NIE WYCHODŹ Z KABINY…

Świetnie, mały — mruknął mężczyzna.

Darek zdał sobie sprawę, że przedmiot uciskają-cy jego plecy zniknął już dobrą chwilę temu. Był zbyt pochłonięty swoją ślepą, szaloną nawigacją, by to przedtem zauważyć.

Uznanie napastnika było w pełni uzasadnione. Dodajmy, że wbrew wszelkiej logice sprawiło chłopcu przyjemność. Wbrew logice, bo w końcu dobry pilot zasługuje na coś więcej niż wyrazy podziwu ze strony zbira, który porywa statki.

Maleńki glob był bardzo blisko. Tak blisko, że reflektory oświetlające bazę lśniły jak jedna z gwiazd. „Udało się” — powtarzał sobie w duchu Darek. Nie był nawet zdziwiony. Są sprawy tak niezwykłe, że nie budzą już nawet pospolitego zdumienia. Szanse trafienia do Abarta i Adama, którzy dostali pewnie gorączki ze strachu o los chłopca, były takie, że… Zresztą, co tu mówić. Właściwie nie było żadnych.

A jednak Darek trafił.

Podprowadzał stateczek ostrożnie, bardzo powoli, nie zapominając o życzeniu napastnika. Przemknął nad oświetlonym lądowiskiem i jeszcze bardziej obniżył lot.

— Dosyć — rzucił mężczyzna.

— Jak to: dosyć? — burknął Darek. — Miało być kilka kilometrów. A poza tym muszę przecież wylądować.

— Nie musisz — wychrypiał ponuro obcy. — Zmieniłem zdanie. Teraz sam wezmę stery, a ty opuścisz statek. Tak jak przedtem ten twój Adam.

— Nie zejdę z pokładu — oświadczył chłopiec. — Jestem odpowiedzialny za los statku.

Ukłucie pomiędzy łopatkami przypomniało Darkowi, że pirat ma argumenty, które trudno będzie odeprzeć słowami.

— Złaź z fotela!

Chłopiec niechętnie cofnął dłonie znad pulpitu, po czym odruchowo przejechał nimi po swojej bluzie. Skafander był w porządku. Pomyślał jeszcze chwilę, następnie wzruszył ramionami i nie bez trudności — spowodowanych ciasnotą — przeniósł się na sąsiedni fotel. Usłyszał przyśpieszony oddech, tamten gramolił się niezdarnie przez oparcie, by zająć miejsce pierwszego pilota. Kiedy mu się to wreszcie udało, Darek po raz pierwszy, poprzez przeźroczystą osłonę kasku, ujrzał jego twarz — chudą o mocno zarysowanych kościach policzkowych. Oczy nieznajomego patrzyły niezbyt przytomnie, wargi poruszały się nieustannie, nawet kiedy nic nie mówił. W tym momencie — wbrew wszystkiemu, co zaszło, odkąd ten człowiek stanął na pokładzie „Smyka” — chłopiec doszedł do wniosku, że napastnik się boi. Tak, w tych jego oczach był strach. A może i coś więcej? Jakaś determinacja, smutek lub… szaleństwo?

— A teraz wynocha! — rzucił mężczyzna, szturchając Darka łokciem. — Masz dobry skafander? — zatroszczył się ni stąd, ni zowąd.

Chłopiec mruknął potakująco. Spojrzał na miotacz w dłoni swojego nieproszonego gościa i przez chwilę zawahał się, czy nie spróbować mu go odebrać. Ale ryzyko było zbyt wielkie. Pirat cały czas trzymał palec na spuście.

— A pistolet?

Darek pomacał się po kieszeni przy pasie. Pistolecik gazowy tkwił na swoim miejscu.

— Mam.

— Przechodź do włazu — rzucił obcy. — Nie robiłbym tego, gdybym nie musiał — dodał niespodziewanie, jego ton nagle złagodniał. — Nic ci się nie stanie, chłopcze, jesteś bardzo blisko bazy, a do wybuchu pozostało dobrych kilka minut. Zdążysz. — Ale pan nie zdąży — zauważył Darek przeciskając się już przez plątaninę kabli w kierunku śluzy.

— O to niech cię głowa nie boli. I powiedz swoim, że dostaną ten piękny stateczek z powrotem. Cześć, synu, i nie myśl, że… Zresztą, mniejsza z tym. Znikaj! Już!

Darek nie czekał na ponaglenia. Przed chwilą, kiedy ostatni raz spojrzał w ekrany, zobaczył, że światła bazy zostają za rufą rakiety. Każda sekunda oddalała go teraz od Adama!

Właz był otwarty. Napastnik, kimkolwiek był, umiał się obchodzić z aparaturą. Chłopiec odruchowo sprawdził szczelność skafandra, rozejrzał się po dalekich, obojętnych gwiazdach, pomyślał; że wkrótce ich blask zniknie w ogniu eksplozji, i głową naprzód wypłynął w przestrzeń.

Ułamek sekundy potem skierował wylot swojego pistoleciku w stronę przeciwną do bazy i nacisnął spust. Nie sądził wprawdzie, by ten dziwny pirat od razu uruchomił dysze napędowe „Smyka”, spalając prawowitego pilota stateczku ogniem odrzutu, ale na zdrowy rozum biorąc, tamten nie mógł czekać zbyt długo. A pominąwszy nawet niebezpieczeństwo grożące ze strony opuszczonej dopiero co rakietki, chłopiec miał uzasadnione powody życzyć sobie, aby jego podróż trwała jak najkrócej.

Podróż. Słowo, którego brzmienie ma smak przy-gody. Piękne słowo.

Podróż… Maleńka sylwetka zawieszona w nieskończonej czerni. Światełka, które widać, lśnią w odległościach nie dających się wyrazić słowami. Czasem któreś z nich gaśnie i tylko po tym można się zorientować, że pomiędzy mikroskopijnym człowieczkiem — osłoniętym przed próżnią, absolutnym mrozem i promieniowaniem jedynie cienką błonką skafandra — a gwiazdą pojawiła się jakaś przeszkoda. Statek? Planetoida? Meteoryt?

Taka podróż ma trochę inny smak…

W dodatku Darek podróżował w takiej pozycji, że to jedno, jedyne, zbawcze światełko, światełko zapalone przez ludzi, pozostawało dla niego niewidoczne.

Odpłynąwszy na bezpieczną odległość od „Smyka”, skierował wylot pistoleciku za siebie i strzelił krótką serię. Jego ciało nabrało przyśpieszenia. Dzięki temu udało mu się wreszcie obrócić. I wtedy ujrzał bazę. Była całkiem blisko. Potężne reflektory otaczały płaski — plac, na którym czerniały dwa wysmukłe kształty, dwie ostro zakończone kolumny. Statki. Mało brakowało, a wpakowałby się prosto na dziób wyższego z nich.

Skręcił ostro, wyminął rakietę i nagle spłynęło na niego olśnienie. Uświadomił sobie, że nie jest już w kabinie „Smyka”, że za jego plecami nie stoi uzbrojony napastnik i że wobec tego może… Co może? Oczywiście to, co powinien był zrobić natychmiast po opuszczeniu statku. Dziwne, jak łatwo człowiek zapomina o najprostszych rzeczach. Nawet człowiek, który skądinąd potrafi zachować zimną krew w najniezwyklejszych sytuacjach.

Sięgnął do rękawa i jednym muśnięciem palca uruchomił nadajnik.

— Mówi Darek Ryska — powiedział niezbyt głośno, ale i tak nie udało mu się opanować drżenia głosu. — Wzywam dyspozytora Abarta.

— Darek!

Okrzyk zabrzmiał tak blisko, że chłopiec musiał bezzwłocznie wykrzywić twarz w jakimś osobliwym grymasie. Ten odruch był absolutnie konieczny, jeśli nie miało dojść do katastrofy. Oczy Darka zaczęły bowiem podejrzanie mętnieć, jego broda drgnęła niebezpiecznie raz i drugi… Co, u licha, przecież nie… Tego by tylko brakowało!

— Darek! — wykrzyknął inny, tak dobrze znany głos.

Chłopiec poczuł nieprzepartą chęć użycia chusteczki do nosa. Niestety z paru co najmniej powodów było to niemożliwe. Nabrał więc tylko głęboko powietrza i, wypuszczając je małymi porcjami, powiedział:

— Dolatuję do bazy… W skafandrze… Napastnik uprowadził statek.

— Odbieram twój sygnał namiarowy — głos Abarta był już niemal normalny. — Siadaj, tylko ostrożnie.

— Ostrożnie, Darek — dorzucił Adam. — Wychodzimy na lądowisko. Zaraz nas zobaczysz. Zdążyłeś w sam czas. Za trzy minuty eksplozja.

Chłopiec ponownie skierował wylot pistolecika ku górze. Sekunda, dwie… i jego stopa dotknęła lądu. Odbił się, raz jeszcze dotknął spustu i stanął pewnie obiema nogami. Przez chwilę trwał bez ruchu, po czym uniósł stopę i mocno uderzył nią w skałę. Ląd!

Ląd — równy wielkością ziemskiej wsi, ot, taka wirująca w przestrzeni kosmicznej okruszyna, bez powietrza, wody, pozbawiona wszystkiego, co przypominałoby jakikolwiek zamieszkany świat. A jednak Darek zrozumiał teraz uczucia starożytnych żeglarzy, kiedy po huraganach i sztormach, w na pół strzaskanych statkach, bez kompasów, żagli i steru — dobijali w końcu cali i zdrowi do jakiejś pięknej, ocienionej palmami plaży.

W niskiej kopule bazy otwarły się prostokątne drzwi. Na plac wybiegły dwie sylwetki w skafandrach. Dwie… a za nimi jeszcze jedna. Ciekawe. Przecież miał być tylko dyspozytor… No i Adam.

Darek wyprostował się i ruszył im na spotkanie. Zrobił krok, dwa, po czym nagle — pod wpływem jakiegoś niedorzecznego impulsu — cisnął na ziemię swój pistolecik. Niech licho porwie wszystkich kosmicznych piratów, całe to beznadziejne obliczanie kursu, te podróże w samym skafandrze przez przestrzeń! Teraz tylko jak najprędzej znaleźć się z Adamem w zaciszu bazy, zrzucić kask, odetchnąć swobodnie w świetle i cieple, wezwać jakiś pomocniczy automat i zażądać, żeby przyniósł szklankę zimnej koli.

Przyśpieszył. Jeszcze przyśpieszył…

Ani się obejrzał, gdy jego stopy ponownie zamachały bezradnie w próżni. Ląd uciekł spod nich tak szybko, jakby cała planetoida numer dziewięćset sześćdziesiąt trzy zamieniła się nagle w rozpędzony, kosmiczny statek. Światła reflektorów zaczęły błyskawicznie przygasać. Jasny krąg z bazą i sylwetkami ludzi kurczył się, malał, malał…

— Darek!

Dokoła panowała już nieprzenikniona noc, Skądś — w takiej nocy nie ma ani dołu, ani góry, ani lewej czy prawej strony, są tylko wszechobecne gwiazdy — zaczął się do chłopca zbliżać jakiś niesłychanie nikły ognik.

— Darek!

Zamiast odpowiedzieć, zamachał rozpaczliwie rękami. W efekcie osiągnął tylko tyle, że jego ciało leniwie odwróciło się do bazy… no, powiedzmy: plecami. Stracił z oczu ten ostatni ognik łączący go ze światem ludzi. Wiedział oczywiście, że ten ognik to błysk pistoleciku Adama lub Attarta i że wkrótce nadejdzie pomoc. Wiedział jednak także, że z trzech minut, które pozostały do eksplozji sąsiedniej planetoidy, zrobiło się już najwyżej półtora. Jeżeli nie zdążą, czeka ich śmierć. A najgorsze, że wszystkiemu winna jego własna głupota.

Milczał w dalszym ciągu. Nie ze strachu, Z wściekłości na samego siebie. Rzucił ten pistolecik jak ostatni idiota. A potem zachciało mu się skakać. Nie przeszło mu przez myśl, że na tej kosmicznej drobince człowiek waży zaledwie jakieś dwadzieścia, no, niechby trzydzieści… gramów! Wystarczy jeden nieostrożny ruch, jeden bardziej sprężysty krok, by po prostu ulecieć w przestrzeń.

Nagle chłopiec uczuł, że coś niesłychanie powolnym i łagodnym ruchem chwyta go za nogi i że jego ciało nabiera szybkości. Mimo woli odetchnął z ulgą. Zrozumiał też, że milczeć nadal — oznaczałoby wygłupić się do reszty. Odchrząknął i spytał nienaturalnie spokojnym głosem:.

— Jesteś już?

— Jestem — mruknął Adam.

— Zdążymy?

— Chyba że znowu uciekniesz — ton, jakim Adam wypowiedział te słowa, przeczył ich żartobliwej treści.

Darek pomyślał, że jeśli eksplozja nastąpi właśnie teraz, Adam nigdy już nie nada żadnego reportażu. Przez niego…

— No, ląduj! — usłyszał głos i równocześnie spełnił życzenie stryja, chociaż zapewne nie tak, jak ten to sobie wyobrażał.

Raptem tuż przed osłoną kasku Darka pojawił się szorstki, ciemny grunt. W następnym ułamku sekundy szorował już twarzą i brzuchem po polu startowym bazy.

— Brawo! — ucieszył się Adam. — Przepiękna jaskółka! Ale nie musiałeś wypełnić tak dokładnie tego: „ląduj”.

Chłopiec zatrzymał się w końcu i bardzo ostrożnie wstał. Kiedy się odwrócił, reporter był już przy nim.

— A teraz w nogi! — zawołał.

Określenia „w nogi” nie należy rozumieć zbyt dosłownie. Przez całą drogę do bazy Adam wlókł po prostu chłopca za sobą, a raczej nad sobą, na podobieństwo latawca z krótkim sznurkiem, wystrzeliwując ostatnie zapasy energii ze swego pistoleciku. Nie znaczy to jednak, że nogi Darka w ogóle nie uczestniczyły w tym triumfalnym powrocie. Wręcz przeciwnie, odegrały rolę, którą trudno byłoby może nazwać zaszczytną, ale która okazała się szalenie ważna. Posłużyły mianowicie Adamowi jako ów sznurek od wspomnianego latawca.

Tak czy owak, podróżując w ten sposób, dobrnęli wreszcie szczęśliwie do wejścia, w którym widniała wysoka sylwetka mężczyzny. Mężczyzna ten cofnął się teraz pośpiesznie do środka.

— Już! — usłyszał Darek czyjś głos pełen napięcia.

Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale nagle zobaczył na ścianie na wprost wejścia swój własny cień. Zaraz potem ta ściana buchnęła— ostrym, przeszywającym błyskiem. Chłopcu wydało się, że stanął przed lustrem, na które ktoś skierował światło dziesięciu słońc. Zmrużył odruchowo oczy i obejrzał się z rozpaczą. Ale Adam był już wewnątrz! Właśnie mocował się z klapą włazu. Rozległ się trzask i w komorze śluzy zapanowała ciemność.

Teraz dopiero Darek zorientował się, że wrócił do pozycji pionowej. Wreszcie czuł, że jego tak ciężko doświadczone nogi stoją mocno i pewnie, dźwigając swoją przyrodzoną porcję żywej wagi. Tu nie groziły już żadne sztuczki ze strony — nie istniejącej niemal na tym globie — grawitacji.

— To się nazywa zdążyć w ostatniej chwili — powiedział jakiś męski głos.

Chłopiec przypomniał sobie, że z daleka widział trzy sylwetki zamiast dwóch. Abart tkwi pewnie przy aparaturze, w dyspozytorni. W momencie eksplozji nie mógł jej przecież opuścić nawet na ułamek sekundy. Kim więc był ten tutaj?

— Co się stało? — spytał krótko Adam. Darek z natury lubił jasne sytuacje. Poza tym uznał, że tym razem stryjowi naprawdę coś się od niego należy.

— Wyrzuciłem pistolet i podskoczyłem sobie — odrzekł szczerze. — Możesz powiedzieć, co o mnie myślisz, ale nie musisz — dodał po chwili ponuro. — I tak wiem…

— To dobrze — zaśmiał się krótko Adam i zaraz spoważniał. — Teraz powiedz, czemu zerwałeś łączność i co się stało ze statkiem?

Możliwie najkrócej opisał Darek wszystko, co mu się przytrafiło, od chwili kiedy komputer „Smyka” odebrał wezwanie o pomoc.

— Gdy kazał mi wyłączyć radio i automatycznego pilota, obliczyłem kurs…

— Co?! — przerwały chórem dwa głosy. W innych okolicznościach ten chór napełniłby serce chłopca niewysłowioną słodyczą. Ale po tym fatalnym wyskoku, dosłownie i w przenośni… Darek doskonale wiedział, że musi minąć trochę czasu, zanim w pełni odzyska poczucie własnej wartości.

— Obliczyłem kurs — powtórzył więc skromnie. — Nad bazą ten facet wyrzucił mnie z rakiety. I to już właściwie wszystko.

Nad wewnętrznymi drzwiami śluzy zapłonęło zielone światełko. Znak, że komora wypełniła się powietrzem i można już wejść do bazy.

Idąc korytarzem w stronę dyspozytorni, chłopiec raz jeszcze musiał powtórzyć swoją relację. Zrobiło się jaśniej i wreszcie mógł zobaczyć twarz tego trzeciego. Szpakowaty. Stewa. Człowiek, który przyleciał po pierwszej eksplozji i któremu dziwnie zależało na tym, żeby spotkać się z Nerpą bez świadków. Człowiek, który stał za Mammeą, kiedy ten wypytywał Darka o zaginione obiektywy. Człowiek, który tak natarczywie domagał się od Adama odpowiedzi, dokąd mają zamiar lecieć i czy uzyskali zgodę dyspozytora. Słowem, ktoś, kto lubi zajmować się cudzymi sprawami. Chłopiec postanowił z miejsca, że szczerą rozmowę z Adamem odłoży do czasu, kiedy zostaną sami.

— Cześć — przywitał Darka dyspozytor, w odróżnieniu od Nerpy zupełnie młody mężczyzna, w takim samym jak tamten białym skafandrze. — Gratuluję. Wprawdzie napędziłeś nam porządnego stracha, ale z pilotażu… piątka z plusem! Co ja mówię! Dziesięć piątek!

— Powiedz mi, chlubo rodziny — odezwał się Adam — kiedy już nazbierałeś tyle tych piątek, jak się właściwie czujesz? Może powinniśmy go zbadać? — zwrócił się do Abarta z udaną troską. — Musiał przejść poważny szok. A potem ten rozpaczliwy skok w przestrzeń…

— Uważam sprawę za wyjaśnioną — grobowym głosem przypomniał swoją skruchę Darek. — A czuję się dobrze.

— Pozwólcie — szpakowaty skończył właśnie manipulować przy pulpicie łączności i zwrócił się do chłopca — że teraz ja o coś spytam. Jak wyglądał ten mężczyzna, który porwał „Smyka”? Widziałeś go?

Darek spojrzał na Adama, jakby chciał od niego usłyszeć, czy ma odpowiadać. Stryj jednak milczał.

— Widziałem, ale tylko przez chwilę — bąknął wreszcie niechętnie „piątkowy” pilot.

— Mógłbyś go opisać?

— Miał bardzo szczupłą twarz i takie… takie wystające kości policzkowe. Szpakowaty skinął głową. Jego oczy zalśniły.

— Jesteś pewny?.

— Tak.

Darek bardzo nie lubił, kiedy pytano go o coś dwa razy. Stewa jakby wyczuł, o co chodzi, bo uśmiechnął się przelotnie.

— To bardzo ważne — usprawiedliwił się. — Muszę mieć absolutną pewność. Mówiłeś, że pytał, kto z tobą przyleciał, i że jakoś dziwnie zareagował, kiedy wspomniałeś Joego Gratha. Czy jeszcze o kimś rozmawialiście?

Darek pomyślał o przerażonym Bo, któremu obiecał, że będzie milczał, zanim się nie rozmówią.

— O nikim — powiedział stanowczym tonem. Stewa przyjrzał mu się badawczo, po czym bez słowa zaczął nakładać kask.

— Teraz nie polecisz — oświadczył Abart. — Promieniowanie.

— Muszę — mruknął Stewa już z korytarza. Dyspozytor włączył mikrofon.

— Zabraniam startu!

— Odmawiam wykonania — zadudniło w głośnikach. — Muszę tam być przed nim… Abart strzelił z furią palcami.

— Tutaj ja decyduję — powiedział z naciskiem. — Blokuję właz.

— Właz otwarty — padła odpowiedź. — Na mocy moich uprawnień odblokowuję automaty bezpieczeństwa. Nie mogę inaczej, Abart.

Darek poczuł, że jego niejasne podejrzenia dotyczące osoby szpakowatego stają się odrobinę bardziej niejasne. O jakich uprawnieniach on mówi? Przecież w przestrzeni — obojętne czy na statkach, czy w bazach satelitarnych — decydujący głos ma zawsze dyspozytor. Spojrzał na Adama i ku swojemu zdziwieniu ujrzał, że ten uśmiecha się z uznaniem. Zaraz potem usłyszał jego głos:

— Twarda sztuka. Nie złość się, Abart. Dobrze wiesz, że na jego miejscu postąpiłbyś dokładnie tak samo. A poza tym — uśmiech Adama stał się szerszy — ktoś już kiedyś powiedział: władza ma wtedy autorytet, kiedy nie wydaje poleceń, o których wiadomo z góry, że nie zostaną wykonane. Nie trzeba było zabraniać.

Abart pomilczał chwilę, jakby obmyślając zemstę nad szpakowatym. Wreszcie poruszył się niecierpliwie i machnął ręką.

— Musiałem — odburknął. — Natężenie promieniowania trzykrotnie przekracza dopuszczalne wartości. Poza tym zostaliśmy odcięci od świata. Wy straciliście „Smyka”, a ja wysłałem swój statek śladem ciężarowców, w rejon eksplozji, żeby automaty przeprowadziły badania wytrzymałości siłowego pola. Pierwsza rakieta zamelduje się tu nie wcześniej niż za pół godziny.

— Pół godziny to jeszcze nic takiego — powiedział Adam, spojrzał na Darka i przymrużył zabawnie oko. — Nie martw się, zdążymy jeszcze nakręcić dzisiejszą porcję waszego wiekopomnego filmu.

Chłopiec odruchowo popatrzył na zegarek. Dochodziła druga. Nie do wiary! Wydawało mu się, że od kiedy opuścili stację, minęła co najmniej doba. W rzeczywistości ich lot „Smykiem”, porwanie, powrót i te ostatnie sceny w bazie — wszystko to razem trwało raptem trzy godziny!

— Kim właściwie jest… Stewa? — zwrócił się po chwili milczenia do Adama.

Ten moment wahania przed wymienieniem nazwiska miał dać reporterowi, do zrozumienia, że szpakowaty nie cieszy się szczególną sympatią Darka.

Adam spojrzał niepewnie na Abarta. Porozumieli się wzrokiem, po czym dyspozytor machnął ręką.

— Niech wie — mruknął. — Teraz to już i tak nie ma znaczenia.

Stryj Darka skinął głową na znak, że się zgadza z opinią Abarta.

— Stewa przyleciał specjalnie z Ziemi, aby wyjaśnić sprawę tych zaginionych obiektywów fan-tomatycznych — powiedział. — Jest oficerem w Radzie Głównej Służby Ochrony Zdrowia.

Chłopiec podskoczył jak ukąszony przez osę.

— Adam! — krzyknął chwytając reportera za rękaw. — Czy on wie… czy ty mu coś mówiłeś?

— Co mu miałem mówić? Przecież ja — zaakcentował to słówko — o niczym nie wiem. A trudno mi informować przedstawiciela Rady Głównej Służby Ochrony Zdrowia, że mój bratanek tak jakby czegoś się domyślał.

— Ja muszę się z nim zobaczyć! — krzyknął rozpaczliwie chłopiec. — To znaczy — poprawił się — a muszę porozmawiać z Bo! Ja muszę…

— Przykro mi, ale naprawdę to musisz czekać, aż uda nam się stąd odlecieć — zauważył stryj. — Możesz oczywiście połączyć się ze stacją i poprosić YtterbY'ego. Albo Stewę… Tylko że wtedy będą cię słyszeć wszyscy. A nawiasem mówiąc — dorzucił od niechcenia — czy nie mógłbyś przy okazji i mnie poinformować, co ty właściwie wiesz?

Darek spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, potem przeniósł to spojrzenie na Abarta, wrócił do stryja i powtórzył całą operację od nowa. Ale dyspozytor tkwił nieruchomo przed swoim pulpitem, a Adam z osobliwym upodobaniem wpatrywał się w ścianę nad głową chłopca. Zza tej ściany dobiegał chwilami charakterystyczny, stłumiony terkot przekaźników. Poza tym w kabinie było cicho, jak makiem zasiał.

W tej ciszy głos Darka, kiedy wreszcie przemówił, jemu samemu wydał się obcy.

— Ja naprawdę muszę najpierw porozmawiać z Bo. Chyba rozumiesz… — wpatrzył się w Adama z błagalną prośbą.

— Rozumieć rozumiem — odpowiedział po namyśle reporter — ale boję się, że z tego rozumienia nic nikomu nie przyjdzie. Dlaczego właściwie — wrzasnął nagle, aż chłopiec cofnął się odruchowo o krok — nie powiedziałeś o wszystkim Stewie?! Mało ci latania bez namiaru, gubienia rakiet i roli w filmie?! Zachciało ci się jeszcze zabawy w detektywa?!

Darek po raz pierwszy w życiu widział tego swojego wesołego stryja w ataku autentycznej furii. Nie potrafił jednak nawet się zdziwić. Był zbyt przygnębiony.

— Skończyliście? — spytał po chwili Abart. -Jeśli tak, to może przyjdziecie popatrzyć.

Chłopiec nie był teraz ciekaw absolutnie nicze-go, co nie wiązało się bezpośrednio z ponurą tajemnicą Mykeskesa i Joego Gratha.

Adam natomiast… Ale czego innego można się było po nim spodziewać? Posapał jeszcze chwilę, gromiąc swego bratanka zabójczym wzrokiem, po czym nagle odwrócił się na pięcie i podbiegł do dyspozytora. Stanął za jego plecami i jakby nigdy nic wpatrzył się w ekrany. A po chwili zapomniał o całym świecie. Liczyło się tylko to, co niosła bieżąca chwila. To, o czym będzie można opowiedzieć ludziom, słuchaczom i widzom jego agencji informacyjnej. Cały Adam!

— Darek! — zawołał w pewnej chwili. — Chodź tu prędko!

Wezwany nie drgnął nawet.

— No, chodźże! — ponaglił go niecierpliwie stryj. Wreszcie, nie słysząc kroków chłopca, odwrócił się w jego stronę. Spojrzał mu badawczo w oczy, po czym nagle wygłosił mowę.

— Możesz coś zrobić? Nie możesz — odpowiedział sam sobie. — Możesz coś wymyślić? Nie możesz. Na razie nie masz wpływu na bieg wydarzeń. W takiej sytuacji człowiek ma do wyboru albo siedzieć i płakać, albo czekać z założonymi rękami, albo wreszcie zająć się czymś pożytecznym. Zapamiętaj sobie, co mówię, ośla głowo, bo to jedna z wielkich tajemnic powodzenia. Nie tylko reportera, ale i naukowca, którym podobno chcesz zostać. Jeśli przyjdzie ci poczekać kilka go-dzin na wyniki jakichś pomiarów, to co zrobisz na tym swoim Ganimedzie? Pójdziesz spać? Będziesz biegał od jednego aparatu do drugiego i piszczał Jak Werwus? A może uwalisz się w fotelu i…

— Dobrze już, dobrze — przerwał Darek zrezygnowanym tonem.

Trudno odgadnąć, czy przekonał go, jeśli można tak powiedzieć, całokształt przemowy reportera, czy też decydującą rolę należało przypisać samej „oślej głowie”. A może po prostu wolał ustąpić, żeby tylko Adam przestał mówić? W każdym razie stryj osiągnął swój cel. Chłopiec, wprawdzie ociągając się, podszedł do ekranu. Przez chwilę jego twarz pozostała jeszcze mroczna i nieobecna. Zaraz potem rozjaśnił ją promyk zaciekawienia. Ten promyk wkrótce się powiększył w prawdziwe światło.

Widok był bajeczny. Na pierwszym ekranie rysowały się tory wielkich bezzałogowych transportowców, które przewoziły szczątki planetoidy z rejonu wybuchu na plac budowy. Była to istna plątanina zielonych nitek, ciemnych lub połyskujących, w zależności od tego, czy dany tor był akurat wolny, czy zajęty. Sąsiedni ekran ukazywał pracę automatycznych ładowarek zbierających te okruchy i przenoszących je do ładowni macierzystych statków. Te od razu po zamknięciu włazów uruchamiały silniki i odlatywały, bodąc czerń smugami wielobarwnego ognia. Trzeci ekran przekazywał obraz terenu budowy. Zawieszone w próżni reflektory oświetlały ogromną, niemal płaską jeszcze platformę. Tylko tu i ówdzie piętrzyły się sterty odłamów skalnych, tam gdzie w przyszłości miały być wzgórza, parki alpejskie lub tradycyjne budowle z kamienia. Wydawało się, że automaty montują miasteczko dla lalek. W rzeczywistości obszar przyszłego osiedla miał mieć średnicę pięciuset kilometrów.

Darek przeniósł wzrok na ekran stojący po przeciwnej stronie i przez chwilę przyglądał się przeskakującym na nim liczbom.

— A co to jest? — nie wytrzymał w końcu. Abart odwrócił się i podążył za wzrokiem chłopca.

— Mapa — odpowiedział z uśmiechem.

— Mapa? — nie zrozumiał Darek. — Mnie chodzi o ten ekran z liczbami…

— Przecież mówię. Mapa — powtórzył dyspozytor. — Tyle że zamiast przedstawiać rozmaite kraje, podaje ich położenie. Bo te kraje są stale gdzie indziej.

— Planetoidy — dopowiedział Adam.

Chłopiec odgadł już jednak sami że chodzi o planetoidy. „Mapa” przedstawiała po prostu drogi, którymi te ciałka niebieskie odbywają swoje podróże wokół słońca. Te drogi były bardzo różne, od regularnych niemal kół po niezmiernie wydłużone elipsy. Przecinały się i rozbiegały na wszystkie możliwe sposoby. Istny gąszcz!

Nagle Darek przypomniał sobie, że cały ten obszar między Marsem a Saturnem jest rezerwatem. Planetoidy znajdowały się pod ścisłą ochroną, tak jak na Ziemi Alpy, wyspy Oceanii lub norweskie fiordy. Tymczasem oni tutaj rozwalają sobie te globiki niby nigdy nic, budują beztrosko miasta.

Zapytał, jak to właściwie jest.

— W ziemskich rezerwatach także trzeba od czasu do czasu wyciąć drzewo — odpowiedział Abart. — Widzisz, planetoidy są na ogół bardzo niesforne. Wiele z nich zapędza się w pobliże Słońca, by potem odfrunąć aż w okolice Jowisza. Wiemy, które z nich za tysiąc czy milion lat musiały by się zderzyć z jakąś planetą albo wejść na orbitę okołoziemską. Do tego i tak nie moglibyśmy dopuścić… A ponieważ potrzebujemy materiału budowlanego już w tej chwili, rozbijamy je teraz. Mogę cię zresztą pocieszyć, że na kilkaset tysięcy planetoid zamierzamy zniszczyć zaledwie pięć. Wczoraj byliście świadkami drugiej eksplozji, a dzisiaj trzeciej. Za tydzień rozprawimy się z dwiema pozostałymi. Czekamy tylko, aż będą trochę bliżej. Darek zastanowił się przez moment.

— Czy tego miasta nie opłaciłoby się postawić na jakiejś istniejącej planetoidzie, zamiast budować w przestrzeni całkiem nowe ciało kosmiczne?

— Łatwiej jest zaprogramować orbitę sztucznego satelity niż zmienić naturalny szlak takich wielkich obiektów jak na przykład Pallas, Juno czy Dembowska mających po kilkaset kilometrów średnicy — wyjaśnił na odmianę Adam. — Trzeba by instalować w nich ogromne agregaty, rozkopywać skały i tak dalej. Chcemy, żeby to miasto krążyło sobie spokojnie, w jednakowej odległości od Słońca… i od Ziemi. Żeby miało stałą temperaturę i stałe zużycie energii. To leży w interesie i konstruktorów, i przyszłych mieszkańców. A jeśli chodzi o to, co mówiłeś o rezerwacie… Pomyśl, jakie wspaniałe wycieczki będzie można stąd robić! I stale na nowe planetoidy, bo przecież ruch planetoid jest niejednakowy, więc w pobliżu miasta będą się pojawiać coraz to inne. Jeżeli ktoś zechce, będzie mógł na przykład rozbić biwak na Amorze. Ta łupina o średnicy dwudziestu czterech kilometrów podchodzi tutaj co osiem lat bardzo blisko. Wyobrażasz sobie te widoki? Albo Eros. To po prostu jedna skalna iglica o długości trzydziestu pięciu kilometrów, a szerokości — jedenastu. Niby jakiś szczyt w Tatrach. Tylko że można po niej chodzić bez lin, haków i tak dalej. Człowiek ważyłam dwadzieścia gramów.

— O niespodziankach z wagą ten młody człowiek miał już okazję przekonać się na własnej skórze — wtrącił Abart.

Reporter zarechotał.

— Właśnie — przytaknął. — A częściowo i na mojej.

— Więc nie martw się już o rezerwat — podjął przerwany temat dyspozytor. — Zostanie dość… Dla wszystkich. Vesta, Polonia, Eunomia, Hermes, a nawet choćby Hidalgo, któremu prawie złożyłeś już wizytę. Wymieniam tylko niektóre z większych planetoid. Będzie się dokąd wybrać… za miasto!

— Kto wie — zauważył Adam — czy nie zamieszkacie tu kiedyś z twoją matką. Przecież nie będziecie do końca życia tkwić w tej skorupie na Ganimedzie.

— Tu Abart, słucham — dyspozytor poprawił się nagle w fotelu i skupił uwagę na swoim pulpicie. — Zrozumiałem. Promieniowanie w normie. Pole siłowe zdejmuję za trzydzieści minut. To znaczy, że mogę ściągać statki.

Zamigotały jakieś lampki. Dyspozytor odbierał sygnały, nie włączając fonii.

— Powiedz, że odstawię mu jego gwiazdora za jakiś kwadrans. Ale osobiście dałbym dzisiaj chłopcu spokój. Miał dość wrażeń.

— Nic mi nie jest — naburmuszył się Darek, zrozumiawszy, o co chodzi.

— Psst, nie przeszkadzaj! — uciszył go Adam.

— Dobra, dziękuję — zakończył Abart. Bez słowa wyjaśnienia zajął się przyciskami na swoim pulpicie. Wreszcie wyprostował się, odetchnął i odwrócił do nich.

— Jeśli naprawdę tak bardzo chcecie mnie zostawić samego, możecie przejść do śluzy. Za cztery minuty podstawię wam rakietę. Nerpa już wie. Szczęśliwej drogi — zakończył odprowadzając wzrokiem dwie sylwetki w skafandrach, które znikały już w drzwiach prowadzących na korytarz.

Rakieta była większa i wygodniejsza od „Smy-ka”. Aparatura działała bez zarzutu. Nerpa powitał ich w połowie drogi, ale powiedział zaledwie kilka słów. Wiedział już, że Darek zdał celująco swój przedziwny egzamin z nawigacji. Uznanie wyraził krótkim: „gratuluję”. W jego głosie wyraźnie czuło się zatroskanie. Nic dziwnego. Stewa z pewnością nie omieszkał go już poinformować o porwanym statku, który teraz buszował gdzieś w pobliżu z wyłączonym radiem. A także o innych sprawach…

Chłopiec w czasie podróży nie odezwał się ani razu. Miasto wśród planetoid, świat małych plane-tek, ich osobliwości, drogi i nazwy — wszystko to natychmiast wywietrzało mu z głowy. Teraz nie musi już zajmować się „czymś innym”, jak tego przedtem chciał Adam.

Co zrobi? Przede wszystkim odszuka Bo. Następnie porozmawia z tym oficerem Służby Ochrony Zdrowia, Stewą. Wreszcie pójdzie kręcić zaplanowane na dzisiaj sceny. Różne nieboszczyki, porywacze rakiet, obiektywy fantomatyczne i związane z nimi zagadki przestaną dla niego istnieć. Niech się tym martwią inni. On sam zrobi wszystko, żeby jak najprędzej skończyli ten film. Pomyślał o maleńkiej, tkwiącej w skałach bazie na Ganimedzie i nagle stanęła mu przed oczami twarz matki, tak żywa i bliska, że aż zaciął zęby. Dałby nie wiem co, żeby to już był koniec i żeby znowu mógł usłyszeć jej głos, przytulić się do niej.

— Pole startowe zamknięte — rozległo się w słuchawkach. — Lądowanie zakończone.

— Idź teraz prosto do naszej kabiny — powiedział Adam — i nie wychodź, dopóki po ciebie nie przyjdę. Chłopiec pokręcił głową.

— Muszę znaleźć Bo.

Atelier było puste. Kamery i projektory wyświetlające dekoracje przeniesiono w inne miejsce. Stanęli w drzwiach, które wychodziły na korytarz prowadzący do kabin.

— Nie teraz — rzucił zdecydowanie Adam. — Postaram się wrócić jak najprędzej. Ale do tego czasu musisz siedzieć w kabinie.

— Czy nie rozumiesz, że ja muszę… — zaczął z wyrzutem chłopiec, ale Adam nie pozwolił mu skończyć.

— Teraz musisz zrobić to, co mówię — uciął. — Mogę cię zapewnić, że rozumiem i wrócę najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Wystarczy?

Chłopiec bez słowa ruszył w głąb korytarza. Adam chwilę jeszcze stał bez ruchu, odprowadzając go pełnym napięcia wzrokiem, po czym odwró cił się i zniknął wewnątrz sali. Darek słyszał jego oddalające się kroki.

Szedł coraz wolniej… Stewa jest tutaj od pół godziny. Co zdążył zrobić? Chyba jeszcze niewiele. Lwizwis upewniał się u Abarta, czy Darek zdąży na popołudniowe serie zdjęć. A może to nie Lwizwis? Może w kabinie, do której Darek idzie, ktoś już na niego czeka? Ktoś, kto zrozumiał, że Darek wie odrobinę za dużo…

Zaraz. Co on właściwie wie? Trup, który okazał się niesumiennym mechanikiem, do tego zupełnie żywym, machinacje Gratha w tej mysiej dziurze na końcu stacji, przestrach Bo… I na tym koniec. Wszystko inne to tylko niejasne podejrzenia związane z zaginięciem obiektywów i z opowieścią Adama o fantomatyce. Porwanie „Smyka” mogło, ale nie musiało wiązać się z tym, co zaszło tutaj, na stacji. Nie, na razie przynajmniej może zupełnie bezpiecznie iść do swojej kabiny i czekać tam na Adama.

Pomyślawszy to, chłopiec zatrzymał się nagle. Gdyby tak teraz przypadkiem spotkać Bo…

Tuż za nim ktoś nagle cicho zakaszlał. Darek odwrócił się jak na sprężynie i ujrzał… zaróżowioną z pośpiechu, pewnie z pośpiechu, bo z ja-kiegożby innego powodu, ciemną twarzyczkę z dwoma okrągłymi dołeczkami. Czarna grzywka spadała na czoło dziewczyny pojedynczymi kosmykami, które w tej przynajmniej chwili przypominały rozcapierzone pędzelki do malowania.

— Czekasz na kogoś? — spytała Anna i zazezo-wała w stronę drzwi prowadzących do najbliższej kabiny.

Chłopiec, tak był przejęty swoimi sprawami, że nie zrozumiał znaczenia tego zeza. Przebiegło mu natomiast przez głowę, że ona coś wie o nim i o Bo. Myśl była zgoła niedorzeczna. Takich myśli należy się natychmiast pozbywać. Powtórzył machinalnie pytanie Anny:

— Czy ja na kogoś czekam?…

— Nie chciałabym przeszkadzać — zauważyła szczególnym tonem dziewczyna.

— Przeszkadzać?…

— Przepraszam, czy szanowny gwiazdor dobrze się czuje? — zatroszczyła się słodko latorośl pierwszego dyspozytora. — Podobno miałeś dzisiaj jakieś przejścia, a my za nic nie chcielibyśmy dopuścić do tego, żeby pobyt w naszej skromnej stacji odbił się niekorzystnie na serialu, na który tak niecierpliwie czekają miliony wielbicieli waszego talentu, nie wyłączając niżej podpisanej.

Tu nastąpiła kopia dworskiego dygu podpatrzonego u Soni. Pech chciał, że dokładnie w tym samym momencie owe drzwi, które wzbudziły takie zainteresowanie Anny, stanęły otworem i ukazała się w nich złotowłosa osóbka w całej swej oka-załości.

Zobaczywszy Annę i Darka znieruchomiała na chwilę, po czym jej piękne rączki złożyły się wdzięcznie, jakby do oklasków.

— Proszę, proszę — zaszczebiotała, uśmiechając się jak kot do myszy — widzę, że będę miała dublerkę. Nie wiedziałam, że stoicie przed moimi drzwiami… A może to twój stryj przysłał cię do nas? — zagadnęła od niechcenia, nie patrząc na Darka, którego twarz z wolna zaczynała odzyskiwać normalną barwę. — Skoro tak, powinieneś go uspokoić. Barbara jest tutaj. Odpoczywa.

Co powiedziawszy, zawróciła z gracją łabędzicy na jeziorze i odpłynęła. Niedaleko zresztą. Po kilku krokach zatrzymała się i rzuciła przez ramię:

— Przepraszam. Nie chciałabym przeszkadzać… I odpłynęła już na dobre, znikając w atelier. Darek odprowadził ją niezbyt przytomnym wzrokiem, a następnie zainteresował się drzwiami, które sobie wybrał, by przy nich podumać. Oczywiście, należały do kabiny pań Lewis! Teraz zrozumiał, skąd wzięły się te „delikatne” napomknienia Anny.

— Nie Wiedziałem… — zaczął głucho i na tym poprzestał.

Z dziewczyną najwyraźniej działo się coś dziwnego. Jej wargi i policzki drgały, jakby ktoś łaskotał je delikatną trawką. Chłopiec zapatrzył się w te osobliwe przejawy życia pozbawione logicznego związku z sytuacją, by nagle, zapominając o wszystkich kłopotach, wybuchnąć beztroskim śmiechem. Anna zawtórowała mu natychmiast.

Dobrą chwilę korytarz rozbrzmiewał dźwiękami przypominającymi zachrypłe i rozpędzone do obłędu dzwonki. Nagle Darek ucichł i wykonał coś, co w jego mniemaniu wybornie naśladowało zgrabny dziewczęcy dyg, a co w rzeczywistości było bardzo podobne do potknięcia się starego strusia na wyślizganym lodzie.

— Przepraszam — wyjąkał wymachując ramionami, aby złapać równowagę — czy nie przeszkadzam?

Oszalałe dzwonki podjęły swoją muzykę i ciągnęły ją tym razem bez porównania dłużej.

— Wiesz — wykrztusiła wreszcie Anna — ty jesteś…

Nie dokończyła, bo zabrakło jej tchu. A może nie tylko dlatego? Zagryzła wargi. Zupełnie, jakby odżegnywała się od natrętnej myśli, której o mało co nie wypowiedziała na głos.

Darek także umilkł. Przyjrzał się czarnej, zmierzwionej grzywce, dużym i lekko skośnym oczom, dołeczkom.

„Ty jesteś…” — i nic.

Odetchnął głęboko i spoważniał w jednej chwili.

— Co tutaj robisz? — spytał.

Anna spuściła głowę dziwnie zmieszana.

— Mieszkam niedaleko. Za zakrętem… — ruchem ręki wskazała kierunek.

Tam poszła Sonia, taro znajdowało się wejście do sali, w której wczoraj rano Darek zawarł znajomość ze swoją partnerką. Do tego miejsca chłopiec znał już każdy centymetr drogi. Ale przecież korytarz biegł dalej i tam dalej także mieszkali ludzie. Wszystkie kabiny znajdowały się na tym jednym poziomie. Stacja była przecież naprawdę mała.

Chłopiec ponownie westchnął.

— Muszę iść teraz do siebie — powiedział stanowczo, choć nie bez żalu.

— Mnie nie przeszkadzasz — usta dziewczyny drgnęły.

Widać było, że czeka tylko na najdrobniejszą zachętę z jego strony, żeby znowu parsknąć śmiechem. Ale Darek tym razem nie podjął wyzwania.

— Gdzie Marek? — spytał. Wzruszyła ramionami.

— Pewnie u ojca — mruknęła. — Albo właśnie przewraca oczami z zachwytu, jeśli udało mu się spotkać tę twoją gwiazdę. Och, przepraszam' — dodała szybko, jednak bez widocznych oznak skruchy. — Na twoim miejscu byłabym zazdrosna.

Chłopiec mógł jej szczerze powiedzieć, że jeśli już miałby być o kogoś zazdrosny, to… Zaraz, zaraz — zazdrość? Co za bzdury! Złotowłosa jest olśniewająca, nie da się ukryć. Gra jak w natchnieniu. Z pewnością czeka ją wspaniała kariera. Ale…

Jeszcze raz głęboko zaczerpnął powietrza i powtórzył z naciskiem:

— Muszę iść do siebie. I… — zawahał się przez moment — bardzo bym cię prosił, żebyś także poszła teraz do swojej kabiny, a jeszcze lepiej do ojca.

Twarz dziewczyny w jednej chwili zmieniła wyraz.

— Dlaczego? Co to ma znaczyć?

— Ja cię tylko proszę… — wybąkał Darek. Anna cofnęła się. Zmrużyła oczy.

— Może naprawdę masz jakąś sprawę do tej ciotki? — syknęła. — Albo sam chcesz pobiec za Sonią? Jeśli myślisz, że musisz się mną krępować…

Chłopiec poczuł suchość w ustach. Odchrząknął i powiedział błagalnym tonem:

— Sprawa jest poważna. Na stacji coś się dzieje… Coś, co ma chyba związek z porwaniem „Smyka”. Wiesz przecież… I nie chciałbym… nie chciałbym… — zająknął się. — Krótko mówiąc umówi-łem się z Adamem, że będę na niego czekał w kabinie — wykrztusił w końcu.

— To idź i czekaj! — parsknęła Anna. — Czy Adam powiedział ci może, żebyś odsyłał do domu każdego, kogo spotkasz? Czy też tylko mnie spotkał ten zaszczyt?

— Nie rozumiesz — Darek stracił w końcu cierpliwość — że tu chodzi o poważne sprawy? Wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego proszę — podkreślił to słowo — żebyś poszła do siebie albo do pana Nerpy.

— A ja proszę — wycedziła dziewczyna — żeby na mojej stacji nikt mi nie dyktował, co mam robić, i żeby nikt nie dzielił się ze mną swoim własnym strachem. Jasne?

W chłopcu zakipiało. W pasji zrobił coś, czego zapewne nie zrobiłby nigdy, gdyby udało mu się choć przez chwilę pomyśleć.

— Tak uważasz? — powiedział przez zęby. — W takim razie chodź ze mną. Pokażę ci to, czego na tej twoje j stacji z pewnością nie widziałaś jeszcze nigdy. I… zaraz zobaczymy, kto z kim będzie się dzielił swoim strachem!

To powiedziawszy zrobił w tył zwrot i ruszył ostrym krokiem w mroczną perspektywę korytarza. Kiedy mijał drzwi swojej kabiny, zaświtało mu, że-nie tylko postępuje niezbyt mądrze, ale że w dodatku robi świństwo Adamowi. Temu samemu Adamowi, który wobec niego był zawsze lojalny.

Mógł się jeszcze cofnąć. Czuł, że powinien się cofnąć. Cóż, kiedy w uszach dźwięczały mu jeszcze jego własne słowa. „Zobaczymy…” Jeśli teraz stanie, odwróci się i powie z rozbrajającym uśmiechem: „przepraszam, żartowałem”, to co ona o nim pomyśli? Co on sam pomyślałby na jej miejscu?

Minął więc drzwi swojej kabiny, nie spojrzawszy nawet w ich stronę. Nie. Jeśli się teraz cofnie, nigdy nie potrafi jej udowodnić, że nie powoduje nim strach, ani też, że nie. zadziera nosa.

Szedł prędko. Nie oglądał się, słyszał jednak, że dziewczyna następuje mu na pięty. Bez namysłu wkroczył do owego pamiętnego przedsionka przy końcu korytarza. Część mieszkalna stacji pozostała za nimi. Otoczył ich mrok.

— Tam już nic nie ma — odezwał się zdyszany głosik.

— Tss! — syknął.

Położył palec na wargach i wskazał drzwi do komórki, w której wtedy urzędował Grath.

Teraz te drzwi również były uchylone. I podobnie jak wczoraj, kiedy chłopiec po raz pierwszy zawędrował w to miejsce, przez szparę padała na podłogę smuga światła. Ale wewnątrz panowała cisza.

Darek zaczął się skradać na palcach. Bardzo ostrożnie podszedł do szpary i przytknął do niej oko.

W polu widzenia chłopca ukazał się fotel, w którym wczoraj siedział trup, oraz spoczywający na poduszce tego fotela wielki, splątany motek cienkich drucików.

Darek wyprostował się i dwoma palcami dotknął delikatnie drzwi, powiększając szparę. W środku nie było nikogo.

Chłopiec odetchnął z ulgą. Otworzył drzwi na całą szerokość i śmiało wszedł do małej komórki zwężającej się w głębi na kształt przypłaszczonego lejka.

— No, chodź — zaprosił dziewczynę. Natychmiast znalazła się obok niego.

— Po co mnie tu przyprowadziłeś? — spytała rozglądając się podejrzliwie. — Tutaj mc nie ma… — jej wzrok padł na fotel i umilkła.

— Byłaś tu kiedyś?

Anna potrząsnęła przecząco głową.

— Ano właśnie — szepnął Darek. — Jak my-ślisz, kto tu może przychodzić? Spojrzała niepewnie, ale wzruszyła ramionami.

— Nikt. Bo i po co? Darek wskazał na małe, mleczne lampki wmontowane w sufit.

— Więc kto w takim razie zapalił tutaj światło? A ten fotel?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Wpatrzyła się w kłębek drucików i jej oczy powoli stawały się coraz większe. Gdyby jeszcze wiedziała, że te druciki opasywały wczoraj głowę nieboszczyka Achillesa Mykeskesa, który następnie nagle ożył…

— Co to właściwie jest? — spytała zdławionym głosem.

— Jeszcze nie wiem — mruknął chłopiec.

Nadrabiał miną, ale czuł się coraz bardziej nie-swojo. Dokoła panowała zupełna, martwa cisza. W takiej ciszy wszystko może się zdarzyć. I po jakie licho właściwie przyprowadził tutaj tę dziewczynę?! W razie czego…

Spokojnie. Nie dajmy się zwariować. Co to znaczy: w razie czego? Czego, na przykład?

W pewnej odległości od fotela ktoś ustawił cztery statywy. Wyglądały jak najzwyklejsze stojaki pod małe kamery filmowe, ale kamer na nich nie było. Pod ścianą znajdował się jakiś wielki, szary pojemnik z dwoma szerokimi uchwytami, wyraźnie przystosowany do noszenia wielkich ciężarów. Ale ciężarami zajmują się przecież automaty, nie ludzie! W głębi, tam gdzie sufit zaczynał się gwałtownie zniżać, widniała niewielka wnęka.

Darek przypomniał sobie nagle o Adamie i przy szła mu chęć, by wymierzyć samemu sobie tęgiego kopniaka.

— Teraz powinniśmy stąd pójść — powiedział cicho. — Jeśli ci jeszcze mało, mogę dodać, że tutaj — wskazał ręką fotel — siedział wczoraj trup. A koło niego kręcił się ktoś z antypatyczną gębą. No, chodźmy.

Anna zzieleniała. Jej oczy wykonały obłąkany taniec, po czym zniknęły za długimi rzęsami.

— Trup? — wykrztusiła. — Czy ty… czy myślisz, że uwierzę?

— Jeżeli uważasz to za temat do żartów — szepnął z przekąsem chłopiec — mogę cię zapewnić, że ja osobiście jestem innego zdania. Csss!… — odruchowo chwycił dziewczynę za ramię i zacisnął na nim palce.

Z korytarza dobiegł odgłos kroków. Ktoś widać bardzo cicho nadszedł, a teraz był już całkiem blisko. Chłopiec wpatrzył się nieprzytomnie w otwarte drzwi. Kogo w nich zobaczy? Adama? Bo? Tego… Stewę? A może…

To „może” sprawiło, że Darek odzyskał energię. Rozejrzał się błyskawicznie po ciasnym wnętrzu przemienionym tak nagle w pułapkę bez wyjścia. Jego wzrok powędrował ku owej maleńkiej wnęce w lejkowatym zwężeniu komórki. Bez chwili wahania pociągnął w tamtą stronę Annę. Zaskoczona — stawiła mu bezwiednie opór, ale nie zważał na to. Upchał ją, jak mógł najgłębiej, w pomieszczeniu, w którym od biedy mogłaby się zmieścić para niezbyt wyrośniętych królików. Sam — poskładany w scyzoryk — ulokował się przed nią. Na dłuższą metę było to bardzo niepewne ukrycie. Ale w pierwszej chwili ktoś wchodzący z przedsionka mógł ich nie zauważyć. Zwłaszcza że nisza miała coś w rodzaju listwy, jakby pozostałość po framudze drzwi, które kiedyś mogły się tu znajdować.

Kroki zatrzymały się przed wejściem. — No, chodź, chodź — powiedział ochrypły męski głos.

Chłopiec poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Znał ten głos aż nazbyt dobrze. I z pewnością nie należał on do żadnej z osób, które Darek powitałby teraz z ulgą, jeśli już nie z radością.

W drzwiach ukazała się chuda sylwetka. Człowiek ten miał bardzo bladą twarz i sprawiał wrażenie zalęknionego. A przecież miejsce, w którym się znalazł, nie było mu obce. Tylko że wtedy, kiedy Darek widział go tutaj po raz pierwszy, ten mężczyzna po prostu nie żył.

— Naprawdę bardzo cię pro-oo-szę… — przemówił zgaszonym głosem wczorajszy nieboszczyk, Achilles Mykeskes.

Ostatnie słowo wymówił tak dziwnie, ponieważ ktoś, kto stał za nim, w tym właśnie momencie popchnął go mocno do przodu. Mechanik potknął się, poleciał w stronę Totela. Głowa zachwiała mu się przy tym śmiesznie, ale ani Darka, ani Anny, tłumiących oddech w swojej króliczej dziurze, jakoś ten widok nie rozbawił.

— Tylko bez kawałów! — powiedział drugi głos, ten, który sprawił przed chwilą, że włosy chłopca ożyły i stanęły dęba.

Z mroku korytarza wychynęła sylwetka Joego Gratha. Jego twarz poruszała się ustawicznie, jakby żuł gumę i bał się, że mu ją ktoś odbierze. Rudawe włosy miał potargane,

'Zamknął za sobą drzwi i szybko podszedł do leżącego pod ścianą pojemnika. Pochylił się, podniósł wieko i zaczął wyciągać ze środka jakieś przedmioty. Pierwszy z nich był podłużny, walcowaty, zaopatrzony w metalowe wąsy. Joe wziął go ostrożnie i przeniósł na fotel. Następnie wrócił do pojemnika po drugi, identyczny instrument, tak samo jak pierwszy wysuwający druciane czułki i, tak jak tamten, pomalowany na jaskrawoczerwony kolor. Potem uważnie, ale szybko umieścił obydwa przedmioty na statywach. Ustawił je tak, żeby te jakieś wąsy obu cylindrów celowały w fotel.

— Siadaj — rzucił.

Zdjął z poduszki fotela utkany z cieniutkich przewodów kask i, przytrzymując go oburącz, patrzył wyczekująco na swoją ofiarę.

— Joe… ja nie chcę — wybąkał Mykeskes spuszczając głowę.

— Siadaj — powtórzył gorączkowo operator. — Siadaj, bo… — w jego glosie zabrzmiała groźba.

Mechanik wydał głuchy jęk. — Dlaczego mi to robisz — poskarżył się cicho. — Zacząłem z tobą, żeby oderwać się od tego pustego dla mnie świata, a teraz kiedy mógłbym stanąć na nogi, ty…

— Nie bądź babą! — warknął Grath. — Po tym, co zaszło wczoraj, i tak cię stąd wyrzucą. Ale na Ziemi będziesz mógł żyć jak człowiek. Chyba że im powiem, dlaczego zszedłeś z posterunku. Wówczas nic ci nie pomoże, powędrujesz do lecznicy na ładnych kilka lat. Dopóki nie nabiorą pewności, że zapomniałeś o fantomatyce. Siadaj.

— Straciłem całą rodzinę — ciągnął załamanym głosem Mykeskes, jakby nie słyszał, że Grath coś mówi — zostałem sam, dlatego szukałem zapom-nienia. Ale to nie jest zapomnienie, tylko ucieczka. Nie chcę już dłużej uciekać… Nie chcę, Joe…

Grath postąpił krok w jego stronę.

— Ale ja chcę skończyć film! — rzucił. — Mając to, co wymyślił ten dureń, Ytterby, mogę stać się twórcą, jakiego jeszcze nie było! Kto będzie wiedział, że dzięki wynalazkowi podrzędnego kamerzysty sfilmowałem to, co ty widziałeś, nie, co przeżywałeś w fantomatycznym śnie?! Ja im tego nie powiem, a on także nie, możesz być pewny!

Zarechotał wstrętnie, mrużąc oczy i spoglądając na Mykeskesa z pogardliwą ironią.

— Człowieku! — zmienił nagle ton. — Tobie jeden seans mniej czy więcej nie zrobi żadnej różnicy, a ja…

Urwał. W oczach zapaliły mu się ognie, jakby już widział te miliony wiwatujące na jego cześć.

Anna i Darek wysłuchali tego wszystkiego z zapartym tchem. Początkowo chłopiec był zbyt oszołomiony sytuacją, w której się znalazł i w którą — co gorsza — wpakował swoją towarzyszkę, żeby zastanawiać się nad tym, o czym tamci mówią. Za-frapował go dopiero ton głosu Mykeskesa. A potem nazwisko rzucone przez Gratha: Ytterby. Po chwili łowił już tak skrzętnie każde słówko operatora, że zapomniał nie tylko o niebezpieczeństwie, ale i o całym świecie. Zaczynał stopniowo rozumieć, co miał na myśli Adam, mówiąc o groźbie fantomatyki. Tylko że Adam nie wiedział o tym wynalazku Bo. Fantomatyka swoją drogą. Jak to powiedział ten nieszczęsny mechanik? Ucie-czka… Ale żeby z takiej ucieczki ktoś inny robił filmy? Żeby „podglądał”, co uśpiony uciekinier widzi, przeżywa?… Nie, o tym nawet Adam nie miał bladego pojęcia…

Z tego, co mówił Grath, wynikało, że Bo Ytterby nie bierze w tym udziału. On tylko skonstruował przyrząd, który umożliwia oglądanie tego, co dzieje się w mózgu człowieka poddanego działaniu fan-tomatycznych obiektywów. I nie tylko oglądanie, ale i zapisywanie na taśmie. Dlaczego ukrył ten wynalazek, skoro nie chciał z niego korzystać, tak jak to robi Grath? Dlaczego pozwolił Grathowi w podobnie haniebny sposób nadużywać swojego odkrycia? A może on mc o tym nie wie, może się tylko czegoś domyśla?

Operator ocknął się z marzeń i wrócił do swoich ponurych zajęć.

— Siadaj w tej chwili! — warknął znowu, robiąc wymowny gest pod adresem Mykeskesa.

Ten bezwolnie, jak automat, podszedł do fotela. Opadł ciężko na poduszkę i bez oporu pozwolił sobie założyć na głowę pajęczy kask.

— No, widzisz — w głosie Gratha zabrzmiało zadowolenie — jakie to proste. Jeszcze pół godziny i będzie po wszystkim. Ostatnie zdjęcia! Stanę się sławny. Ja, Joe Grath… Swoją drogą ten poczciwy Patka wiedział, kiedy zachorować. Gdyby tu był, nigdy bym… No, dość! — przerwał i szybko podbiegł z powrotem do pojemnika.

Tym razem oczom chłopca ukazał się przedmiot większy i niewątpliwie cięższy niż owe wąsate walce. Świadczył o tym wysiłek, z jakim Grath niósł go, a następnie umieszczał na ostatnim wolnym statywie. Przypominał nieco zwykłą kamerę holowizyjną, ale nią nie był. Wybiegały z niego cienkie, kolorowe przewody, takie same mniej więcej jak druciki oplatające obecnie głowę Mykeskesa. Umieściwszy przyrząd na trójnogu, Grath zaczął teraz pośpiesznie spinać ze sobą końce drucików. Po chwili siedzący w fotelu mechanik był już połączony z aparatem grubym warkoczem przewodów.

— Teraz do komputera — zamruczał Grath, znów pochylając się nad pojemnikiem — tak…

Raptownie odwrócił głowę i potoczył dokoła rozognionym wzrokiem.

Darek cofnął się odruchowo, wgniatając dziewczynę jeszcze trochę głębiej w ścianę. Było to niemałe osiągnięcie, zważywszy, że Anna i tak upodobniła się już do jakiejś nieokreślonych kształtów figury, jeśliby szukać przykładów w geometrii. Figury są bowiem, co ogólnie wiadomo, całkowicie pozbawione takiej — niezbędnej żywym istotom — cechy jak grubość.

Na szczęście Grath nie zainteresował się niszą. Odwrócił się i włączył ukrytą w pojemniku aparaturę, która zaczęła cicho brzęczeć. Następnie szybko wrócił do statywów. Twarz człowieka siedzącego w fotelu powoli stawała się coraz bardziej martwa. Zamknął oczy.

Darek nie miał wątpliwości, że nie minie więcej niż pięć sekund, a Mykeskes będzie wyglądał dokładnie tak samo, jak wczoraj, przed swoim „zmartwychwstaniem” w czasie alarmu.

— A teraz jazda! — zawołał cicho operator, sięgając do urządzenia umieszczonego na środkowym statywie. — Wesołej podróży do cudownego świata! Miłych wrażeń! — zaśmiał się złowrogo.

Nagle umilkł, uniósł głowę i zaczął pilnie słuchać. Jego twarz wykrzywił grymas wściekłości i strachu.

Teraz Darek usłyszał także. Ktoś szedł korytarzem. Kroki brzmiały pewnie i głośno. Ten ktoś dobrze wiedział, dokąd idzie i czego chce.

Grath zaklął. W ułamku sekundy jego dłoń powędrowała do pasa. Ukazał się w niej mały, czarny przedmiot.

Miotacz! Grath ma miotacz! Darek wysunął odrobinę głowę. Postanowił, że jeśli Grath będzie chciał strzelać, to on…

Przecież to mógł być Adam. Albo ten oficer, Stewa. Mogli go szukać…

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do komórki wpadł — Bo Ytterby. Stanął, spojrzał na wycelowany w siebie miotacz i uśmiechnął się pogardliwie.

— Będziesz strzelał? — spytał niemal normalnym głosem. — Nie krępuj się. Trup. Prawdziwy trup. Tylko tego ci jeszcze brakuje.

Lufa miotacza opuściła się kilka centymetrów.

— Jakie licho cię tu przyniosło?! — warknął przez zęby Grath. — Nie mam teraz czasu na po-gaduszki. Za pół godziny — zerknął przelotnie na zegarek — musimy być przy kamerach. Lwizwis ani nikt inny nie mogą się zorientować, że oprócz tego zakichanego filmu mamy tu jeszcze własną małą robótkę.

— Ty, masz — poprawił Bo z naciskiem. — Nie my, tylko ty. Mnie ta robótka wcale się nie podoba. Ten biedak — wskazał głową nieruchomą postać w fotelu — dość już zapłacił za tę chwilę słabości, kiedy przyszedł do ciebie, jeszcze na Ziemi. Zostaw go w spokoju.

— Zamknij się! — syknął z wściekłością Grath. — Teraz nie jestem już zwykłym szmugle-rem fantomatyki, który organizuje po cichu seanse dla kilku mających tu i ówdzie coś do powiedzenia facetów, żeby znaleźć drogę do wytwórni filmowej. Odmówili mi patentu pierwszego operatora! Mnie!

— Oblałeś egzamin! — zauważył spokojnie Bo.

— Ich egzamin! Cała ta szacowna komisja z takimi starymi mopsami jak Lwizwis!… Ale teraz przyszły moje dni! Teraz się okaże, kto jest prawdziwym twórcą! Czy ty zdajesz sobie sprawę, jaki to będzie film?!

— Dzięki mojemu wynalazkowi — westchnął ponuro Bo. — Gdybym mógł przewidzieć, co z nim zrobisz… Gdybym tylko mógł przewidzieć!

— Ale nie przewidziałeś! — parsknął Grath. — Co nie zmienia faktu, że sam udostępniłeś mi tę aparaturę. Pamiętaj o tym!

— Nie wiedziałem, kim jesteś — powiedział Bo głucho.

— Teraz już wiesz! — Joe zarechotał. — A twój wynalazek — dodał ze złośliwym błyskiem w oczach — nie został zgłoszony w urzędzie ochrony, jak tego wymagają przepisy. Spróbuj tylko pisnąć, a wylądujesz w zamkniętym pokoiku…

— …razem z tobą — gładko podchwycił Bo. Grath żachnął się.

— Ale ja przynajmniej będę miał mój film. A ty? Ty po prostu sprzedałeś mi swój wynalazek. Nic cię nie obchodziło, co z nim zrobię.

— Łgarstwo!

— Spróbuj to udowodnić! Spróbuj też udowodnić, że nie przeprowadzałeś razem ze mną tych eksperymentów! — parsknął Grath. — A teraz zjeżdżaj. No, już! — Lufa miotacza ponownie wycelowała w pierś kamerzysty. Bo nabrał powietrza, a następnie wypuścił je ze świstem.

— Proszę cię, Joe… — wyszeptał.

— Jeszcze tu jesteś?!

Nie dowiemy się nigdy, jak Bo Ytterby zareagowałby na to ostatnie „pytanie”. Czy nadal usi-łowałby wskórać coś prośbą, czy wyniósłby się, jak tego żądał Grath, czy też spróbowałby odebrać mu broń. Jeszcze bowiem nie przebrzmiał chrapliwy głos operatora, jeszcze Bo nie zdążył nawet zajrzeć w czarny otwór miotacza, gdy stało się to, co na dobrą sprawę powinno się stać już ładnych kilka minut temu. Darek — całym wysiłkiem wgnia-tający dziewczynę w ścianę niszy — poczuł mianowicie, że napór na jego plecy staje się nagle nie do przezwyciężenia. Domyślił się, że Anna, ściśnięta niczym śledź na samym dole beczki, nie mogła już dłużej wytrzymać i postanowiła choćby nieznacznie zmienić pozycję ciała. Biedaczka nie wzięła pod uwagę, że każda tego rodzaju próba musi się skończyć katastrofą.

To nawet nie był jeszcze ruch. Wystarczyło, że głębiej odetchnęła, wypychając sobą chłopca odrobinę do przodu. Darek nie mógł wysunąć nogi, żeby się na niej oprzeć. Powoli, ale nieubłaganie zaczął tracić równowagę. Chwilę jeszcze balansował rozpaczliwie… a potem rymnął jak długi na podłogę, uderzając wyciągniętym ramieniem w podstawę najbliższego statywu! Łoskot, jaki przy tym po-wstał, można by porównać chyba tylko do czołowego zderzenia dwóch staroświeckich parowozów.

— Co, u licha?! — wrzasnął Grath.

Miotacz w jego dłoni błyskawicznie zmienił położenie, kierując się w stronę rozciągniętej na podłodze postaci.

— Darek! — krzyknął przeraźliwie Bo,

— Darek! — zawtórował mu cienki głosik Anny. Grath zaklął szpetnie.

— Co to znaczy?! — szczeknął z pasją. — Śledziliście mnie? Mnie?! Smarkacze! Ja wam…

— Zostaw dzieci, Grath — powiedział chłodnym, opanowanym tonem Bo Ytterby. Ktoś, kto by wszedł do komórki akurat w tym momencie, nie uwierzyłby nigdy, że ten człowiek przed chwilą krzyczą?

— Wstawaj! — Joe zlekceważył interwencję kamerzysty i zamachnął się, jakby chciał kopnąć chłopca.

— Jeśli go tkniesz — powiedział takim samym jak przedtem tonem Bo — daję ci słowo, że nie skończysz swojego filmu.

Grath zwrócił się z furią w jego stronę. Ręka, w której trzymał miotacz, zatoczyła półkole.

— Mruknij jeszcze tylko — wychrypiał — a strzelę. Myślisz, że nie?!

Ytterby umilkł. Grath nie dotknął jednak chłopca. Jednak nie. Wkroczenie Bo mimo wszystko okazało się skuteczne. Może Joe wyczytał w tym jego chłodnym głosie, że jeśli się nie opanuje, to naprawdę nigdy nie zrobi swojego wielkiego filmu.

Darek pozbierał się z trudem i stanął tak, żeby zasłonić sobą Annę.

— Co tu robicie?! — huknął na niego Grath. — Gadaj!

Chłopiec nie odpowiedział. Nie odpowiedziałby nawet wtedy, gdyby był zdolny do wydania głosu. Co robią? A cóż to ma za znaczenie, po co tu przyszli? Skoro tak czy owak byli tutaj i skoro Grath wie, że musieli słyszeć każde słowo, które wypowiedział on sam, a także Mykeskes i Bo.

W tym momencie ściany komórki zajęczały cichutko. Drzwi zadrżały jak napięta struna. Gdzieś w głębi stacji obudził się wysoki, zawodzący głos. Przeniknął przez wszystkie przeszkody i wdarł się wreszcie tam, gdzie nie było już głośników, ponieważ żaden z mieszkających w stacji ludzi nie miał tam nic do szukania.

— Alarm! — krzyknął Bo.

Grath zaklął.

— Musimy iść! — zawołał kamerzysta. W jego głosie brzmiała nie ukrywana ulga. Chyba po raz pierwszy, od kiedy człowiek zaczął zasiedlać kosmos, dźwięk syreny alarmowej wzbudził w kimś takie uczucie.

— Nie ruszać się! — rzucił Grath. — Jeśli któryś z was zrobi choć krok w stronę drzwi, będzie to ostatni krok w jego życiu. Nie żartuję.

Wyraz twarzy operatora świadczył wymownie, że tym razem nie zawaha się przed spełnieniem swojej groźby. Ytterby posłał Annie i Darkowi ostrzegawcze spojrzenie, którego zresztą nawet nie zauważyli. Ani im w głowie było ruszać się z miejsca. Stali jak sparaliżowani, obserwując gorączkową krzątaninę Gratha.

Rudawe włosy mężczyzny, który zapragnął zdobyć sławę jako twórca niezwykłych filmów, latały to na jedną, to na drugą stronę jego podłużnej czaszki. Joe miotał się po kabinie, cały czas klnąc pod nosem. Zerwał z głowy Mykeskesa pajęczy kask, rozłączył przewody spinające go z tym ciężkim, podobnym do kamery aparatem, gwałtownie potrząsnął bezwładnym ciałem mechanika. Nieszczęsny delikwent leniwie zamrugał powiekami. Grath był już przy pojemniku. Wrzucił do niego kask i umieścił w nim z powrotem oba feralne obiektywy.

— Jeśli nie stawimy się zaraz w dyspozytorni — zauważył Bo — zaczną nas szukać. Tym razem nie będzie to tylko sprawa dyżurnego, który opuścił posterunek…

— Siedź cicho i nie przeszkadzaj — sarknął Grath. — Zdążymy…

Niósł w stronę pojemnika ów ciężki przyrząd. Darek domyślił się, że to właśnie ten przedmiot był wynalezioną przez Bo aparaturą do filmowania snów czy jak to nazwać. Nie, nie snów. Przecież ludzie poddawani działaniu obiektywów fantoma-tycznych widzieli i czuli tak, jakby wszystko działo się naprawdę. „Bo, Bo, coś ty wynalazł…”

Sygnał alarmu rozbrzmiewał w dalszym ciągu. Zarówno Joe, jak Anna i Darek, nie mówiąc już o Ytterbym, wiedzieli doskonale, że będzie tak buczeć aż do momentu, w którym komputer zawiadomi dyspozytora, że wszyscy mieszkańcy stacji zgromadzili się już w wielkiej półkolistej sali.

Grath zatrzasnął wieko pojemnika i złapał za jeden z uchwytów.

— Bierz z drugiej strony! — skinął gorączkowo na Bo. Ten zawahał się.

— Co chcesz z tym zrobić?

— Rób co mówię! — zasyczał Grath. — Pamiętaj, że ja teraz nie mam wiele do stracenia… No! — ponaglił zerkając wymownie na swój miotacz,

Bo bez'słowa podszedł i chwycił za drugie ucho pojemnika.

— W drogę! — rzucił operator. — Mykeskes, ty też! Darek odwrócił się i wziął Annę za rękę.

— Chodź — wychrypiał. Odchrząknął, przełknął ślinę i powtórzył: — Chodź…

— A wy dokąd?! — Grath spostrzegł kątem oka, że niepożądani świadkowie jego „pracy” filmowej idą też do wyjście. — Siedźcie tu i ani mru-mru. Jasne?! — pogroził, chłopcu miotaczem. — Przyj-dziemy po was.

Szarpnął za uchwyt pojemnika. Ytterby, chcąc nie chcąc, przyśpieszył.

Kiedy trzej mężczyźni byli już za progiem, Grath nagle stanął, jakby sobie o czymś przypomniał. Puścił pojemnik i pędem podbiegł do Anny. Darek próbował ją zasłonić, ale operator pchnął go tak, że chłopiec poleciał pod ścianę.

— Komunikator! — warknął Joe wyciągając rękę.

Anna cofnęła się odruchowo, patrząc nieprzytomnie na ich prześladowcę. Zaraz jednak dotarło do niej, o co Grathowi chodzi. Trzeźwo oceniła sytuację. Bez ociągania sięgnęła do kieszeni i podała mu mały przedmiocik.

— No — burknął operator, chowając komunikator. — A teraz bez kawałów. Zaraz wrócimy.

Zatrzasnął za sobą drzwi i ubezpieczył je potężną zasuwą. Pułapka zamknęła się.

Przez chwilę słyszeli jeszcze kroki w korytarzu, ale oddaliły się szybko i umilkły. Tylko spoza ścian w dalszym ciągu zawodziła syrena obwieszczająca niebezpieczeństwo.

— Że też zapomniałam o komunikatorze… — powiedziała cicho Anna.

Загрузка...