8

Znajdowałam się o trzy kilometry od Sedony, kiedy poczułam, jak ziemia jęczy i pomrukuje, a wokół porusza się moc.

Tak… A więc wiedzą, gdzie jestem. Mogli to być Strażnicy; albo niewidzialny przeciwnik, którego tak bardzo się obawiał Scott Sands. Ktokolwiek to był, ścigał mnie i to ścigał szybko.

A ja ucieszyłam się, że dojdzie do otwartej walki.

Dodałam gazu i pochyliłam się nisko nad kierownicą, a szosa przeobraziła się w smugę czarnych i żółtych ruchomych cieni. Nie wzeszedł jeszcze księżyc, na ciemnym niebie dogasały ostatnie promienie słońca. Z przeciwnej strony mknęły ku mnie światła nadjeżdżających pojazdów, jasne i oślepiające.

Jakiś wóz przeciął nagle linię dzielącą szosę i zarzuciło go w moją stronę. Zaklęłam pod nosem. Brakowało czasu na hamowanie i miałam tylko ułamek sekundy na decyzję. Dżinn przeżyłby taki wypadek; ja nie.

Przechyliłam się nieco i skierowałam motocykl wprost ku zbliżającemu się wozowi, ufając instynktom, których posiadania wcześniej nawet nie podejrzewałam.

Samochód minął mnie o centymetry, niemal ocierając się o motocykl. Pęd powietrza towarzyszący tej niedoszłej kolizji zachwiał mną i usłyszałam ciche, stłumione wrzaski ludzi w wozie. Nie byli moimi wrogami, wplątano ich w starcie, którego sensu nie rozumieli.

Nie mogłam im pomóc. Gdybym się zatrzymała, zginęłabym. Miałam jednak nadzieję, że moi przeciwnicy po tej nieudanej próbie zamachu na mnie pozwolą im jechać dalej.

Przede mną zakołysało wielkim ciągnikiem z naczepą, na której zachwiały się samochody osobowe, gdy ciągnik ustawił się w poprzek szosy. Przewaliła się na bok i szorowała po asfaltowej nawierzchni w moim kierunku, sypiąc snopem iskier.

Zatarasowała drogę, nie pozostawiając nawet skrawka wolnej przestrzeni. Gdybym zjechała z szosy, na pewno miałabym wypadek – po obu jej stronach były tylko lotne piaski. A gdyby nawet to mnie nie wykończyło, straciłabym pojazd i stałabym się łatwym celem.

Wysłałam moce ku ziemi i doprowadziłam do wybrzuszenia odcinka szosy. Asfalt wzniósł się, tworząc jakby skocznię, a ja przyspieszyłam, przelatując w powietrzu po wydłużonym, spłaszczonym łuku.

Opona tylnego koła motocykla niemal zawadziła o przewrócony i wciąż sunący po szosie wrak. Nie mogłam sobie pozwolić na oddech ulgi; czekało mnie lądowanie na motorze i wiedziałam, że nie jestem na tyle dobra w kierowaniu pojazdami, by bez trudu sprostać nowemu wyzwaniu. Wprawdzie wrodzona natura dżinna pozwalała mi uczyć się szybko, jednak w wielu rzeczach nie doszłam jeszcze do wprawy.

Wygięłam nieco następny fragment szosy, tworząc sobie rampę do lądowania, lecz mimo to impet, z jakim opony motocykla starły się z jej nawierzchnią, sprawił, że niemal przekoziołkowałam. Jakoś udało mi się opanować chwiejną maszynę i skupić uwagę na drodze przed sobą. Na razie nic nie podążało za mną; moi przeciwnicy już się o to zatroszczyli.

Następny atak miał nastąpić od przodu albo…

Nie było żadnego ostrzeżenia, tylko jakieś nieokreślone odczucie w lewym boku. Ledwie wystarczyło mi czasu, by zdać sobie sprawę, że szybkość tym razem mnie nie ocali.

Zdjęłam nogę z gazu i wcisnęłam hamulce.

Potężny pojazd terenowy na grubych oponach, czarny jak żuk, wyłonił się z rykiem z ciemności. Nie miał przednich świateł, lecz widać było nikłą poświatę nad tablicą rozdzielczą w kabinie, oświetlającą przerażoną twarz kierowcy. Próbował mnie ominąć, ale zablokowała mu się kierownica.

Ta wielka mechaniczna bestia zmierzała prosto na mnie.

Nie mogłam usunąć jej się z drogi. Wóz był za blisko, jechał za szybko, a gdy jego przednie koła zaczęły miażdżyć żwir na poboczu, wydawało się, że jeszcze nabrał prędkości.

Wraz z motocyklem przechyliłam się na prawy bok. Otarłam się nim o nawierzchnię szosy z potwornym impetem, a szerokie ostrze straszliwego bólu przeszyło moje ciało, kiedy ciężar victory przygniótł mi prawą nogę.

Podwozie terenówki przemknęło nade mną, cuchnąc rozgrzanym metalem i olejem napędowym – trwało to przerażającą sekundę; potem kierowca stracił panowanie nad pojazdem, który zjechał z drogi po drugiej stronie, wznosząc tumany jasnego piasku.

Musiałam się podnieść, ale kiedy usiłowałam to zrobić, okropny ból przeszył moją prawą nogę – złamaną albo zwichniętą.

Przez kilka drogocennych chwil moc, która się na mnie zawzięła, nie miała nic, czym mogłaby we mnie rzucić. Nie zbliżały się żadne pojazdy. Te, które mnie minęły, zamieniły się w kopcące wraki.

Wstawaj.

Noga, o czym się przekonałam, jęcząc żałośnie, nie złamała się, tylko była paskudnie potłuczona i zwichnięta.

Wstań!

Wydostałam się spod motocykla, przetoczyłam się i dźwignęłam. Musiałam opierać ciężar ciała na lewej nodze, wlokąc za sobą prawie bezużyteczną prawą, a uniesienie motoru stanowiło prawdziwą torturę. Machina, która wydawała się taka zwinna i lekka w trakcie jazdy, okazała się wyjątkowo ciężka w bezruchu.

Mój motocykl zajaśniał w nagłym błysku reflektorów. Nadjeżdżał następny pojazd. Zagryzłam wargi i próbowałam się uspokoić, wsiadając na motor.

Silnik nie chciał zapalić.

– Proszę – wyszeptałam i spróbowałam ponownie. I jeszcze raz. Przy trzecim podejściu silnik zakasłał, zaskoczył i zaryczał.

Wrzuciłam bieg i otworzyłam przepustnicę. Motor ruszył naprzód, tylna opona zapiszczała i zakołysała na boki maszyną, a jej drgania wydały mi się rozgrzanymi młotami walącymi w moją prawą nogę. Światła zlewały się w plamy w moim polu widzenia i przez przerażającą sekundę pomyślałam, że ciało odmówi mi posłuszeństwa.

Zamrugałam, a świat nieco się uspokoił.

Zbliżający się pojazd był duży, jego kontury wyłaniały się z mroku, choć nie potrafiłam dostrzec na razie żadnych szczegółów. Jeśli to kolejny ciągnik z naczepą, którego zarzucało, to tym razem mogło mi się nie udać uniknąć zderzenia.

Pojazd rósł w oczach, a jego reflektory świeciły niczym szalone białe słońca…

… I przemknął obok mnie. Do nowego ataku nie doszło.

Odetchnęłam nerwowo i znowu wcisnęłam hamulce, zmuszając motocykl do gwałtownego hamowania, któremu towarzyszył lekki poślizg, ponieważ w ułamku sekundy, kiedy tamten pojazd mnie mijał, rozpoznałam go. Był czarny i chromowy, z wymalowanymi czerwono – żółtymi płomieniami.

Spojrzałam w tył i dostrzegłam jaśniejące na czerwono światła hamowania, a po chwili usłyszałam przeszywający pisk, gdy wóz Luisa Rochy zatrzymał się w poprzek szosy, tarasując ją.

Zdjęłam uwierający kask, zimny pustynny wiatr ochłodził mi spoconą twarz i rozwichrzył włosy. Ryzykowałam trochę; to był rzeczywiście wóz Luisa, co jeszcze wcale nie oznaczało, że za jego kierownicą siedział właśnie Luis – a jeśli nawet, to siła, która mnie wcześniej zaatakowała, wcale nie musiała się posługiwać obcymi, niewinnymi ludźmi. Mogła równie dobrze wykorzystać jego, chwilowo mącąc mu świadomość.

Przez dobrą minutę wóz stał z pracującym silnikiem, a potem Luis Rocha otworzył drzwi i wyszedł na szosę. Nie wydawał się zaskoczony moim widokiem. Ani też szczególnie uradowany. Wyłączyłam silnik motocykla, zeszłam z niego i zajęłam się przetaczaniem go na pobocze, bardzo kulejąc przy każdym kroku.

Luis podszedł do mnie i bez słowa przejął maszynę. Po tym, jak odprowadził ją w bezpieczne miejsce, zwrócił się do mnie. W blasku przednich świateł ciężarówki wydawał się mroczny i kanciasty, a płomienny tatuaż na jego ramieniu zdawał się wić.

– Noga? – zapytał. Przytaknęłam ruchem głowy. Przykucnął i wprawnie przeciągnął dłonią od biodra do kostki; przygryzłam wargę, aby nie krzyknąć, kiedy na trafił na obolałe miejsce. – Nie mogę cię tutaj opatrzyć. Musimy jechać. Wsiadaj do ciężarówki.

– Mój motocykl… – Nie mogłam go zostawić. Zmartwienie okazało się płonne; Luis przetoczył motor w pobliże tyłu ciężarówki, otworzył klapę i spuścił wmontowany podnośnik. Umieścił motocykl na platformie, zeskoczył na szosę i zamknął tył pojazdu.

– Zrób, co mówiłem. Wsiadaj do wozu.

– Tamci ludzie mieli wypadek… – Wyczuwałam ich ból i strach, tak samo jak cierpienie chłopca, który spadł z roweru. Słyszałam, jak wołają o pomoc.

– Wiem. – To zrezygnowane spojrzenie jego oczu, lśniących teraz w blasku reflektorów, było straszne. – Pomoc już jedzie.

Miał rację. Do moich uszu dotarło wycie syren, a na odległym wzgórzu widać już było czerwono – niebieskie błyski.

Jeden z wraków – ciężarówki z naczepą, jak przypuszczałam – rozerwał się pod wpływem eksplozji i trysnął ogniem ku niebu. Drgnęłam, wytrącona z równowagi, a ręka Luisa objęła moje zadrapane obolałe prawe ramię.

– Cassiel – powiedział. – Wsiadaj do wozu. Więcej nie będę tego powtarzał.

– Nie musisz – odparłam znużona. – Jestem dżinnem. I wiem, że do trzech razy sztuka.

Początkowo nie rozmawialiśmy ze sobą. Czułam się okropnie w ciasnej, metalowej szoferce, ale to się nie liczyło za bardzo w tamtej chwili wobec zaciekłości ataku, z którego ledwie uszłam cało. Widywałam już dżinny mobilizujące podobne siły, ale tym razem nie wyczuwałam dżinna. Wiedziałam, że kilkoro Strażników byłoby stać na takie wyczyny, w sensie ich rozmachu, ale nie sądziłam, by działali oni tak… otwarcie.

Z drugiej strony Scott Sands nie należał do subtelnych osób – tyle że był Strażnikiem Pogody, a nie Ziemi.

Pierwszą rzeczą, jaką powiedział Luis po przejechaniu przez ciężarówkę kilku kilometrów, było:

– Ibby przepłakała cały dzień. Nie umiałem jej uspokoić.

Straciła rodziców. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji to małe dziecko było roztrzęsione.

Luis rzucił mi spojrzenie, twarde i ciemne jak nóż z obsydianu.

– Płakała z powodu twojego wyjazdu. Poruszyłam się tak, żeby choć częściowo zasłonić się przed jego przenikliwym wzrokiem.

– Sam mnie przepędziłeś.

– Tak. Zrobiłem to. A dzisiaj dostałem informację, że wyrzuciłaś mojego szefa przez okno. Z jakiego powodu, do cholery? Czy tak sobie wyobrażasz odpowiedzialne postępowanie?

– A co miałam zrobić, Luis? Czekać w domu na twój telefon?

– Nie spodziewałem się, że kogoś zamordujesz.

– To nie było morderstwo – zaprotestowałam. – On nie zginął.

– Co takiego?

– Nie zginął. Nie wiem, co się z nim stało. Wyskoczył, ale nie spadł na ulicę. Zupełnie jak gdyby… jakiś dżinn mu pomógł.

– Nie zmieniaj tematu. Zjawiłaś się u niego, żeby go zabić, tak?

– Poszłam do niego, żeby się przekonać, co ma mi do powiedzenia. Zrobiłbyś to samo, gdybyś nie musiał się zaopiekować bratanicą.

– No i co takiego ci wyjawił?

– Niewiele. Czy słyszałeś kiedyś o czymś o nazwie Ranczo?

– Ranczo? – powtórzył. – Jakie ranczo: kurza ferma, kowbojskie ranczo, skansen? O czym ty, do diabła, mówisz?

– Sama nie wiem – stwierdziłam. – On najwyraźniej sądził, że jego zwierzchnicy z Rancza rozkazali mu zniszczyć biuro Manny'ego. Tylko tyle mi powiedział.

– Kiepsko prowadzisz przesłuchania. Co zresztą nie zbyt mnie dziwi.

– Nie zrobiłam mu krzywdy. – Przypomniałam sobie całe zdarzenie bardziej szczegółowo. – W każdym razie niewielką. Ciekawe, jak sam w takiej sytuacji wyciągnął byś z niego więcej?

– Co to ma być, jakiś egzamin? Testujesz mnie, sprawdzasz moją wiedzę? – Mimo wszystko Luis nie wy dawał się tak rozwścieczony jak wczoraj. Owszem, był ostry, nadal żywił urazę, ale nie okazywał już zapiekłej nienawiści.

To znaczy prawie nie okazywał.

– Tak – powiedziałam. – Właśnie o to mi chodzi. Chciałabym się dowiedzieć, jak ty byś postąpił na moim miejscu.

– Ja… No, pewnie wpadłbym tam jak bomba, skopał mu tyłek i zmusił do tego, żeby mi powiedział, co jest grane. – Nadal na niego patrzyłam, więc po chwili dodał:

– W sumie chyba podobnie.

– Nie. – Poczułam się zmęczona, a cały prawy bok przeszył ostry ból. – Na pewno poradziłbyś sobie lepiej.

– Hm, wątpię, czy skopanie komuś tyłka poszłoby mi lepiej niż tobie. – Tym razem spojrzenie Luisa było ostrożne. – Rozwaliłaś motor?

– Niezupełnie. Musiałam się razem z nim przewrócić, żeby przejechała nade mną ciężarówka.

Zaśmiał się gardłowo, a potem zdał sobie sprawę, że nie żartuję.

– Niemożliwe. Serio?

– Wydawało się to najprostszym rozwiązaniem w tam tej chwili. – Poruszyłam się, krzywiąc z bólu. – Może za chowałam się niewłaściwie.

Luis zerknął na mnie, a potem znów na ciemną, prawie zupełnie opustoszałą szosę. Czekała nas pięciogodzinna jazda z powrotem do Albuquerque, o ile nie wydarzą się jakieś niespodzianki. Czułam się całkiem wypompowana.

– Po drodze jest pewien motel – odezwał się. – Ibby na razie nic nie grozi; jest z matką Angeli i jej rodziną… Więc nie muszę wracać aż do jutra. Trzeba obejrzeć twoją nogę.

– Nic mi nie jest.

– Jestem Strażnikiem Ziemi. I wiem, że ją złamałaś.

– Naprawdę? – Spojrzałam na swoją nogę zdziwiona. Sądziłam, że moje ciało powinno mnie bardziej alarmować w razie tak poważnej kontuzji.

– Pęknięta kość udowa, a im później się ją usztywni, tym bardziej uraz będzie się powiększał. Niewykluczone, że masz też zerwane niektóre mięśnie. – Gdy mówił to, głos miał z pozoru obojętny, ale poczułam ciepłe muśnięcie jego mocy, jak leciutki dotyk słonecznego promienia. – W porządku, jeśli nie chcesz się tam zatrzymać, to zjedźmy na pobocze i opatrzę ją przynajmniej prowizorycznie.

Nie zaprotestowałam. Kolejne fale bólu rozpraszały mnie i sprawiały, że czułam się jednocześnie słaba i zła na siebie z powodu tej słabości. Jak ludzie znosili życie pełne urazów i cierpienia? To się wydawało niemożliwe. Czy w ogóle zdarza się tak, że nic im nie dolega?

Przejechaliśmy w milczeniu następny kilometr lub dwa i wtedy Luis zjechał na jasno oświetlony, ale pusty parking, choć nie bardzo rozumiałam, po co kierowcy przystawali w tak odludnym miejscu; trudno się przespać przy takim blasku lamp, brakowało łazienek, a znajdowały się tam tylko podniszczone metalowo – drewniane tablice i ławki. Luis zaparkował wóz, lecz nie wyłączał silnika, tylko rozpiął pas bezpieczeństwa.

– Oprzyj się o drzwi – powiedział do mnie. – I połóż obie nogi o tu, na moich kolanach.

Czułam okropny ból w prawej nodze, więc okazało się to niełatwe, ale kiedy się już wreszcie udało, pewną przyjemność sprawił mi dotyk jego dłoni na moich łydkach, który czułam mimo skórzanych nogawek. Wrażenie to stało się mocniejsze i bardziej niepokojące, gdy musnął palcami moje kolano, a potem udo.

Zatrzymał się tuż obok miejsca, które bolało najbardziej, mniej więcej w połowie kości udowej. Jego dłoń znalazła się tam na źródle gorąca, a Luis podniósł na mnie wzrok. W nikłym blasku światełek tablicy rozdzielczej nie mogłam rozszyfrować wyrazu jego oczu.

– Przytrzymaj się czegoś – powiedział. – Doszło do przemieszczenia stawu biodrowego. To nie będzie przyjemne, ale muszę go z powrotem nastawić.

Uchwyciłam się plastikowej rączki pod sufitem szoferki i kiwnęłam potakująco głową. Luis ujął moją nogę, jedną dłoń wsunął pod udo, drugą pod kolano i bez chwili przerwy pchnął, skręcając jednocześnie moją kończynę. Wśród białych płomieni ostrego bólu, który mnie dopadł, poczułam i usłyszałam trzask nastawionej kości.

Powoli wypuściłam powietrze z płuc i wtedy uświadomiłam sobie, że wyrwałam plastikowy uchwyt, którego się trzymałam. Pospiesznie umieściłam go z powrotem i z poczuciem winy, zamocowałam go na stałe, zużywając na to nieco mocy. Ból stał się słabszy, nieco bardziej znośny…

I wtedy Luis przesunął obie ręce i ujął nimi górną część moich ud, lekko poruszając dłońmi w bezlitośnie, okrutnie rozkosznym tańcu między moimi kośćmi i mięśniami. Wszystko jakby zapłonęło. Rozżarzyło się. Moje ciało zadrżało gwałtownie i usłyszałam własny jęk – ledwie głośniejszy od szeptu, którego nie potrafiłam jednak uciszyć.

Luis przycisnął dłoń, wlewając we mnie życiową energię, i poczułam, jak cała otwieram się na jej przyjęcie niczym brzeg na widok fali, a jęk, który wydobył się z mojej krtani, był teraz grzeszny i rozkoszny.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Luis na mnie patrzy. Wyrazu jego spojrzenia nadal nie umiałam odczytać, ale teraz była w nim jakaś wrażliwość. Ujrzał mnie – nie jako należącego do jego brata dżinna w ludzkiej postaci, niejako brzemię, ale jako kogoś całkiem innego. Jego ręce powoli podążały w górę po czułym na dotyk wnętrzu moich ud i nawet przez skórzane i drelichowe warstwy materiału spodni odbierałam to każdym nerwem.

A potem cofnął się i pozostawił mnie w chłodzie i samotności, spadającą w duszną otchłań.

– Lepiej? – jego głos zabrzmiał nisko, gardłowo, niemal chrapliwie. – Przepraszam. Czasem tak się zdarza;

to nerwy… albo coś w tym stylu. W każdym razie… nie miałem zamiaru. Przykro mi.

Mnie wcale nie było przykro, ale jego niespodziewany odwrót zmieszał mnie. Skupiłam się na spowolnieniu przyspieszonego pulsu. Moje ludzkie ciało zareagowało w sposób, który przywołał żywe przebłyski wspomnień… Tamten sen, który, jak sądziłam, udało mi się zagłuszyć. Uzdrawiający żar, który Luis wlał we mnie, powinien był ostygnąć, lecz zamiast tego czułam, jak narasta i koncentruje się we mnie w złocistej, ciekłej poświacie.

Pragnęłam więcej. Jeszcze więcej jego dotyku.

Luis już na mnie nie patrzył. Zwrócił twarz w stronę rozświetlonej nocy za przednią szybą, a jego mina wyrażała napięcie. Znowu stał się nieprzenikniony.

– Powinniśmy już ruszać – rzucił. – Mamy jeszcze sporo drogi przed sobą i nie wiem jak ty, ale ja nie wyspałem się porządnie od wielu dni. – Uruchomił silnik wozu. – Czujesz się na siłach, żeby jechać?

Miał rację, rzecz jasna, ale pobrzmiewał w tym jakiś fałszywy ton. Ponownie wzniósł między nami barierę i to solidną.

– Tak – odparłam i zdjęłam mu nogi z kolan. Nadal odczuwałam lekki ból, ale nieporównywalnie słabszy od tego, który doskwierał mi wcześniej. Ciepło wciąż we mnie tkwiło. – Mogę jechać dalej.

Luis wrzucił bieg i pomknęliśmy w noc.

Najwyraźniej fakt, że miałam prawo jazdy, nie przekonywał Luisa o mojej zdolności kierowania pojazdami, w każdym razie nie jego wozem. Nie pozwolił mi usiąść za kółkiem, chociaż już wcześniej przyznawał, że jest bardzo zmęczony.

Brakowało mi mojego motocykla. W jeździe na nim było coś samotnego i dzikiego; coś, o czym nie ma mowy wewnątrz pojazdu czterokołowego, nawet z opuszczonymi szybami. Nadal czułam się jak w klatce. Jak w pułapce.

Wciąż pamiętałam też dotyk ręki Luisa na swoim udzie, a teraz denerwowało mnie, że jestem taka słaba. To tylko ciało, powiedziałam sobie.

Ale i ciało miało swoje własne moce.

– Jak mnie odnalazłeś? – spytałam, kiedy milczenie stało się zbyt ciężkie. Szosa była ciemna i prawie opustoszała i wyczuwałam, że Luisa ogarnia coraz większe zmęczenie. Zadane mu przeze mnie pytanie trochę go oprzytomniło. Widziałam zbielałe knykcie jego dłoni, mocno zaciśniętych na kierownicy.

– Domyślałem się, dokąd cię poniesie – odpowie dział. – Nie mogłaś uciec do Strażników; świat dżinnów by cię nie przyjął. Tak więc postawiłem na lokalną Wyrocznię.

Nie przypuszczałam, że logikę, którą się kierowałam, tak łatwo przejrzeć.

– A więc, oczywiście, przybyłeś mi na pomoc – stwierdziłam. Ton mojego głosu był zjadliwy i sarka styczny, więc Luis obrzucił mnie kolejnym nieprzychylnym spojrzeniem. Hm, zatem powróciliśmy na wcześniejszy, znajomy grunt.

– Nie – odparł. – Przyjechałem zabrać cię z powrotem, żeby znaleźć odpowiedzi na pewne pytania. Jestem Strażnikiem, Cassiel. Mój brat może i naginał dla ciebie pewne zasady, ale ja tego nie zrobię. I nie dopuszczę też do twojej mściwej dżinnowskiej krucjaty, którą podjęłaś na własną rękę.

Tego się nie spodziewałam, choć pewnie powinnam; Luis zawdzięczał mi niewiele, miał własne życie i karierę zawodową, o których musiał myśleć. No i Isabel.

– Czy wyczułeś coś powiązanego z tym, kto zaatakował mnie na tej drodze?

– Poza mocami Ziemi? Nic. Wygląda na to, że doszło do trzech oddzielnych ataków: z użyciem ognia, w biurze Manny'ego; pogody, gdy byłaś w samolocie i teraz ziemi, na tej szosie. O czym to świadczy? – Luis nie czekał na moją odpowiedź. – Powiem ci, jak ja to widzę: albo mamy do czynienia z nieznanym, potrójnie groźnym Strażnikiem, który może panować nad trzema żywiołami, albo też dzieje się coś innego. Coś poważniejszego niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

– To coś więcej – stwierdziłam. – Manny i ja zostaliśmy zaatakowani jeszcze przed pożarem, na pewnej farmie. – W dodatku przez moc, której nie potrafiłam rozpoznać; skupiała w sobie żywioły powietrza i ziemi. Dziwne.

– Dodajmy do tego współudział Magruder i Sandsa oraz fakt, że jedno z nich nie żyje, a drugie zaginęło…

– …Więc to coś więcej niż przypadkowe ataki – do kończyłam. – A tamta strzelanina…

– Ta strzelanina wynikła z mojej winy – przerwał mi Luis. – Wiedziałem, że powrót do miasta wiąże się z ogromnym niebezpieczeństwem. Gang Norteño raczej nie słynie z wielkoduszności i wyrozumiałości. – Z wysiłkiem przełknął ślinę i szybko zamrugał, jak gdy by powstrzymywał falę gorzkiego żalu. – To, co stało się z Mannym i Angela, jest moją winą i ja wezmę odwet za ich śmierć.

– Nie sądzę, żeby była to twoja wina – stwierdzi łam. – Jeśli już, to moja również. Jak sam powiedziałeś, powinnam pozostać na miejscu. Ratować ich życie, za miast ruszać w pościg. – Widok pustych oczu Manny'ego wciąż mnie prześladował, nawet bardziej od wspomnienia o Angeli. Angela nie mogła przeżyć, jednak Manny… Czułam, jak odchodzi, kiedy wróciłam z miejsca wypadku wozu zamachowców. Czułam, jak chce odejść. – Gdybym spróbowała…

Luis powoli pokręcił głową.

– Teraz już na to za późno – powiedział. – Postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Trzeba się z tym pogodzić. To boli, ale nie ma innej rady. – Odetchnął głęboko, a potem wypuścił z płuc powietrze. – Wiesz, Manny zawsze był poważny. Ciężko pracował. A ja urywałem się ze szkoły, przestawałem z różnymi oprychami; to z niego była dumna nasza mama. – Znowu pokręcił głową, jak gdyby nie dopuszczał do siebie prawdy zawartej we własnych słowach. – Bez sensu. Nic z tego nie ma sensu.

Nie powiedziałam mu, że życie rzadko bywa sensowne; nie spodobałoby mu się takie stwierdzenie, nawet gdyby odpowiadało prawdzie.

– Jak właściwie zostałeś Strażnikiem?

– Nie wyczytałaś tego w moich aktach personalnych? – Wiedział, że badałam jego przeszłość. Nie miałam pojęcia, czy poczuć się zmieszana z tego powodu, czy też nie. – No tak, cóż, wpakowałem się w kłopoty. Typowa historia… zaczęło się od włamań. Rzecz w tym, że włamywałem się do różnych miejsc bez użycia narzędzi; po prostu otwierałem zamek i wchodziłem do środka. To dość łatwe. I nie wiedziałem, że zwrócę na siebie uwagę. Myślałem sobie po prostu, hej, fajnie, niezły koleś ze mnie. Zdobyłem spore uznanie kumpli, przynajmniej do czasu, aż pojawili się Strażnicy podczas wstępnej rozprawy w sądzie, wpłacili za mnie kaucję i wydostali z rąk wymiaru sprawiedliwości. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło. Przecież nie postępowałem jak aniołek. Ale chyba dostrzegli coś, co mnie samemu umknęło. Zadbali, żebym skończył szkolę, dali mi robotę. Dwa lata później wciągnęli w to i Manny'ego.

Luis był młodszym z braci, jednak jego moce objawiły się znacznie wcześniej i bardziej wyraziście. Zastanawiało mnie, jak czuć się musiał Manny, usiłując mu dorównać.

Imię jego brata wywoływało upiorny ból w moim sercu – była w tym jakaś pustka, coś bezradnego. Przyłapałam się na pragnieniu ujęcia dłoni Luisa nie po to, by zaczerpnąć mocy, lecz aby go pocieszyć. Tak właśnie postępowali ludzie w podobnych sytuacjach – dotykali się.

Już wyciągałam ku niemu rękę, gdy z szokującą siłą spadł na nas kolejny atak.

Światła Albuquerque pociemniały przed nami i wyczułam nagły żar mocy wyzwolonej z fizycznego świata.

– Luis! – zawołałam i przytrzymałam się dłonią tablicy rozdzielczej. I dobrze, że tak zrobiłam; Luis wcisnął mocno hamulce i odczułam tępe uderzenie z tyłu, gdy mój motocykl huknął o obudowę szoferki. Opony ciężarówki zapiszczały, aż cały wóz zadygotał, ale nie wpadł w poślizg.

– Cholera – zaklął szeptem, wrzucił gwałtownie wsteczny bieg, dodał gazu i wykonał szybki, ryzykowny skręt. – Możesz coś z tym zrobić? Bo ja jestem trochę zajęty.

Podał mi prawą rękę, kierując wozem lewą. Uchwyciłam ją i wzniosłam się do sfery eterycznej, by się rozejrzeć. Mrok nocy ustąpił feerii barw. Czerwieni, brązu, oranżu, rozbłysków i żółtych iskier.

Wpadliśmy w tarapaty.

– To nadciąga! – krzyknęłam. – Z prawej!

Od strony pasażera. Ledwie zdołałam się skulić, kiedy wiatr uderzył w ciężarówkę z taką siłą, że cały pojazd zakołysał się na kołach z lewej strony, co groziło wywrotką, a potem osiadł z powrotem na nawierzchni z ciężkim, grzechoczącym łomotem.

Grad kamieni pędzących z szybkością huraganu obsypał nas jak pociski wystrzelone z pistoletu maszynowego. Szyba obok mnie popękała jak cienka tafla lodu, a potem poszła w rozsypkę, wpadając do środka. Wzniosłam niewidzialną barierę tak szybko, jak się dało, ale mimo to oboje krwawiliśmy, wstrząśnięci tym atakiem, a była to dopiero pierwsza salwa.

– Prędzej – powiedziałam. – To krąży, próbując nas odciąć.

– To jakiś obłęd – rzucił i niemal cudem utrzymał cię żarówkę na szosie, kiedy zerwał się następny podmuch.

– Czego oni, do cholery, chcą?

– Zabić nas oboje albo przynajmniej jedno z nas – wyjaśniłam. – Trzymaj się.

Ponownie wzleciałam do sfery eterycznej, obserwując wrzącą masę jaskrawych barw. Nie widać było ich ośrodka, żadnego słabego punktu, w który można by wycelować. To my stanowiliśmy słaby punkt. Wyczułam straszliwą ślepą furię, która przyprawiła mnie o dreszcze.

Ktoś nienawidził nas w stopniu, który wydawał się – nawet jak na ludzkie standardy – obłędny. Nie mogłam wzbudzić w nikim aż takiej wrogości podczas swojego krótkotrwałego pobytu w człowieczym ciele; jeżeli Luis to sprowokował, nie potrafiłam sobie wyobrazić, co takiego musiał zrobić, by wywołać aż taki gniew. Tak czy owak, należało się temu przeciwstawić.

Ale czyż nie walczyliśmy?

Luis szykował się do kontrataku, lecz ja się zawahałam. Coś… Coś mi tu nie grało.

– Zaczekaj! – rzuciłam, kiedy Luis zaczął wytrącać kamienie i piasek z pędzącego wiatru. Teoretycznie po stępował słusznie; sam wicher mógł spowodować straty, ale nie aż takie jak miotane przez niego odłamki. Jednak wciąż miałam poczucie, że coś jest nie tak.

– O co chodzi? – Luis rzucił mi dzikie spojrzenie. Następny powiew uderzył w ciężarówkę, tym razem od przodu, a jego impet był straszliwy. Przednia szyba pękła. – Na co mam czekać? Z wozu robi się kawał złomu!

Nie zadałam sobie trudu, by odpowiedzieć. Byłam zajęta. Zamiast wysyłać moc na zewnątrz, skupiłam ją blisko, wokół nas, tworząc pancerną tarczę w samej szoferce. Niech metal i szkło karoserii niszczeją; ja nadal wyczekiwałam.

Był to nadzwyczaj skoncentrowany atak, tak skupiony, że przeszył moją tarczę jak laser kostkę masła. I wymierzony nie we mnie, lecz w Luisa.

Rzuciłam się naprzód, gdy sapnął i upadł na kierownicę. Jego pierś gwałtownie się wznosiła i opadała, a twarz przybrała szary odcień.

W krótkim przebłysku przypomniałam sobie Manny'ego opuszczającego ten świat, opuszczającego mnie. Organ w jego klatce piersiowej został rozerwany, lecz wtedy winowajcą był pocisk.

Teraz czysta moc zacisnęła się jak pięść wokół walczącego, walącego serca Luisa.

Próbowali zgnieść w nim życie, a ja miałam znowu zawieść, ponownie przegrać.

Nie. Tym razem nie.

Odparłam atak z brutalną siłą, dając Luisowi kilka cennych sekund na odzyskanie oddechu, nim natarcie nastąpiło znowu, szybkie jak atak węża. Było niemal niewidoczne w sferze eterycznej – poruszająca się masa kolorów we wszechogarniającej burzy chaosu. Trudna do przewidzenia.

Trudna do powstrzymania.

Nie mogłam dopuścić, by znowu go dopadli. Liczyły się sekundy, a uraz mógł się okazać śmiertelny, nie mogłabym go uleczyć – wiedziałam za mało o ludzkim ciele i nie miałam chirurgicznego instynktu Strażników Ziemi. Wcześniej szczęśliwie udało mi się uratować chłopca, ale wtedy nie podejmowałam ryzyka; tym razem niepowodzenie oznaczało całkowitą klęskę.

Rzuciłam się w sferę eteru i ustawiłam się na drodze natarcia. Lepiej niech uderzy we mnie. On może potem przywrócić mi zdrowie.

To wydawało się dosyć sensowne, póki atak nie spadł na mnie z całą mocą.

W świecie śmiertelników jęknęłam i zgięłam się wpół, przyciskając ręce do piersi. Ból był skrajny, paniczny lęk jeszcze gorszy. Próba utworzenia skutecznej tarczy była niemal beznadziejna; moje instynkty, ludzkie instynkty, by oddychać i przetrwać, zagłuszały logiczne myślenie, sprawiając, że rzucałam się dziko jak zwierzę w potrzasku.

Poczułam na sobie ręce Luisa, którzy mnie przytrzymał.

– Cassiel!

Nie zawiodę. Nie dopuszczę do tego. Słabość to ludzka cecha; ja byłam dżinnem…

Wrzasnęłam, a świat rozpadł się na bolesne, ostre odłamki. Śmierć. To śmierć.

Z cieni sfery eterycznej wyłonił się przede mną olśniewająco biały zarys ludzkiej postaci.

Luis. Zyskał szansę, by się przygotować, kiedy ja wzięłam na siebie powstrzymanie impetu, z jakim dokonywano ataku, i tym razem Luis nie tylko ulżył mi w bólu; przeszedł do kontrakcji, energicznie odpierając uderzenie. Zrobił coś, by się osłonić; jego serce lśniło jasną czerwienią w eterze, a gdy na to patrzyłam, takie zabarwienie objęło jego widmową postać, wnikając w narządy, żyły i tętnice. Nadałam jego aurze pełnię kolorów, które przywodziły na myśl gorącą powierzchnię słońca.

Był piękny. A kiedy sama osłabłam, roztrzęsiona i pobita, on wystąpił przeciwko nim.

Ludzki – i piękny.

Atak zakończył się nie eksplozją, lecz jękiem, słabnąc w pomrukach i pojedynczych porywach, grzechocie kamyków o porysowany metal kabiny oraz ostatnim raptownym powiewie.

Zapadła cisza.

Luis szeptał pod nosem; był to długi monolog po hiszpańsku, na który, jak przypuszczałam, składały się modlitwy i przekleństwa, pociągające za sobą jeszcze więcej modlitw. Trząsł się cały, a kiedy jakoś przywarłam do niego, objął mnie.

Oddychaj. Płuca bolały mnie z wysiłku, lecz zmuszałam je do pracy. Jasne iskry bólu przelatywały mi po ciele, wraz z obrazami zła, jakie wyrządzili nam napastnicy, i wiedziałam, że drżę tak samo jak Luis.

– Hej. – Głos miał cichy i chropawy. – Wciąż jesteś ze mną?

Skinęłam głową, niezdolna wymówić ani słowa. Ciało lepiło mi się od potu, a ręce miałam tak zimne, jakbym wcześniej wsadziła je w mokry śnieg. Kiedy przełknęłam, poczułam gorzkosłonawy smak krwi. Czekałam, aż Luis mnie puści, ale on wyraźnie nie miał na to ochoty. Było coś kojącego w cieple jego piersi tuż przy mnie, w sile jego ramion, w których mnie trzymał.

Nie wyrywałam mu się.

– Przepraszam – odezwałam się w końcu.

– Za co?

– Nie potrafiłam…

Zaśmiał się cicho, a jego tchnienie omiotło mi ucho. To wzbudziło nowe dreszcze, tym razem przyjemne.

– Stanęłaś im na drodze i dałaś mi czas na pozbieranie się. Uratowałaś moje cholerne życie, chica. Za co więc przepraszasz?

Za to, że nie bardzo się spisałam, jak przypuszczałam. Jakby zabrakło w tym logiki, choć jednocześnie była, niezmienna i niewytłumaczalna.

– Przykro mi z powodu twojej ciężarówki – powie działam tylko.

– Tak. – Westchnął. – Cholera. Mnie też. A więc… wyciągnęliśmy z tego jakieś wnioski?

– Oni są mocni.

– To już wiedzieliśmy.

– I wredni.

– To też było jasne. Spojrzałam mu w twarz.

– I są w Kolorado.

– O! – Objął mnie mocniej, a jego ciemne oczy się rozszerzyły. Podobnie jak jego uśmiech. – Tego nie wie działem.

Загрузка...