeskes. Achilles. Jak na ironię — dodał zjadliwie.

Chłopiec przez dłuższą chwilę usiłował zebrać myśli.

— Pewnie odeślą go teraz na Ziemię — wyszeptał wreszcie. Adam jednak usłyszał,

— Powinni to zrobić jeszcze dzisiaj — zgodził się.

Darek już nic nie powiedział.

Загрузка...