15

Policjant Styles czekał na nas na obrzeżach Lakę City. Powiedziałam mu, żeby przybył sam i nie mówił o tym swojej żonie.

Zlekceważył oba te polecenia.

Luis pomógł mi zagoić najpoważniejsze rany – ponownie – ale byłam teraz potwornie zmęczona, obolała i wystraszona. Ból, jak się przekonałam, na ogół wywołuje strach, kiedy poziom adrenaliny już spadnie.

Wcześniej nigdy tego tak naprawdę nie rozumiałam. Przysiedliśmy w opadającej mgle, w cieniu sosny. C.T. był nadal nieprzytomny, ale spał normalnie. Luis owinął go kocem, który znalazł na pace dżipa.

Popijaliśmy zimną wodę z butelek, kiedy wóz patrolowy stanowej policji drogowej z Kolorado zatrzymał się obok przywłaszczonego przez nas pojazdu.

– Uwaga – powiedział Luis. – Nie jest sam.

Drugą osobą w samochodzie nie był, jak mogłam wcześniej przypuszczać, inny policjant, partner Stylesa. Była nią jego żoną filigranowa blondynka, która wyraźnie odczuła szczerą ulgę i wielką radość na widok swojego uśpionego synka. Sam Styles też wydawał się uradowany, ale zachowywał się z rezerwą.

Wyciągnęłam rękę, żeby powstrzymać nadchodzącą panią Styles, i wskazałam na policjanta.

– Niech to pan weźmie chłopca – powiedziałam. Nie rozumiał, w czym rzecz, ale wystąpił naprzód i wziął na ręce synka owiniętego kocem. C.T. mruknął przez sen i wtulił się w pierś ojca. Poczułam, jak Luis odpręża się w końcu, przekazując dziecko rodzicom.

– Jesteśmy waszymi dłużnikami – powiedział Styles. Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego z tego powodu, ale może był po prostu wzburzony, a jego twarz nie umiała wyrażać takich silnych emocji. – Nie do wiary, że go odnaleźliście.

– Powinien pan wiedzieć – odparłam – że pańska żona przez cały czas wiedziała, gdzie znajduje się wasze dziecko.

Na sekundę zamarli oboje, ale gdy wiatr poruszył sosną za nami i wzbił kurz nad szosę, Styles przeniósł spojrzenie na żonę.

– Leona?

Urocza drobna blondynka, stojąca obok niego, spięła się. W jej spojrzeniu zagościło coś gorzkiego, a uśmiech stał się jakby toksyczny.

Okazała to tylko mnie i tylko przez moment, zanim zwróciła się do męża z urażoną i niewinną miną.

– Nie mam pojęcia, o czym ona mówi! Daj mi go, niech go potrzymam.

– Nie – zaprotestowałam. – O ile chce go pan jeszcze kiedyś zobaczyć. Ona go zabierze. Zamierza go zabrać.

Nie wiem, czy Styles mi uwierzył, czy też nie, ale cofnął się o krok, kiedy żona się do niego zbliżyła.

– Chwileczkę. Czy to znaczy, że Leona miała z tym coś wspólnego?

– Twierdzę, że pańska żona wie o tamtym obozowisku wśród lasów – wyjaśniłam. – O Ranczu. Prawda, Leono? Chodzi o Ranczo, gdzie oni trzymają i tresują dzieci.

Luis drgnął, kiedy ta kobieta rzuciła nam zjadliwe spojrzenie.

– Cassiel mówi prawdę – stwierdził. – Sam to widziałem, człowieku. Ledwie udało nam się wydostać stamtąd C.T., a jeśli odda pan syna w ręce żony, to słowo daję, że już go pan nie odzyska. To jakiś rodzaj sekty.

Policjant Styles patrzył na żonę tak, jakby przeobraziła się w kosmicznego stwora.

– Leono?

– Daj mi go. – Wyciągnęła ku niemu ramiona.

– Odpowiedz. Czy miałaś z tym cokolwiek wspólnego?

– To mój syn!

– Mój także! – wybuchnął Styles, a gdy usiłowała odebrać mu dziecko, uchylił się przed nią. – Leono, prze stań! Co się z tobą dzieje, do cholery? Jak mogłaś…

– Jak mogłam? – Twarz Leony ożyła, rozpalona przez furię. – Jak mogłam? Po tym wszystkim, co mi się przy darzyło? Moje dziecko nie zostanie tak skrzywdzone. Nie dopuszczę, żeby wypaczyła mu charakter gromada drani zadzierających nosa, którym się zdaje, że wiedzą, co najlepsze dlatego świata. Nie, Randy, cholera jasna, nie dopuszczę, by spotkało to mojego syna!

– Ależ… nie musi się tak stać… Leono, on nie ma jeszcze nawet sześciu lat!

– Już zaczął zdradzać oznaki. Wkrótce zaczną go szukać. Postawią nas przed wyborem, Randy: albo od damy go i zostanie umieszczony w jednej z tych specjalnych szkółek, gdzie wychowają go na jednego z nich, albo odetną go od wszystkiego, dzięki czemu jest tym, kim jest! – Pomyślałam, że w oczach Leony czai się obłęd. Wściekłość i obłęd. – Sama prowadzę takie połowiczne życie. To straszne. Gorsze od śmierci. Nie pozwolę, żeby przydarzyło się to C.T.

– Nigdy nie powiedziałaś, że…

– Nie, nigdy nie mówiłam! Bo nigdy nie pytałeś! – Leona znów chciała przechwycić uśpione dziecko, które Randy Styles osłonił łokciem. – Tak będzie dla nie go lepiej. Przysięgam! Oni się nim zajmą. Wyszkolą go. Będzie służył wyższym celom.

– Tak – potwierdził Luis trzeźwym tonem. – Mam dla pani pewną nowinę: Otóż oni stwierdzili, że C.T. jest za dobry w porównaniu z miernotami, które szkolą w tamtym miejscu, więc postanowili zrobić z niego „króla wyrzutków”, kogoś w rodzaju Olivera Twista skrzyżowanego z Władcą Much. Chcieli go zabić, amiga. W każ dym razie nie przejęliby się, gdyby zginął. Tak to już jest z sektami: liczy się organizacja, a nie pojedynczy człowiek.

Te słowa usadziły Leone, jednak tylko na chwilę.

– Nic nie rozumiecie. Ja widziałam przyszłość. Ona mi ją ukazała. Wiem już, jak będzie w przyszłości. Jak powinno być.

– Racja – powiedziałam, wstając. Byłam cała obolała, a obserwowanie tej parodii rodzinnego pojednania wprost skręcało mi wnętrzności. – Ja tego nie rozumiem. I mam to gdzieś. Zabrałaś go tam, Leono. Po co? Co oni obiecali ci w zamian?

– Obiecali mi, że on pozabija dżinny – odparła. – Mnóstwo dżinnów. Wszystkie dżinny. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – A za to warto oddać życie.

Spojrzałam na Luisa, który wydał się tym nie tylko zaskoczony, ale i poważnie zaniepokojony.

Utwierdziło mnie to tylko w tym, co wyczułam w obozowisku.

Wstałam, skinęłam na Luisa i podeszliśmy do dżipa. Wóz nosił wyraźne ślady walki, my sami zresztą też, a do Stylesa zaczynało docierać, że jego syn jest bezpieczny w jego rękach.

– Dokąd się wybieracie? – zapytał.

– Mamy coś do załatwienia – odrzekł mu Luis. Usiadł za kierownicą. – Moja bratanica nadal tam jest.

– Pojedzie pan tam sam? – Styles najwyraźniej uznał, że nam odbiło. I pewnie miał rację.

– Nie – odparł Luis. Uruchomił wóz, kiedy zajęłam miejsce dla pasażera. – Pojadę z nią.

Ledwie minęło południe, a słoneczne światło, które przebijało się przez drzewa, spadło na szosę surową, lśniącą smugą.

Luis jechał szybko, ale przy tym dość rozważnie. Minę miał taką że, jak sądziłam, jego nieprzyjaciół powinien zaniepokoić fakt, iż Luis zmierza w ich kierunku.

– Nie mamy szans – mruknęłam. – Przecież o tym wiesz. Do tej pory dobrze się przygotowali na nasz powrót.

– Wiem.

– No to dlaczego…

– Chyba nie myślisz, że Leona do nich zadzwoni i ich uprzedzi? – spytał. – Niech stracą całą noc na poszukiwaniach nas. Napędziłaś im strachu i niech tak po zostanie. Nie martw się… nie wrócimy tam sami. Czy masz jakichś sojuszników, których możesz teraz we zwać? Kogokolwiek, kto stanie po naszej stronie?

Pomyślałam nad tym.

– Jednego – odpowiedziałam. – Tylko jednego.

– Czy to dżinn? Przytaknęłam ruchem głowy.

– W takim razie chyba mamy już wszystko, czego nam trzeba.

– Nie obiecuję, że on nam pomoże – zastrzegłam. – Ale mogę go o to poprosić.

Usiłowałam porozumieć się z Gallanem już wcześniej, tkwiąc w celi, lecz byłam wtedy taka słaba i wyczerpana, że pewnie mnie nie dosłyszał.

Przymknęłam oczy i pozwoliłam, aby migotliwe światło i miarowy rytm kół na szosie wprowadziły mnie w lekki trans.

Galionie.

Galionie.

Gallanie!

Ostatnie z tych wezwań przepoiłam strumieniem prawdziwej mocy i poczułam, jak przepływa przez sferę eteryczną niczym fala uderzeniowa po wybuchu.

Nic. Żadnej reakcji. W eterze panowała niepokojąca cisza.

Luis zerknął na mnie.

– No i? Pokręciłam głową.

– Jeśli na to nie odpowiedział, pewnie w ogóle nie ma zamiaru się odezwać. – To rozczarowało mnie bar dziej, niż przypuszczałam. Wcześniej sądziłam, właściwie liczyłam na to, że spośród wszystkich dżinnów właśnie Gallan po cichu darzy mnie szacunkiem i zechce przeciwstawić się życzeniom naszego wspólnego pana i władcy.

Ostatecznie jednak pewnie nadal pozostawał podwładnym Ashana.

Opuszka palca lekko musnęła moje ucho.

– Nie jestem niczyim podwładnym – rozległ się cichy szept Gallana. – A ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej, Cassiel.

Luis zdał sobie sprawę z nagłej obecności Gallana z tyłu dżipa w tej samej chwili co ja i mimowolnie poruszył kierownicą. Gallan – przycupnięty, nie przytrzymując się niczego – zakołysał się wdzięcznie wraz z pojazdem. Wiatr zwiał jego długie złote włosy, tworząc z nich jedwabisty sztandar bojowy. Dżinn był ubrany na biało, cały w bieli, a jego oczy miały kolor tropikalnego morza o północy.

Odwróciłam się na siedzeniu, żeby na niego spojrzeć, i przez krótką chwilę jego piękno oślepiło mnie do łez. Oto, co sama utraciłam. Oto, czym i kim niegdyś byłam.

– Zjawiłeś się – powiedziałam. Mój głos zabrzmiał słabo, zanadto po ludzku. – Nie byłam pewna, czy się zjawisz.

Gallan wzruszył ramionami.

– Ashan ma teraz inne problemy – odrzekł. – Kilkoro z nas pozostało, aby czuwać. Ja także czuwam, Cassiel.

– Potrzebna mi twoja pomoc. – Zerknęłam na Luisa. – Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę cię, Gallanie.

Na to dżinn obdarzył mnie jasnym, zniewalającym uśmiechem.

– Powiedziałaś, proszę. Jakie to ludzkie. Proszenie do ciebie nie pasuje, kochana. – Szybko spoważniał. – Pójdę z wami na układ za tę przysługę.

– Nie potrzebujemy układów – odezwał się Luis. – Potrzebna nam pomoc.

– Pomoc kosztuje. Wytłumacz mu to, Cassiel. Powiedz mu, jak prawdziwy dżinn odbiera swoją zapłatę.

– Gallanie…

– Powiedz mu. Spojrzałam znowu na Luisa.

– Prawdziwy dżinn, czyli według waszego określenia, stary dżinn, nie robi niczego za darmo. Żadnych przysług, żadnych uprzejmości. W końcu zawsze trzeba za to zapłacić.

– A czego on żąda?

Na twarzy Gallana nie pozostał nawet cień uśmiechu.

– Żądam za to Cassiel.

– Nie – rzucił Luis, zanim zdążyłam się odezwać. – Nic z tego. Możesz już spadać.

– Potrzebujemy jego pomocy!

– Jeśli ceną za nią jest twoje życie, to nie.

– Nie zabiję jej – oświadczył Gallan, jak gdyby sama myśl o zabijaniu nie była go godna. – Mogę wykorzystać Cassiel na wiele innych sposobów, które nie obejmują jej męczeńskiej śmierci. Całkiem przyjemnych. Myślę, że sami się domyślacie, o co chodzi.

Luis spojrzał na niego we wstecznym lusterku wzrokiem pełnym najwyższej pogardy.

– A więc jesteś gwałcicielem, a nie mordercą. Uśmiech Gallana nie zmienił się ani na jotę.

– Nie, jeśli ona się zgodzi – powiedział, zwracając się następnie do mnie. – Zgodzisz się, Cassiel? Podporządkujesz mi się w zamian za moją pomoc w odzyskaniu tego dziecka?

Kiedyś znałam innego Gallana – nie, właściwie to nie on był dawniej inny; to ja się zmieniłam. Jego okrucieństwo i kaprysy wydawały mi się kuszące, gdy sama byłam dżinnem; wtedy liczyła się dla mnie tylko moc, a nie koszt związany z jej wykorzystaniem. Gallan zawsze wydawał mi atrakcyjny, zawsze mnie pociągał.

A teraz popatrzyłam mu w twarz i dostrzegłam oblicze zimnego, wyrachowanego łowcy.

– Nie – odrzekłam. – Nie zgadzam się. Ale i tak nam pomożesz, Gallanie.

Zaśmiał się na to.

– A niby dlaczego?

– Bo możesz. Bo to właściwe. Bo to konieczne.

– Nie jestem człowiekiem – przypomniał mi niemal łagodnie. – Argumentacja, że coś jest właściwe albo nie właściwe, nie trafia do mnie.

– A powinna. Nam… prawdziwym dżinnom… brakuje tego. – Przypomniałam sobie słowa, które wypowiedział w rozmowie ze mną nowy dżinn Quintus. – Dawno, dawno temu, na początku, obchodziło nas to, prawda? Chcieliśmy pomagać. Chronić innych. A teraz tylko nowe dżinny odczuwają taką potrzebę, a my wcale. Wcale, Gallanie. Lubujemy się w okrucieństwach i bezmyślnych gierkach. Większy był z nas pożytek, gdy zniewoleni służyliśmy Strażnikom. Wtedy przynajmniej mieliśmy jakiś cel.

Gallan – który, w odróżnieniu ode mnie, był niegdyś niewolnikiem – warknął na mnie z przerażającą wściekłością. Jego zęby zrobiły się ostre jak sztylety, a kości pod skórą twarzy stały się kanciaste.

– Zostałaś wyrzucona ze świata dżinnów, Cassiel. Nie pogarszaj swojej sytuacji.

Luis zjechał na pobocze, wyłączył silnik i odwrócił się na siedzeniu, żeby popatrzeć na Gallana. Jeżeli się bał – a musiał się bać; żaden człowiek nie mógł spojrzeć w twarz rozwścieczonemu dżinnowi i nie czuć przy tym lęku – to dobrze się z tym krył.

– Słuchaj, pomożesz nam albo nie. Twój wybór. Ale nie groź mojej przyjaciółce i nie zachowuj się jak dżinn, który trzyma klucze do wszechświata. Wy też nas potrzebujecie. Ludzie są wam potrzebni i zawsze byli.

– Nie. To my pozwalamy ludziom istnieć. Wcale ich nie potrzebujemy. – Oczy Gallana nabrały mętnego, czerwonawego odcienia. – A wy rzeczywiście potrzebujecie nas. Wybieraj, Cassiel. Zgadzasz się mi podporządkować czy nie? Taka jest cena mojej pomocy. I wiesz, że nie mogę jej zmienić.

Pokręciłam przecząco głową.

– Nie, Gallanie. Nie zgadzam się.

Gallan przestał lśnić złym blaskiem i stał się niemal ludzki. Niemal, ale nie do końca.

– Nie?

– Pewnie nie sądziłeś, że odrzucę twoją propozycję?

– Nie możesz tego zrobić. Jestem ci potrzebny.

– Nie aż tak, jak ci się zdaje. Żegnaj, przyjacielu. Już się nie spotkamy.

I odwróciłam od niego twarz. Na koniec mignęło mi jeszcze przed oczami jego oblicze, zdumione, z wyrazem zaskoczenia w oczach, zagubione.

– Ta pani mówi „nie” – odezwał się Luis do Gallana. – W każdym razie dziękujemy za propozycję. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, musimy działać.

Na to Gallan rozwiał się bez słowa. Przez moment nie odzywaliśmy się do siebie, a potem Luis rzekł sztucznie beztroskim tonem:

– To było trochę obcesowe.

– To było skrajnie ryzykowne – odrzekłam. – I nic nam nie dało. – Serce biło mi szybko i starałam się je uspokoić. Dłonie miałam wilgotne. – On mógł nas zabić.

– Ale nie zabił.

– Uważałam Gallana za najlepszego z prawdziwych dżinnów. Najbardziej uprzejmego.

Luis uruchomił silnik wozu.

– Jeśli on jest najbardziej uprzejmy, to wolałbym nie napotkać tego najbardziej wrednego.

Rzuciłam mu wymowne spojrzenie.

– Już napotkałeś.

– O! – rzucił zdumiony, a potem skóra na jego zmarszczonym czole nagle się wygładziła. – Rozumiem. Mówisz o sobie.

– Kiedyś taka byłam – powiedziałam, odwracając wzrok. – A może i nadal taka jestem.

Minęliśmy ukryty wjazd na Ranczo i podążyliśmy dalej w kierunku Lakę City, małej miejscowości, która mimo wszystko była największym skupiskiem ludności w tej okolicy. Luis kazał mi napełnić bak dżipa benzyną, a sam wszedł do małego sklepu, żeby kupić jedzenie. Kiedy wrócił, wskazał na pewien budynek przy ulicy, na którym jaśniał różowo – zielony neon.

– Tam jest motel – powiedział. – Moglibyśmy się wy kąpać i trochę odpocząć, no i muszę skorzystać z telefonu.

– Z telefonu?

– Ty już wzywałaś pomoc – wyjaśnił. – Teraz moja kolej.

Motel był stary, ale zaskakująco dobrze utrzymany. Recepcjonista przydzielił nam pokoje obok siebie, połączone drzwiami, ponieważ Luis zażądał dla nas oddzielnych kwater. Pomyślałam, że to trochę dziwne, bo teraz oboje nie mieliśmy już przed sobą zbyt wielu tajemnic. Wręczył mi klucz, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz.

– Umyj się i zjedz coś. – Wcześniej na stacji benzynowej kupił torbę zjedzeniem: dwie kanapki zawinięte w woskowany papier, trochę frytek, jakieś napoje gazowane w puszkach. – Zostawię otwarte drzwi do swojego pokoju. Masz dwadzieścia minut.

Skinęłam głową.

Dwadzieścia minut wydawało się krótkim czasem. Pod prysznicem zmyłam z siebie brud, zaschniętą krew, piach i tysiące innych drażniących skórę warstw i umyłam włosy marnym motelowym szamponem. Znów zabrakło mi świeżych ciuchów, ale owinęłam się w koc i otworzyłam drzwi, które prowadziły ode mnie do pokoju Luisa.

Rozmawiał przez telefon. Tak samo jak ja wziął prysznic i zaczesał gładko do tyłu włosy, z ich końcówek skapywały kropelki wody. Zrzucił z siebie cienki, jaskrawożółty kombinezon, w jaki ubrano go na Ranczu, i, podobnie jak ja, owinął się kocem.

Przytrzymywał słuchawkę telefonu między barkiem a głową jednocześnie zapisując coś gorączkowo na kartce papieru długopisem, pozostawionym do dyspozycji gości.

– Tak? Jesteś pewien, że to dokładnie taki numer? Gracias, człowieku. Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem. Adios.

Odłożył słuchawkę, oderwał skrawek papieru i wcisnął widełki telefonu, żeby przerwać połączenie. Aparat był bardzo stary, z obrotową tarczą z cyframi, a Luis zmagał się z nią, wykręcając numer.

Usiadłam na łóżku i zjadłam kanapkę. Smakowała zaskakująco dobrze.

Kiedy Luis zakończył rozmowę – prowadzoną głównie po hiszpańsku – odłożył słuchawkę i wysuszył włosy cienkim bawełnianym ręcznikiem, który wziął z oparcia krzesła.

– Mamy kilka godzin – oświadczył. – Wezwałem wsparcie.

– Jakie?

– Uwierz mi, że nie musisz tego wiedzieć. Znam pewnych cwaniaczków. A oni są nieźli w podchodach. I robili to setki razy, zwijając różne rzeczy, czego Strażnicy nawet nie zauważyli. Nie mieli jak zauważyć, bo ci goście zadbali o to, zanim wyłonił się problem.

– Chodzi o Ma'atów – powiedziałam. – Tak? Wydał się zaskoczony, że to odgadłam.

– Tak. Teoretycznie nie powinienem się z nimi znać.

– Zadzwoniłeś do jednego z nich, żeby przypilnował Isabel.

– Zgadza się, ale to przede wszystkim mój przyjaciel, a dopiero później Ma'at. Większość tych gości nie jest na stawiona przyjacielsko, w każdym razie nie do mnie.

Żułam kęs kanapki.

– Podziwiasz ich.

– Cholera, tak, podziwiam. Przede wszystkim oni naprawdę się przekonali, że warto współdziałać, że dżinny powinny współpracować z ludźmi, a Strażnicy nadal obstają przy starym schemacie, podziale na panów i niewolników. Poza tym nie stosują przemocy, działają subtelniej. – Luis błysnął uśmiechem. – No, dobrą kręciłem też z pewną dziewczyną z ich grona.

Poczułam dziwną falę antypatii do tej osoby.

– Czy to z nią właśnie rozmawiałeś?

– Z Mirabel? Nie. Wyjechała do Chin, z tego, co słyszałem. Nie gadałem z nią od lat. – Przypatrywał mi się spod przymkniętych powiek. – A co?

Nie chciałam się tłumaczyć, więc nie zrobiłam tego, metodycznie kończąc pałaszowanie kanapki i popijając ją gazowanym napojem. Luis wzruszył ramionami i zaczai grzebać w małym biurku w poszukiwaniu jakichś przedmiotów.

Poczułam w powietrzu wibrujące poruszenie na sekundę lub dwie przed tym, jak wyczuł je Luis, i zerwałam się na równe nogi, przytrzymując przy ciele koc, kiedy cień zgęstniał i nabrał kształtów w kącie pokoju.

Był to Gallan, ale jakże odmieniony. I nie chodziło tylko o stonowany szary strój. Zaszły w nim także inne zmiany.

Przede wszystkim w sposobie, w jaki na mnie patrzył.

W ostrzegawczym geście wyciągnęłam rękę, by powstrzymać Luisa, który wciągnął powietrze, gotów stawić czoło wyzwaniu. Gallan nie spuszczał ze mnie swoich ciemnych oczu.

– Jestem głupcem – powiedział. – Przebacz mi. Nigdy dotąd nie słyszałam, by Gallan kogokolwiek przepraszał, w każdym razie nie w czasach istnienia tego świata. Aż zamrugałam z wrażenia.

– Widziałem to – wyjaśnił. – Trafiłem do tamtego miejsca, o którym mówiliście, na Ranczo. I zobaczyłem to.

– Co takiego tam widziałeś? – Ledwie zdołałam za głuszyć własnym głosem walenie serca, gdyż w oczach Gallana zagościł strach, którego także nigdy wcześniej u niego nie widywałam.

– Ujrzałem zagładę dżinnów. – Świdrował mnie wzrokiem niczym wiertło z diamentowym rdzeniem. – Widziałem nasz kres, Cassiel. Widziałem.

Zachwiał się. Postąpiłam naprzód, kiedy Gallan – prawdziwy dżinn, silniejszy od jakiegokolwiek człowieka – opadł powoli na kolana i skłonił głowę.

– Sami to na siebie ściągnęliśmy – wyznał. – Miałaś rację. Błagam cię o wybaczenie.

Luis mruknął coś pod nosem i rzucił głośniej:

– Nie wierz mu.

Nie wierzyłam. Znałam Gallana, a ten tutaj nie był dżinnem, którego pamiętałam. Nie przypominał żadnego ze znanych mi dżinnów.

– Pomogę – obiecywał. – Muszę wam pomóc. Poczułam coś jak dotyk zimnej ręki na kręgosłupie i otrząsnęłam się z tego.

– Co takiego widziałeś?

Pokręcił głową, gwałtownie i spazmatycznie, jakby chciał odpędzić jakąś wizję, a nie mógł tego zrobić.

Mogę ci pokazać – powiedział i wyciągnął rękę. Spojrzałam na Luisa Roche, który wzruszył ramionami. – Ty go wezwałaś. Ja mu nie ufam, ale pewnie dlatego, że z natury jestem podejrzliwy.

Przeobraziłam materiał koca, którym byłam owinięta, w ubranie – wystarczyło tego na spodnie i koszulę – i ujęłam dłoń Gallana.

Wznieśliśmy się w sferę eteryczną.

Tam mój przewodnik stał się cieniem, szybkim i cichym, a ja poczułam się ociężała i toporna w swojej ludzkiej aurze. Pociągnął mnie za sobą przez gąszcz żywych drzew i skał, które ustąpiły miejsca ciemności i szeptom.

W eterze nie było mroku, choć tkwił on tam, gorzki i wyzuty ze wszelkiej energii.

Znaleźliśmy się nad obozowiskiem, zwanym Ranczem.

Nie było tam śladu ludzi, nawet żadnych źródeł prądu stałego. Zupełnie jak gdyby coś wyssało każdy gram życia, nie tylko w samym obozie, ale i wokół niego. Obraz zniszczenia rozciągał się we wszystkich kierunkach, niemal na dwa kilometry – było to wcielenie śmierci.

Pozostał tylko perłowokościany budynek jin i park jang, lśniąc w mroku na biało i zielono.

Pulsując.

Żywy.

Głodny.

Czułam, jak to coś nas przyciąga. Gallan cofnął się, wlokąc mnie za sobą i wznosząc się wysoko w eteryczne niebo, aż ta tętniąca, żywa istota znalazła się daleko pod nami.

Wciąż czułam to przyciąganie. Gallan też. Zdałam sobie sprawę, że odczuwam je poprzez niego – to coś wzywało dżinny, wabiło je.

Pożerało je.

Gallan słabł. Teraz ja pociągnęłam go za sobą powracając do śmiertelnego ciała; choć raz jego balast przyniósł jakąś korzyść. Stanowił ratunek.

Wniknęłam z powrotem w ludzką powłokę i otworzyłam oczy, by ujrzeć Gallana, który klęczał tam, gdzie wcześniej, kiwając się przy tym.

Rozpływał się.

– Zanadto się zbliżyłem – odezwał się. – Pomóż mi, Cassiel.

– Luis! – Chwyciłam Gallana za ramię, ale wydało mi się ono bardziej mgłą niż ciałem, a moje palce zagłębiły się w ohydną wilgoć.

Luis robił, co mógł, ale kiedy wyciągnął ręce, przeszły one na wylot przez postać dżinna, pozostawiając za sobą dymiące smugi. W oczach Gallana czaiła się rozpacz; z jego otwartych ust nie dobywał się teraz żaden dźwięk.

Wpadł w potrzask w sferze eterycznej, a jego widzialna powłoka zanikała.

Rozpraszała się.

Ginęła.

Złapałam Luisa za rękę i oboje podążyliśmy do sfery eterycznej, usiłując wytropić istotę Gallana, jednak ciemność dezorientowała mnie, szeptała do mnie, kusząc i kołysząc w nurcie dziwnych prądów.

Usłyszałam krzyki, a wrzaski dżinna nie są przeznaczone dla ludzkich uszu. Powróciłam do ciała, a po chwili Luis zrobił to samo.

Trzymał mnie w ramionach. Drżałam.

– To coś pożera dżinny – powiedziałam oszołomiona. – Pochłonęło Gallana. Zniszczyło.

To był tamten głos, perłowokościanego jin i roślinnego jang. Znajdowały się w tym dzieci, na których żerował ten stwór, bezgranicznie wygłodniały, żądny władzy i bezkresnych zniszczeń.

To ona, podszeptywał mi tkwiący we mnie dżinn. Nie to, ani nie ono. Ona. Wiesz, kim ona jest.

Była mi znana, ponieważ kiedyś, bardzo dawno temu, miałam ją zgładzić.

I sądziłam, że wtedy ją zabiłam.

– Perła – wyszeptałam. – To Perła.

Zemdlałam w ramionach Luisa, gdy otoczyła mnie ciemność.

Kiedy się przebudziłam, leżałam w łóżku, nakryta pościelą i kocem. Pomimo takiego ciepłego okrycia czułam chłód i pustkę. Pokój wydawał się bardzo cichy, choć słyszałam dochodzące zza ściany stłumione głosy. Pomyślałam, że dobiegają z sąsiedniego pokoju. Luis ułożył mnie w łóżku, a teraz rozmawiał z innymi w przyległym pomieszczeniu.

Ubrałam się w swoje poplamione skórzane ciuchy i weszłam tam bez pukania. Na mój widok Luis przerwał rozmowę, prowadzoną z trzema osobami, dwoma mężczyznami i kobietą. Okazała się nią co mnie zdziwiło, Greta, Strażniczka Ognia z Albuquerque. Pozostałych nie znałam, jednak ich nikłe aury podpowiadały mi, że to ludzie należący do Ma'atów, a nie Strażnicy.

– Cassiel. – W oczach Luisa dostrzegłam ciepło, ale i rezerwę. – Jak się masz?

Nie odpowiadając, usiadłam na łóżku. Nie wiedziałam, jak się mam. Nie byłam nawet pewną czy kiedykolwiek to ustalę. Po chwili niezręcznego milczenia Greta powiedziała:

– Przeprowadziliśmy kilka lotów zwiadowczych nad obozowiskiem. Problem w tym, że nie wykryliśmy tam żadnej instalacji. W każdym razie niczego, co odpowiadałoby temu, co opisaliście.

Miała wywołane zdjęcia, które rozłożyła na stole. Widniały na nich ruiny starych zabudowań gospodarczych; żadnych nowoczesnych budynków, ogrodzeń, murów, domów.

Nie było też perłowokościanego gmachu, tego wcielenia energii jin i jang.

Ani śladu obozowiska.

– Wciąż zajmujemy się organizowaniem zespołu na ziemnego, który przeczesałby ten teren. Luis… czy to możliwe, żebyś miał jakieś, no, nie wiem, jakieś przywidzenia? Że wy oboje…

– Nie – odpowiedziałam za niego. – To wykluczone. Luis nie był tego aż tak pewien i wydawał się dość poruszony tą sugestią.

– Cassiel, oni nafaszerowali mnie narkotykami. Ciebie też mogli jakoś naszprycować. Może to, co widzieliśmy…

– To, co widzieliśmy – wpadłam mu w słowo – było realne. Obozowisko istniało naprawdę. Strzelano do nas z ostrej amunicji. Uratowaliśmy prawdziwe dziecko, Luis. To nie złudzenie.

– W takim razie gdzie to jest? – spytał jeden z Ma'atów i postukał palcem w zdjęcia. – Gdzie to się podziało?

Wzięłam głęboki wdech i powoli wypuściłam powietrze z płuc.

– Luis, muszę z tobą porozmawiać. W cztery oczy. Greta i Ma'atowie wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramionami. Luis odprowadził ich przez otwarte drzwi do mojego pokoju i zamknął je za nimi, a potem odwrócił się i popatrzył wprost na mnie.

Minęła chwila, zanim się odezwałam, bo wiedziałam, że gdy wreszcie to zrobię, już nie będzie spoglądał na mnie tak miło.

– Muszę ci wyjaśnić, jak się tu znalazłam – zaczęłam. – Muszę wytłumaczyć, dlaczego Ashan mnie wyrzucił. A to, co usłyszysz, ci się nie spodoba.

Skinął głową i usiadł na krześle.

– Dawno temu jako pierwszy dżinn popełniłam morderstwo – podjęłam. Te słowa mroziły mi usta jak lód. – Zabiłam innego dżinna. Ona, ten dżinn, miała na imię Perła Wiem, pomyślisz, że bywamy bezwzględni, ale jesteśmy stróżami Matki i obowiązują nas pewne ograniczenia. Tymczasem Perła… nie uznawała żadnych ograniczeń.

Luis pochylił się nieco do przodu, skupiony na moich słowach.

– I co się stało?

– Przez długi okres, jak wiesz, byliśmy pierwszymi dziećmi Ziemi. Przez tak wiele niezliczonych tysiącleci, że nie potrafiłbyś sobie tego nawet wyobrazić. Życie się zmieniało, ewoluowało; nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Różne gatunki istot powstawały i ginęły… a potem pojawił się jeszcze jeden. Obdarzony świadomością, intelektem i zrozumieniem. – Wytrzymałam jego spojrzenie wbite we mnie. – Nie chodzi o ludzkość w dzisiejszym sensie. Mówię o jej wcześniejszej wersji, bardziej pokojowo usposobionej.

Luis zwilżył językiem wargi.

– Co takiego zrobiłaś?

– Ja nie zrobiłam nic – odpowiedziałam. – Ale Perła uznała tamtych ludzi za niebezpiecznych. Zniszczyła ich. Zmiotła ich z powierzchni ziemi i wyniszczyła. Dżinny popełniały różne zbrodnie, ale taka nie miała na wet do tamtej pory swojej nazwy… Nie chodziło o rzeź, jakiej dopuściła się Perła, tylko o to, co później stało się z nią samą.

Czekał w milczeniu, podczas gdy ja zbierałam szybko myśli.

– Ona… oszalała – odezwałam się w końcu. – Porobiła dziury w materii wszechświata wokół nas, które nigdy nie powinny powstać, i nie zatkała ich. Stała się… inna. Obca nam. Ashan kazał mi ją zgładzić. Zrozum, wtedy po raz pierwszy w naszych dziejach jakiś dżinn zabił innego. – Odwróciłam wzrok. – Nie broniła się, bo wcale się nie spodziewała że ją zaatakuję. To był precedens.

Luis ściągnął brwi.

– Mnie chodzi o czasy obecne. Nie o to, co było kiedyś.

– Sytuacja się powtarza – powiedziałam. – Zniszczyłam ją. Sądziłam, że usunęłam ją z tego świata ale coś po niej musiało pozostać. Jakieś nasienie, jakieś myśli, wspomnienia… I to coś rosło w sekrecie, w cieniu, razem z nowym rodzajem ludzkości, jaki się narodził. A teraz tu jest. Perła jest tutaj. Czerpie swoją moc z ludzi, ale jej głód dżinnów jest nienasycony. Ona ich zniszczy. Zgładzi nas. To, co stało się z Gallanem, przydarzy się po kolei wszystkim dżinnom. Zostaną tam ściągnięci i zlikwidowani.

Luis przełknął ślinę.

– Dlaczego Ashan cię wygnał, Cassiel? Patrzyliśmy sobie w oczy. Ta chwila musiała nadejść.

Lękałam się jej, a teraz w końcu nadeszła.

– Ashan musiał się dowiedzieć, że Perła się rozrasta – odparłam. – Musiał wiedzieć, że jedyny sposób, by ją powstrzymać, to odebrać jej źródło mocy. – Twarz Luisa powoli bladła. – Rozkazał mi pozabijać wszystkich ludzi, ale nie wyjaśnił dlaczego.

Ashan nigdy się nie tłumaczył. Wcześniej nie musiał. Nie przejrzałam jego myśli i zamiarów, gdyż w przeciwnym razie mogłabym udzielić mu innej odpowiedzi. Przypuszczałam, że Ashana poniosły duma i arogancja; że kierowała nim nienawiść do Strażników.

– Miał rację – dodałam bardzo cicho. Luis pokręcił głową.

– Nie. Możemy to zwalczyć. Możemy znaleźć sposób na podjęcie z tym walki. Musimy to zrobić.

Łzy zapłonęły mi w oczach – łzy gniewu, hańby i strachu.

– Ashan skazał mnie na ludzkie ciało, żebym zrozumiała, co nam grozi. Żebym pogodziła się z nieuchronnym. I teraz już rozumiem. Teraz wiem.

Luis podniósł się z krzesła i podszedł do mniej tak prędko, że nie zdążyłam zareagować. Przydusił mnie do ściany, chwytając dłońmi przeguby moich dłoni i przyciskając je do twardej powierzchni.

– Nie – powiedział. Przytknął swoje spocone, rozgrzane czoło do mojego. – Nie, nie wolno ci w to wierzyć. Możemy to pokonać, możemy. Musimy odszukać tamte dzieci. Uratować Ibby. Zapobiec temu wszystkiemu.

– Ale jak?

– Nie wiem! Trzeba spróbować!

Zaklinał mnie; nie tylko słowami, ale i poprzez kontakt naszych ciał, za sprawą tego pierwotnego, niewypowiedzianego ciepła, które nas łączyło. Mocy, która przepływała z jego ciała do mojego.

– Proszę cię – mówił. – Cassiel. Musi się znaleźć jakieś inne wyjście.

Chciałam w to uwierzyć.

– Moja rasa ma wyginąć – przypomniałam. – A ty mnie prosisz, żebym stanęła u waszego boku i dopuściła do tego.

Proszę, żebyś znalazła jakieś inne rozwiązanie. Wyszarpnęłam się gwałtownie z jego uścisku, wzruszając ramionami, ale nie odsuwałam się od niego.

– Możesz mnie powstrzymać – rzekłam. – Wystarczy mnie zabić.

To nim wstrząsnęło i cofnął się o krok.

– Co takiego?

– Możecie mnie zgładzić. W ludzkim ciele jestem podatna na śmierć. Jeśli stanę się na nowo dżinnem, kiedy Ashan odda mi moce, nie zdołacie mnie już powstrzymać. Przecież o tym wiesz. – Otarłam łzy z twarzy. – Jeżeli chcesz mnie powstrzymać, zabij mnie. Jeśli nie…

Rzucił się naprzód i ujął w dłonie moją głowę, ale jeśli nawet chciał mnie skrzywdzić, to w ostatniej chwili jego dotyk stał się delikatny.

– Znajdziemy sposób – powiedział. – Cassiel, znajdziemy jakiś sposób.

Jednak póki żyłam, stanowiłam zagrożenie nie tylko dla niego i Isabel, ale dla każdego człowieka który oddycha. Nigdy nie przypuszczałam, że do tego dojdzie.

Nigdy nie wyobrażałam sobie, że Perła przetrwa, by na nowo sprowadzić mrok.

– Tak – szepnęłam. – Znajdziemy jakiś sposób.

A w razie konieczności po raz ostatni dokonam zabójstwa na rozkaz Ashana. On to wiedział… Ale najgorsze było to, i przerażało mnie nawet jako dżinna, że za dobrze znałam Ashana, by sądzić, iż jego plany ograniczały się tylko do mnie.

Byli i inni, którzy w odpowiednim czasie mogli spełnić jego życzenia.

Ludzkość miała więcej wrogów, nie tylko mnie.

Perlą przeniosła gdzieś Ranczo i zniszczyła wszystko, czego nie potrzebowała… także swoich wyznawców. Zabrała dzieci, lecz pozostawiła zwłoki dorosłych, których ciała zalegały w okolicy. Nie było już śladu po obozie, murach, budynkach. Zniszczyła wszystko.

Brutalna skuteczność, z jaką to uczyniła, wręcz szokowała.

Stałam pośród suchych, szumiących traw, gdy Ma'atowie zwozili martwe ciała i wiedziałam, że ona gdzieś się ukrywa. Gromadzi siły. Wznosi dla siebie nową fortecę.

I czeka.

– Wiem, że możesz mnie usłyszeć – szepnęłam do wiatru i trawy. – Wiem, kim jesteś, Perło. I się nie poddam.

Na to dobiegł mnie śmiech miliona drwiących głosów:

Doprowadzisz do zagłady tego świata, aby mnie powstrzymać, niszczycielko tego, co wieczyste? Popełnisz grzech wypędzenia mnie i przy okazji zniszczenia samej siebie?

Znajdziemy jakiś inny sposób, wróciły do mnie słowa Luisa. Teraz to on był dla mnie kimś realnym, z krwi i kości, i po prostu nie mogłam go zgładzić. I tak straciłam już zbyt wiele.

Cassiel, odezwało się szeptem milion głosów ofiar Perły. Ty strąciłaś już wszystko. Tylko jeszcze o tym nie wiesz.

Przełknęłam ślinę.

– Dopadnę cię.

No, proszę, śmiało, wyszeptała. Chodź, moja siostro, moja zabójczym. Tęsknię za twoim dotykiem.

Drgnęłam, kiedy dłoń Luisa znalazła się na moim ramieniu. Wziął mnie znowu w ciepłe ramiona.

– Nic tu nie ma – powiedział. – Prawda?

– Zabrała dzieci ze sobą.

– Potrafisz je wytropić? – Uniósł mi podbródek, abym spojrzała mu prosto w oczy. – Cassiel, co mamy teraz zrobić?

Zginąć, głos Perły rozległ się szeptem wśród traw.

– Nie poddamy się – odrzekłam. – Znajdziemy jakiś sposób.

Luis objął mnie i odprowadził do dżipa.

Droga powrotna do Albuquerque dłużyła się i miałam dużo czasu na przemyślenia.

Isabel.

Ważył się los sześciu miliardów ludzi, ale tylko dwoje z nich liczyło się dla mnie w tamtej chwili: Luis i Isabel.

Znajdę jakiś sposób.

Ciąg dalszy nastąpi…

Загрузка...