5

Tego wieczoru wiele się dowiedziałam podczas posiłku, zwłaszcza gdy obecni zapadali w milczenie. Manny kochał swojego brata, ale łączyły ich jakieś sekrety, sprawy, których nawet Angela do końca nie rozumiała. Odzywałam się rzadko, woląc obserwować.

Jedliśmy tamale, czyli mielone mięso z sosem pomidorowym i papryką w kukurydzy, jak wyjaśniła mi Angela, ze szczegółami opowiadając, jak przyprawić wieprzowinę i jak ją zawijać w liście kukurydzy. Byłam jej wdzięczna, kiedy pospiesznie dodała, że przed jedzeniem należy odrzucić kukurydziane liście, których widok trochę mnie zaniepokoił. Potrawa stanowiła mieszaninę smaków i barw, a Ibby wlała mi na talerz ostry sos, błagając, żebym go spróbowała z mięsem i ryżem. Wyniośle odmówiłam, co wywołało salwę śmiechu, ale był to miły śmiech. Beztroski, a nie ponury.

– A więc, Luis – powiedział Manny – przyjechałeś na dłużej?

– Może. – Luis wsadził sobie do ust następny kęs. Nie bał się pochłaniać ostrego sosu, który najwyraźniej nie robił na nim żadnego wrażenia. – Czekam na przeniesienie, a na razie pracuję na własną rękę.

Manny i jego żona wymienili spojrzenia, a Angela ściągnęła brwi.

– Gdzie właściwie mają cię przenieść? – spytała. – Ibby, przestań grzebać w ryżu. Rozsypujesz go po całym stole.

Isabel popatrzyła na nią gniewnie, ale zjadła ryż z widelca, którym wcześniej wymachiwała na wszystkie strony. Luis upił nieco piwa.

– Podobno brakuje Strażników w Kolorado – odparł. – Więc pewnie tam; przynajmniej będzie mi stamtąd do was bliżej niż z Florydy. – Lekko trącił łokciem Isabel, siedzącą obok niego. – Cieszysz się z tego, co?

– Tak! – Dziewczynka przełknęła, mlaskając głośno, i uśmiechnęła się do niego.

– Luis… – odezwał się Manny, a potem wzruszył ramionami. – To twoje życie, stary. Ale ja na twoim miejscu nie wracałbym tutaj. Nie do Nowego Meksyku. I nigdzie tam, gdzie klan Norteño ma swoje wpływy. Oni nie zapominają, bracie. I nigdy nie przebaczają. Przecież o tym wiesz.

– Wiem. Po prostu mam to gdzieś – odpowiedział Luis. Znowu wbił wzrok w swój talerz. – No to co się u was działo, kiedy mnie tu nie było? Ibby?

Isabel podjęła z wielkim zapałem chaotyczną opowieść o wszystkim, od losów swoich lalek po guzowatą ropuchę, na którą natknęła się za domem. Angela dojrzała moje spojrzenie i uśmiechnęła się, a mnie zrobiło się… cieplej na duszy. Poczułam się częścią tego bezpiecznego kręgu, choć było to dosyć złudne.

Ocaliłam mu życie, pomyślałam, obserwując Manny'ego, jak rozmawiał i śmiał się z żoną i córeczką. Inaczej nie byłoby go tu tego wieczoru.

Coś dziwnego było w tym odczuciu. Nie wiedziałam, jak to nazwać, i czy uznać to za rzecz dobrą, czy szkodliwą – jednak nie potrafiłam tego zignorować. Dawniej, jako dżinn, nie interesowałam się poszczególnymi ludźmi, chyba że traktując ich instrumentalnie, jako kogoś do wykorzystania i odrzucenia. Nigdy dotąd ani przez chwilę nie zastanawiałam się, kim są i co się z nimi stanie; starałam się stykać z nimi możliwie najrzadziej i zapominałam o nich niemal od razu potem. Teraz to się zmieniło. Pomyślałam o tych wszystkich twarzach, które przemknęły przez wieki mojego życia – młodych, starych, męskich, kobiecych – oraz o tym, jak mogłam im dopomóc albo jak ich skrzywdzić.

To wytrąciło mnie z równowagi.

Uświadomiłam sobie, z ukłuciem niepokoju, że Luis Rocha wpatruje się we mnie ponad główką Isabel. Zastanawiałam się, co może malować mi się na twarzy i na ile zdradzam targające mną uczucia.

Nie powiedział nic, tylko kiwnął głową i zwrócił się do Angeli, która zapytała go, czy chce dokładkę. Kiedy oderwał ode mnie spojrzenie, sama mogłam mu się przyjrzeć bez sprawiania wrażenia, że jestem natarczywą i przyłapałam się na tym, że podziwiam regularne rysy jego twarzy oraz to, jak światło zabarwia jego ciemnawą, miedzianą skórę. Podziwiałam też niebieskawy odblask jego kruczoczarnych włosów.

Był piękny. Nie tak piękny jak dżinny – którym żaden człowiek nie mógł dorównać pod względem urody – jednak tkwiło w nim coś dzikiego i gorączkowo urokliwego. Kojarzył mi się z orłem, krążącym wysoko na niebie podczas łowów. Naprawdę miał w sobie coś orlego.

Kiedy Angela zaczęła zbierać talerze, wstałam, żeby jej pomóc. Wydawało się, że oczekuje tego ode mnie, więc mogłam pójść za nią do kuchni, gdzie nie było mężczyzn ani Isabel.

Angela wzięła ode mnie naczynia z wyrażającym podziękowanie uśmiechem i odkręciła kurek z ciepłą wodą.

– I co o nim sądzisz? – zapytała. – O Luisie?

– Interesujący – odpowiedziałam. Oparłam się o blat stołu, patrząc, jak Angela zmywa talerze w wodzie z mydlinami. – Panuje jakieś napięcie między nim a jego bratem.

Angela zaśmiała się cicho.

– Tak, trochę. – Zerknęła na mnie spod rzęs. – Chcesz wiedzieć z jakiego powodu?

Nie odpowiedziałam. Zdjęłam garnki i patelnie z kuchenki i przeniosłam je w miejsce, które służyło Angeli do mycia i spłukiwania naczyń.

– Luis kilka lat temu wpakował się w tarapaty – podjęła Angela. Ściszyła głos, mówiąc teraz tak, że ledwie mogłam ją słyszeć. – Zadawał się z gangsterami. Przystąpił do gangu Nortefto, kiedy był młody i głupi, aż odkrył swój dar i wtedy zgłosili się do niego Strażnicy. Pewnie ratując mu dzięki temu życie. Ale gang nie chciał odpuścić. – Pokręciła głową, zaciskając usta w ponurą kreskę. – Ciągle nie dają mu spokoju.

Przechyliłam nieco głowę w bok i spytałam:

– Gang?

Angela przez dłuższą chwilę dziwiła się mojej niewiedzy, a potem wzruszyła ramionami i powiedziała:

– To coś jak plemię, jak szczep, tyle że gangsterzy nie są ze sobą spokrewnieni. Chronią się nawzajem przed innymi gangami, toczą wojny i tak dalej. I zarabia ją pieniądze, najczęściej sprzedając narkotyki albo kradnąc. To nie jest jednak lekkie życie. Gangsterzy często giną, i to giną młodo.

– A ty byłaś w gangu? – zapytałam. To ją zdumiało i z szeroko otwartymi oczami pokręciła przecząco głową. – Wydajesz się taka… współczująca.

Westchnęła.

– Jestem nie tyle współczująca, co wyrozumiała. Znałam ich wielu, tych gangsterów. Większość z nich już nie żyje, ale zawsze znajdą się dzieciaki, małolaty, gotowe zająć ich miejsce. Martwi mnie to i tyle. Martwię się, bo bez względu na to, co robimy, gangi się rozrastają, bo ci młodzi nie mają przyszłości. Nie bez powodu są sfrustrowani i agresywni.

Nie rozumiałam tego. Niewiele pojmowałam z ludzkiej kultury i wydawało mi się, że te gangi nie różnią się od innych grup kulturowych – ludzkich związków, zorganizowanych dla obrony i zysku. Były one wszędzie. Niekiedy miały charakter klanowy, innym razem narodowy albo religijny, ale ludzie zawsze się dzielili i łączyli w ugrupowania.

Wojowanie było czymś wpisanym w ich życie.

Przebiegł mnie dreszcz, kiedy uzmysłowiłam sobie, że dżinny postępują tak samo, dzieląc się na różne frakcje. Czy stawaliśmy się podobni do ludzi? I wcale od nich nie lepsi?

Z pewnością nie.

– Czy Luisowi grozi niebezpieczeństwo? – spytałam, podając Angeli pęk łyżek i widelców.

– Zagraża ono nam wszystkim – powiedziała. – Dopóki Luis przebywa na terenie gangu Norteño.

– Ja was ochronię – oznajmiłam.

Angela obrzuciła mnie spojrzeniem, a jego wyrazu nie potrafiłam rozszyfrować.

– Naprawdę?

Dokończyłyśmy mycie naczyń w milczeniu.

Następnego dnia w naszym małym biurze zjawiło się dwoje wyższych rangą lokalnych przedstawicieli Strażników – jeden Ognia, drugi Pogody. Od żadnego z nich nie biła taka moc jak od Luisa Rochy, jednak wydawali się kompetentni i bardziej uzdolnieni od Manny'ego.

Zażądali raportu na temat ataku, który przeżyliśmy. Manny opisał to szczegółowo, ale Strażnicy zlekceważyli jego pisemną relację i kazali sobie opowiadać o całym incydencie, aż wreszcie przestałam dostrzegać sens w tych pytaniach i nie chciałam więcej na nie odpowiadać.

– Jesteście pewni, że nie rozpoznaliście jakichś oznak osoby, która dokonała tej napaści? – zapytała Strażniczką kobieta. Miała na imię Gretą a z jej aury jasno wynikało, że jest Strażniczką Ognia. Pod względem fizycznej budowy była drobną osóbką z rudawymi, krótko przyciętymi włosami i wielkimi niebieskimi oczami. Skórę miała chłodną, jasnobeżową, upstrzoną tu i ówdzie plamami, które przypominały wyglądem oparzenia.

Nie zadała sobie trudu wyleczenia ich do końca lub usunięcia blizn. – Nie dostrzegliście niczego w sferze eterycznej?

– Nic, co potrafiłbym zidentyfikować – odpowiedział Manny. – Jak już mówiłem, to było dziwne. Nie kojarzyło mi się z żadnym wyszkolonym Strażnikiem, ale tkwiło w tym mnóstwo mocy.

– Ale to nie był też dżinn? – Spojrzenie Grety powędrowało w moim kierunku. – Jesteście pewni?

Wzruszyłam ramionami. Stwierdziłam to już kilka razy; nie było sensu się powtarzać. Tych dwoje mnie wkurzało. Wydawali się powątpiewać nie tylko w słowa Manny'ego, ale i moje. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, dlaczego sądzą że kłamię.

– Słuchajcie, jeśli popełniliście jakiś błąd, jeśli próbowaliście czegoś, a to coś wymknęło się wam spod kontro li, możecie się do tego przyznać – powiedział mężczyzną Scott, Strażnik Pogody. Był bardzo wysoki, miał gęste czarne włosy i smutnawą bardzo pomarszczoną twarz. Mówił ostrym i nosowym głosem, w dodatku z silnym akcentem. – Lepiej to zrobić teraz, niż kiedy sami się o tym przekonamy.

Twarz Manny'ego nabrała ciemniejszego odcienia i poczułam, jak kipi w nim złość.

– Nie kłamiemy.

Greta rzuciła Strażnikowi szybkie spojrzenie.

– Nie twierdzimy, że tak jest – zapewniła. – Scott chciał tylko powiedzieć, że jeśli jest coś, czego nam nie wyjawiliście, to czas uczynić to teraz. Jasne?

Manny sztywno skinął głową.

– Opowiedziałem już o wszystkim.

– A ty, Cassiel?

– Ja również powiedziałam prawdę – odrzekłam. – I nie ważcie się zarzucać mi kłamstwa. – Zdawałam sobie sprawę z niebezpiecznego tonu swoich słów, ale uznałam, że mało mnie to obchodzi.

Tym razem to Scott poczerwieniał ze wzburzenia.

– Jesteś tu, bo my ci na to zezwoliliśmy; nie zapominaj o tym! – warknął. – Nie chciałem cię na naszym terytorium. Jeśli dasz mi powód, wyślę cię z powrotem na Florydę tak szybko, że ani się obejrzysz. Nie podoba mi się udział nieokrzesanego dżinna, czyli ciebie, w tym wszystkim, a gdybym miał się założyć, to dałbym głowę, że jeśli coś poszło źle, to z twojej winy. Zrozumiałaś?

– Możliwe – odparłam niewzruszonym głosem, który wybrzmiał w ciszy, jaka zapadła.

Manny wziął głębszy wdech i powoli wypuścił powietrze z płuc.

– W porządku – odezwał się w końcu. – Cassiel, uspokójmy się. Nie zrobiliśmy nic złego. Ktoś nas zaatakował; nie wiemy kto, nie wiemy nawet, czy to Strażnik, czy dżinn. Ale zachowamy czujność, jeżeli coś podobne go się powtórzy. Pasuje?

Scott nie spuszczał ze mnie oczu. Powoli przyoblekłam twarz w chłodny uśmiech i dostrzegłam, jak Strażnik zadrżał pod wpływem tego, co dostrzegł wyraźnie w moich oczach. Były to atuty, które prezentował dżinn, wstępując na ścieżkę wojenną ze Strażnikami, choćby tylko na krótko. Wszystko to, co sprawiało, że czuli przed nami respekt.

– Świetnie – powiedziała Greta. Wydała się nagle przygaszona i trochę podenerwowana. – Moja propozycja jest taka: nie chcę, żebyście wyjeżdżali w teren przez kilka dni, więc pozostańcie tutaj i róbcie, co się da, z od dali. Uważajcie na siebie. Jeśli zobaczycie coś dziwnego, niezwłocznie wezwijcie pomoc.

– Słyszałem, że twój brat zawitał do miasta – zwrócił się Scott do Manny'ego. – Czy to prawda?

– Tak, pobędzie u nas kilka dni.

– Podobno stara się o przeniesienie. Chciałem, żeby trafił pod moje skrzydła ale dowiedziałem się, że w naszym regionie nie mamy braków kadrowych. Pewnie wyślą go do Kolorado. – Scott zmrużył ciemne oczy. – Szkoda. On sporo umie. Przydałby się nam.

– W Kolorado też się przyda – rzuciła ostro Greta. – Dosyć już tego. Manny, Cassiel, dziękuję wam za okazaną cierpliwość. Na tym na razie zakończymy.

– Och – odezwał się Scott, strzelając palcami. – Czy nie dotarł do was pocztą raport, który prawdopodobnie powinien trafić do biura w Kolorado?

Było coś dziwnego w tym, jak rzucił ten temat – zbyt pospiesznie, z nazbyt przymilnym uśmiechem. Zanim Manny zdążył odpowiedzieć, wtrąciłam:

– Ja się zajmuję sortowaniem dokumentów. Nie na tknęłam się na nic takiego.

Manny rzucił mi przenikliwe spojrzenie, ale zrozumiał mój zamysł i się nie odezwał.

– W porządku – stwierdził Scott. Przyglądał mi się przez kilka sekund. – Cóż, jak coś takiego nadejdzie, dajcie mi znać.

Greta wstała. Scott co prawda nie palił się do wyjścia, ale nie miał wyboru; to ona najwyraźniej szefowała w tym duecie, a kiedy obierała jakiś kurs, to nie dawała się z niego spychać. Uścisnęła dłoń Manny'ego, a potem – po chwili wahania – także moją. Zastanawiałam się, co takiego naopowiadano jej o mnie.

Być może prawdę. W takim razie nic dziwnego, że się zawahała. Zadbałam o to, aby utrzymać to zetknięcie się naszych prawic na poziomie zdawkowym i dostrzegłam błysk ulgi w jej oczach.

Ze Scottem nie byłam już tak ostrożna. Szybko wyszarpnął rękę, ocierając dłoń o spodnie. Nie znalazłam w nim przyjaciela.

I wcale mi na tym nie zależało.

– Manny Rocha to dobry Strażnik – powiedziałam. – I nie próbujcie sugerować, że jest inaczej.

Nie spuszczałam wzroku ze Scotta, póki z cichym trzaskiem nie oddzieliły nas drzwi.

– Nie powinnaś go tak wrogo nastawiać – rzekł Manny.

– A ty nie powinieneś starać się go udobruchać. – Odwróciłam się, by sięgnąć po teczki leżące na biurku.

– O co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego go oszukałaś? Przecież mamy ten dokument, który miał trafić do Kolorado, no nie?

– Nie wiem – odpowiedziałam cicho. Znów przeniosłam spojrzenie na zamknięte drzwi i zmarszczyłam czoło. – Nie wiem dlaczego.

Manny ziewnął.

– Chrzanić to. Zajmiemy się tym jutro. To pewnie i tak nic, czym warto się przejmować. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie zmęczyło to całe przesłuchanie.

Ja też czułam się znużona, więc pozwoliłam mu wyciągnąć się z biura i podrzucić do domu.

Dżinn nie śpi, chyba że przyjmie ludzką postać. Może jest to dla nas jakaś pokusa, ten krótki okres zapomnienia… i snów. Śnienia o sprawach, które pozostają poza naszą kontrolą.

Nigdy wcześniej nie śniłam, ale tamtej nocy przyśnił mi się Luis Rocha. W tym śnie był mniej więcej taki sam jak na jawie, a zarazem inny. Był dżinnem, a nie Strażnikiem. Źródło jego mocy płonęło jasno, a tatuaże na jego ramionach wydawały się prawdziwymi płomieniami, ledwie pozostającymi w granicach konturów wykonanych tuszem. Był kimś pięknym i dzikim, a w tym śnie – we śnie – ciągnęło mnie do niego jak wodę do nieba. Jego żar topił lód we mnie. Nie znałam się na sprawach cielesnych, ale ten sen był o ciele, o jego pragnieniach i żądzach, a kiedy się obudziłam, drżałam obolała jak po wstrząsie wywołanym przez rozkosz.

Nie śniłam o Mannym. Śnił mi się jego brat.

A to wydało mi się dziwnie znamienne.

Nie wspomniałam nawet słowem o tym śnie Manny'emu, kiedy wpadł kolejnego poranka, by zabrać mnie do biura. Czułam się niewygodnie w swojej skórze, mocno świadoma krępującego mnie ciała. Wcześniej uważałam je za narzędzie, za skorupę, ale tamten sen sprawił, że spojrzałam na nie troszkę inaczej. Ludzkie dusze były sprzymierzone z ciałami i czasami wydawało się, że przyczynę tego stanowią doznania.

Nie byłam pewna, czy mi się to podoba.

Widok Luisa, czekającego na korytarzu przed biurem, był dość przyjemnym zaskoczeniem, a wspomnienie treści snu przyprawiło mnie o falę gorąca, która przepłynęła od moich stóp do czubka głowy. Odwróciłam od niego oczy, nie chcąc w żaden sposób zdradzać się ze swoimi myślami o nim.

– Coś nie tak? – spytał Manny, pozwalając mi pierwszej wejść do budynku. Pokręciłam przecząco głową, a jasne włosy przesłoniły mi twarz. – Oj, najwyraźniej coś cię gryzie. Starasz się to ukryć, zachowując kamienną twarz, Cassiel… Cześć, braciszku. Co jest? Nie za wcześnie, jak na ciebie?

Nastąpiła krótka pauza i dostrzegłam, że Luis przyjmuje nieco inną postawę – nieco bardziej czujną.

– Nie zostawiłeś mi wiadomości?

– Jakiej znowu wiadomości?

– Że mamy się spotkać tu, w biurze. Manny nacisnął klamkę i otworzył drzwi.

– Zupełnie jakbym nie marzył o niczym innym, tylko o tym, żeby ujrzeć twoją facjatę wczesnym rankiem. Nie, stary, ja nie…

Poczułam to pierwszą na ułamek sekundy przed którymś ze Strażników. Popchnęłam Manny'ego i jego brata na prawo od drzwi, a sama skoczyłam w lewo.

Ogień buchnął z wnętrza biura białym rozgrzanym płomieniem, przelewając się jak lawa, by zagotować się na przeciwległej ścianie, która natychmiast pokryła się pęcherzami, zwęgliła i zaczęła płonąć. Po drugiej stronie tej ognistej bariery dojrzałam Manny'ego i Luisa, który się cofali. Przez moment byli względnie bezpieczni.

Ja nie. Odwracając się, uchroniłam ciało przed poparzeniem, lecz teraz znalazłam się w pułapce w niszy na końcu korytarza, ciasnej wnęce, z której nie było wyjścia. Rozgrzane powietrze drżało, a dym zaczął buchać z płonących ścian i sufitu – czarny, gęsty, gryzący i duszący. Oczy mi łzawiły. Przywarłam do najbardziej oddalonej od ognia ściany, łapiąc płytkie zdławione oddechy.

Musiałam opanować tę sytuację, ale ogień… ogień przerażał mnie w niewyobrażalny sposób. Ten lęk był instynktowny, wypływał z samej cielesnej natury, atawistycznego odruchu, by uciec przed płomieniami.

Jestem dżinnem. Zrodziłam się z ognia. Ogień nie może wyrządzić mi krzywdy.

Teraz jednak mógł, a moje ciało wyczuwało to aż za dobrze. Starałam się zapanować nad swoimi reakcjami. Miałam moc; musiałam jej tylko użyć.

Ale ta moc była zakorzeniona w Ziemi, a ogień prawie nie reagował na moje żałosne wysiłki.

I nagle z tych płomieni wyłonił się człowiek, a właściwie ogień o kształcie człowieka, który zmienił się w czerwony roztopiony metal.

Dżinn.

Patrzył na mnie przez długą chwilę, a potem wyciągnął rękę. Kiedy się zawahałam, przekrzywił głowę w bok, wyraźnie zniecierpliwiony.

Ujęłam jego dłoń.

Nic mnie nie oparzyło.

Wciągnął mnie w ogień i znalazłam się wśród płomieni, otoczona i lizana przez nie. Znowu poczułam się jak dżinn, lecz trwało to jedynie krótką, euforyczną sekundę.

Wtedy coś mnie pchnęło i potknęłam się, wpadając w warstwę powietrza, która wydała się lodowato zimna w porównaniu z ognistym żarem. Pełno tu było trującego dymu. Wyciągnęłam ręce i wymacałam twardą powierzchnię ściany. Podążyłam wzdłuż niej, kaszląc i dławiąc się, aż natknęłam się na ciepłe ciało, a ludzkie dłonie uchwyciły moje ramiona.

– Mam ją! – Rozpoznałam ten głos, choć był teraz bardziej chrapliwy z powodu dymu. Głos Luisa Rochy. – Cassiel, chodźmy!

Zmierzał ku nam jakiś duży cień – to Manny. Ujął mnie za drugą rękę i obaj bracia wyprowadzili mnie z dymu.

W budynku biurowca zapanował chaos; ludzie biegali, wrzeszczeli, rozmawiali gorączkowo przez telefony komórkowe. Wynosili komputery, torby i teczki. Jakiś człowiek wywlókł nawet całą szafkę z dokumentami, choć pozostawało zagadką, jak zamierzał znieść ją po schodach.

– Strażnicy Ognia j już interweniuj ą! – zawołał Manny i zakasłał. Usta i nos miał czarne od sadzy, a oczy nabiegłe krwią. Przypuszczałam, że sama wyglądam nie lepiej. Luis zgiął się wpół, wyczerpany i zadławiony i splunął czymś czarnym.

– Już są – powiedział i przykucnął przy ścianie, kiedy poczuliśmy moc Strażników, opływającą nas chłodną falą. Dym się nieco rozproszył i usłyszałam, jak huk po żaru zamienił się w przytłumiony szum. – Cholera jasna. Co to było, do licha? Manny, kogo ty, do ciężkiej cholery, aż tak wkurzyłeś?

– Ja? Ktoś kazał tobie się tu zjawić, nie pamiętasz? Może oni wcale nie uwzięli się na mnie!

Popatrzyli na siebie wojowniczo zaczerwienionymi oczami. Nigdy dotąd nie wydali mi się tak bardzo do siebie podobni.

Odkrztusiłam z krtani sadzę.

– Jesteście wściekli, bo się boicie – stwierdziłam. – I słusznie. Ktoś chciał was zabić albo przynajmniej mało Obeszłoby go to, że zginiemy przy okazji. Ktoś zdolny do wywołania pożaru na wielką skalę, czyli Strażnik…

– Albo dżinn – dokończył Luis i obydwaj bracia spojrzeli w moją stronę. – Chyba nie ma sensu pytać, czy ty narobiłaś sobie ostatnio jakichś wrogów.

Nie wspomniałam im o dżinnie, który się tu zjawił… i który wyciągnął mnie z ognia. Pora nie wydawała się na to odpowiednia. Wolałam sprawę przemilczeć. Rozpoznałam go jako nowego dżinna, jednego ze stronników Davida, ale nie znałam go za dobrze i nie sądziłam, by nowy dżinn miał jakiś powód, by mnie ścigać i narażać przy tym życie wielu ludzi.

Z drugiej strony Ashan… Ashan należał do tych, którzy zachowują urazy przez dziesiątki lat, a ofiary wśród ludzi nie znaczyły dla niego nic.

Zamęt na schodach ustał, a strażacy w żółtych kombinezonach, przy akompaniamencie wycia syren nerwowo nakazywali nam gestami wyjść z budynku.

Luis miał wrogów. Ja też. I Manny również.

Nie istniał inny sposób na ustalenie, kto stanowił cel tego ataku, poza jednym: należało o to zapytać kogoś, kto, jak wiedziałam, był tego świadkiem.

W zamieszaniu panującym na dole wymknęłam się Manny'emu i Luisowi, wdrapałam na platformę ciężarówki stojącej na parkingu i obserwowałam rozgrywającą się scenę. Wydawało się, że panuje chaos, ale w istocie działania miały logiczny przebieg – strażacy najwyraźniej znali się na swoim fachu, podobnie jak policjanci i personel pogotowia ratunkowego, udzielający pomocy tym, którzy jej potrzebowali.

Od razu spostrzegłam dżinny, nawet w ludzkim wcieleniu. Dwoje z nich znajdowało się w tłumie, ale nie było wśród nich tego, który wyciągnął mnie z ognia. A jednak im również można było coś przekazać.

Zeskoczyłam z ciężarówki i wylądowałam ciężko na ziemi – grawitacja i masa ciała stanowiły nie najlepszą kombinację – odczuwając ostry ból, jak gdyby ktoś wbił mi nóż w prawą nogę. Nie złamałam nogi, tylko nadwerężyłam mięsień. Zmusiłam się do tego, by nie zwracać uwagi na tę dolegliwość, kiedy przeciskałam się przez tłum ludzi rozprawiających z podekscytowaniem.

Dotarłam do miejsca w którym wypatrzyłam pierwszego z dżinnów, lecz już go tam nie zastałam. Nigdzie nie było go widać. Ostrożnie wyostrzyłam swoje zmysły, choć miały one ograniczony zasięg, ale nie odkryłam niczego.

Zobaczył mnie i wolał się wycofać.

Drugi dżinn okazał się bardziej uczynny. Przybrał postać małej dziewczynki, dziecka, z długimi, jedwabistymi blond włosami i jasną cerą. Jej oczy były tak błękitne, jakby zostały ulepione z kawałka nieba. Usiadła na ozdobnym kamiennym bloku na skraju parkingu, wymachując stopami i obserwując słup czarnego dymu, bijącego z biurowca ku niebu.

– Jak ci się podoba na wygnaniu? – zapytała mnie, gdy przykucnęłam obok niej. Podobnie jak ja, należała do starych dżinnów i cieszyła się szczególnymi względami Ashana; była przy tym dość niezależna z uwagi na swój wiek oraz moc.

– Ani trochę – odpowiedziałam krótko. – Venno, w budynku podczas pożaru był pewien dżinn. Możesz mi powiedzieć, kto to taki?

– Pewnie – odrzekła, wykrzywiając usta w lekki, irytujący uśmieszek. – Mogę.

– A powiesz?

– Nie.

Z trudem zapanowałam nad nerwami.

– W takim razie czy przekażesz mu wiadomość i po wtórzysz, że muszę go spytać o to, co tu się wydarzyło?

Venna nie przestawała stukać obcasami z twardej skóry o kamień, nie odrywając spojrzenia od biurowca.

– Ashan nadal jest na ciebie bardzo zły – oznajmiła.

– Czy on to zrobił?

– Co takiego?

– Wywołał ten pożar.

Teraz spojrzała na mnie, ale z lekceważeniem.

– Dlaczego miałby to robić?

Dobre pytanie, ale nie potrafiłam przewidywać posunięć Ashana.

– A może wydał taki rozkaz?

– Nie. – To mnie zaskoczyło; nie oczekiwałam tak stanowczej odpowiedzi, nie od dżinna tak starego i prze biegłego jak Venna. – Przekażę wiadomość od ciebie te mu, kto tu był. Tylko ten jeden raz, Cassiel, wyświadczę ci przysługę. Nie proś mnie o to więcej, bo może się to dla ciebie źle skończyć.

Powiedziała to dosyć beznamiętnie, ale wiedziałam, że mówi bardzo serio. I że naprawdę może mi zaszkodzić. Choć wyglądała teraz jak mała słodka dziewczynką Venna była potężną, niebezpieczną istotą, a gdybym tylko ją rozdrażniła…

Skłoniłam głowę, milcząco przyjmując to do wiadomości.

Wtedy Venna zamieniła się w obłok mgły, a ja uświadomiłam sobie, że popełniłam fatalny, ludzki błąd – nie zapytałam, kiedy to zrobi. Czas nie był czymś, z czym liczyły się stare dżinny, w dodatku miewały swoje humory; Venna mogła spełnić obietnicę, ale dopiero po upływie kilkuset lat. A to na nic by się nie zdało.

Bez względu na motywy, którymi się kierowała, zlitowała się jednak nade mną. Już po chwili objawił się drugi dżinn, przysiadając na tym samym kamieniu, który wcześniej zajmowała. Ten dżinn był dużo wyższy, w męskiej postaci, ubrany w klasyczne spodnie i białą koszulę. Takie oficjalne ubranie skrywało ciemną, miedzianą skórę, która mimo wszystko wydawała się niemal ludzka; tylko nieco bardziej czerwonawa od cery Luisa, jak zauważyłam. Jednak oczy tego dżinna nie miały w sobie nic ludzkiego. Barwy wirowały w nich i mieszały się ze sobą jak w ciekłym opalu.

Wątpiłam, czy ludzie znajdujący się wokoło w ogóle byli w stanie go spostrzec. Jego postać była nieco rozmazaną a gdy odwracałam głowę, znikał mi z pola widzenia.

– Chcesz o coś zapytać – powiedział. – Nie dziwi mnie to. Jestem Quintus. – Po ludzku wyciągnął do mnie rękę, którą ujęłam, choć bardzo ostrożnie. Był ciepławy jak pieniążek rozgrzany przez słoneczne promienie. – Nie wywołałem tego pożaru, jeśli to cię interesuje.

– Nie sądziłam wcale, że to zrobiłeś – odrzekłam. – Mam na imię…

– Wszyscy cię znamy, Cassiel. Wszystkich nas uprzedzono. – Jego głos był głęboki niczym ton dzwonu, ale przy tym cichy, jakby dobiegał z wielkiej dali. – Przykro mi. Chciałbym ci pomóc, gdybym tylko mógł.

– Nawet mnie nie znasz.

Na to obdarzył mnie rozbawionym błyskiem oka.

– Nie jestem jednym z twoich starych dżinnów. Kiedy żyłem jako człowiek, nie musiałem znać ludzi, że by im pomagać – powiedział. – Na tym polega, jak przy puszczam, zasadnicza różnica między starymi a nowymi dżinnami; wy pomagacie tylko sobie i wyłącznie wtedy, kiedy macie na to ochotę. Cóż, jeśli ciekawi cię ten po żar, to mogę zdradzić ci tyle: to Strażniczka podłożyła ogień.

– Jesteś tego pewien?

– Oczywiście. – Jego uśmiech zrobił się mroczny i zaprawiony goryczą. – Dobrze znam tę Strażniczkę. Kiedyś byłem jej niewolnikiem.

Kilka sekund upłynęło w milczeniu, zanim zadałam oczywiste pytanie:

– Kto to taki?

– Dlaczego sądzisz, że ci powiem? – zapytał i zmieszałam się na dłuższą chwilę, podczas gdy on uśmiechnął się szerzej. – Byłem niegdyś jej niewolnikiem, co jeszcze nie znaczy, że jej nie lubię. Jak wiesz, jedno nie wyklucza drugiego.

Dla mnie wykluczało.

– Nie zdradzisz mi jej imienia.

– Nie, bo wiem, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. To był akt desperacji, Cassiel. – Urwał i wbił spojrzenie w ogień. – Nikt nie został ranny, nikt nie zginął. Daj sobie z tym spokój.

– To było wymierzone we mnie. Albo w mojego Łącznika, co na jedno wychodzi. Nie mogę tego odpuścić.

– Sprawa jest zamknięta. Ta Strażniczka już nie będzie napastować nikogo z was. Przyrzekam ci to. Dopilnuję tego osobiście.

Nie chciałam uwierzyć Quintusowi, ale było w nim coś tak stanowczego i szczerego, że w końcu bez zbytniego zapału skinęłam głową.

– No, dobrze – powiedziałam. – Ale jeżeli twoja pa ni Strażniczka złamie słowo i zacznie znowu prześladować albo Manny'ego Roche, albo mnie, to ją zniszczę. Po twoim trupie, jeśli będę musiała. Czy to jasne?

Nie uśmiechnął się na te słowa.

– Jak słońce – odrzekł. – Zrobiłbym to samo na twoim miejscu. – Ponownie wyciągnął rękę i wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. – Zgłoś się do mnie, jeśli będziesz potrzebowała pomocy, Cassiel. Wydaje mi się, że świat nie jest tak ekscytujący, gdy ja sam nie uczestniczę w tym, co się dzieje.

Jakie dziwne postrzeganie spraw. Ja chciałam z kolei uciec od wszystkiego, gdzie pieprz rośnie, i powrócić do swojego spokojnego życia z dala od tego świata oraz jego parszywych problemów.

Quintus ukłonił się lekko, ja też skinęłam mu w odpowiedzi, i zniknął. Pomyślałam, że znalazłam sobie sojusznika. Miało się jeszcze okazać, na ile godnego zaufania, ale dzięki temu poczułam się trochę mniej osamotniona owego dnia, kiedy wszystko zdawało się sprzysiąc przeciwko mnie.

Jeden z przechodzących w pobliżu strażaków zatrzymał się i spojrzał na mnie z niepokojem.

– Proszę pani, czy potrzebna pani pomoc?

– Nie. – Wątpiłam, czy pomoc, jakiej potrzebowałam, mogłabym uzyskać od niego.

Manny, skoncentrowany początkowo na upewnieniu się, że wszyscy są bezpieczni, zaczął szaleć z powodu utraty swojego biura i dokumentacji. Nasze piętro biurowca było całkowicie zniszczone. Wątpiłam, czy pozostał tam choćby jeden nienadpalony skrawek papieru.

– Powtarzałem ci, bracie, żebyś zarchiwizował cały ten szajs. Ale czy ty kiedykolwiek mnie posłuchałeś? Nie. – Luis, jak przystało na typowego brata, wcale go nie pocieszał. – Swoją drogą, kiedy ostatnio posortowałeś te dokumenty?

Manny posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.

– Kilka tygodni temu – rzucił. – I żebyś wiedział, że coś tam zarchiwizowałem. W zeszłym roku. No… może z kilka lat temu.

Luis tylko pokręcił głową. Teraz, kiedy kryzys został zażegnany, wydało się, że ta sytuacja go bawi.

– Spójrz na to w ten sposób: można rozpocząć wszystko na nowo. Zastąpić nowymi te syfiaste meble, które pamiętały chyba jeszcze prezydenturę Eisenhowera.

– Lubiłem to biurko!

– Człowieku, nikt ci nie zarzucał tego, że masz dobry gust.

Szliśmy powoli do wozu Manny'ego. Ciężarówka Luisa stała zaparkowana nieco dalej. Stały tam wciąż wozy strażackie, blokując wyjazd rzędom samochodów, ale naszego nic nie tarasowało. Policja spisała nasze zeznania – a raczej zeznania Luisa i Manny'ego. Sama powiedziałam niewiele, przyłączając się jedynie do głośnych protestów, dotyczących hipotez na temat przyczyny powstałego pożaru.

Wcale nie byłam pewna, czy policjant uwierzył komuś z nas. Musieliśmy wydać się trochę podejrzani.

Dotarliśmy już prawie do wozu, kiedy Manny jęknął:

– A niech to, tylko tego jeszcze brakowało.

– O co chodzi?

– Szef.

Miał na myśli Strażnika Pogody, Scotta który okazał się taki niemiły w czasie naszego ostatniego z nim spotkania. Scott szedł w naszą stronę, a jego smutna twarz była zaczerwieniona z wściekłości.

Wysunęłam się przed Manny'ego, przyciągając rozzłoszczony wzrok Scotta, gdy ten się zatrzymał.

– Grozisz mi? – warknął. Nie zareagowałam ani nie poruszyłam się, tylko wiatr rozwiewał moje miękkie białe włosy wokół twarzy. Jakoś wyczuwałam, że mój spokój usadzi go skuteczniej niż jakakolwiek odpowiedź. – Manny! Każ jej zejść mi z drogi!

– Nie jestem jej właścicielem – powiedział Manny. – Potraktuj ją jak kobietę. I odzywaj się do niej z należy tym szacunkiem.

Scott najwyraźniej nie miał ochoty się tak poniżać, jednak sztywno skinął głową.

– Proszę, Cassiel.

Wytrzymałam bez ruchu na tyle długo, żeby poczuł się nieswojo, a potem cofnęłam się i stanęłam obok Manny'ego.

Ponownie musiałam wystąpić w obronie łudzi. To w twoim własnym interesie, powiedziałam sobie. Nic ponadto.

Jednakże część mnie nadal się nad tym zastanawiała.

– Co się tu wydarzyło, do cholery? – zapytał Scott. Manny był podminowany; mogłam wyczuć zdenerwowanie bijące od niego falami. Mimo wszystko zdołał za chować kamienny wyraz twarzy.

– Nie wiem – odparł. – Wygląda mi to na sprawkę dżinna albo jakiegoś Strażnika, ale potrzebna nam będzie pomoc Strażnika Ognia, żeby ustalić rzeczywistą przyczynę. Mogło dojść do zwyczajnego podpalenia przez jakiegoś człowieka albo do spięcia instalacji elektrycznej. Trudno powiedzieć.

Cokolwiek Scott myślał na ten temat, przełknął usłyszane słowa.

– Grety nie ma teraz w mieście, zajmuje się pożarem w pobliżu Santa Fe. Wróci rano. I przeprowadzi dochodzenie. – Urwał na kilka sekund, potem kiwnął głową w bok. – Możemy przez chwilę porozmawiać na osobności?

Manny podszedł do niego – choć znów bez entuzjazmu – i obaj odstąpili o kilka kroków. Zamęt, jaki panował na parkingu, chronił ich przed ludzkimi zmysłami, a moje były na tyle przytępione, że zdołałam wyłapać tylko kilka pojedynczych słów. To wystarczyło jednak, bym się zorientowała, że Scott starał się wmówić Manny'emu, że to efekt jakichś niedociągnięć z jego strony.

– Hej – odezwał się Luis i lekko dotknął mojego ramienia.

– Co? – Spojrzałam na niego spod ściągniętych brwi.

– Wyglądasz tak, jakbyś chciała wypruć Scottowi flaki. Pomyślałem, że powinienem ci o tym wspomnieć, na wypadek gdybyś nie do końca zamierzała się z tym zdradzać.

Chwilę trwało, zanim dotarł do mnie sens jego słów. Nie maskowałam uczuć tak dobrze, jak mi się zdawało, i napawało mnie to niepokojem. Jak ludzie radzili sobie ze złożonymi emocjami, które tak wyraźnie malowały się na ich twarzach i były widoczne w języku ich ciał? Sądziłam, że poczyniłam jakieś postępy, lecz najwyraźniej niedostateczne.

Luis popatrzył na swojego brata oraz Scotta z chłodnym błyskiem w oku.

– Ten gość to biurokratyczny dupek – stwierdził. – Jedyne czym może straszyć Manny'ego to kolejny bez sensowny raport. Biorąc pod uwagę to, jak niewielu Strażników obecnie się tu kręci, nie uznałbym tego za śmiertelne zagrożenie. – Przeniósł na mnie wzrok i znowu poruszyło mnie wspomnienie tamtego realistycznego, niepokojącego snu i wrażenie dotyku Luisa na mojej skórze. – Chyba że wiesz o czymś, o czym ja nie mam pojęcia.

– Coś wiem – powiedziałam.

– O tym pożarze?

– Wiem, że spowodowała go pewna Strażniczka – wyjaśniłam. – Jednak nie znam jej imienia. Zapewniono mnie, że to się nie powtórzy.

Być może Luis czegoś się spodziewał, ale na pewno nie tego.

– Co takiego? Skąd ci to wiadomo? Wzruszyłam ramionami.

– Od pewnego dżinna.

Otworzył, a następnie zamknął usta, wyraźnie szukając odpowiednich słów i ich nie znajdując. Był to ciekawy widok i przypatrywałam mu się z zainteresowaniem. W końcu Luis zdołał pozbierać myśli.

– Posłuchaj, mało mnie obchodzi, co ten dżinn ci na gadał… A poza tym od kiedy to oni znowu z tobą rozmawiają? Myślałem, że cię wyrzucili…

– Owszem.

Zbył tę odpowiedź.

– Bez względu na to, co usłyszałaś od tego dżinna, ktoś chciał, żebyśmy stali z Mannym przed tamtymi drzwiami, kiedy się otworzyły, a to znaczy, że chciał nas zabić. Może i jestem stuknięty, ale myślę, że mogą nie poprzestać na tej jednej próbie!

Wcześniej Quintus zapewniał mnie, że jego była pani nie ponowi ataku, ale możliwe, że nie znał wszystkich faktów… Albo że mnie okłamał. Zazwyczaj dżinny się wzajemnie nie oszukiwały, ale przecież nie należałam już do ich grona, nie byłam z nimi związana…

Nie spodobał mi się mdlący ucisk w żołądku, jakiego doznałam na tę myśl. Jeśli mnie okłamał, to nie zdołałam go przejrzeć. Było to bardziej niż niepokojące. To było druzgocące.

– Nie wiem – mój głos zabrzmiał cicho i słabo. – Nie wiem, czy potrafię to ustalić, Luis.

– Chcesz ocalić Manny'ego, prawda? On jest dla ciebie źródłem życiowej siły. Może więc to dobry pomysł popytać tu i tam. – Pełne usta Luisa ułożyły się w coś na kształt uśmiechu, ale jednak nie w prawdziwy uśmiech. – Nawet jeśli mało cię obejdzie, czy ja się usmażę.

– Obchodzi mnie – odparłam i zaraz pożałowałam, że to w ogóle powiedziałam, bo popatrzył na mnie, a je go oczy się rozszerzyły, jakby zobaczył coś więcej niż tylko irytującą, troszkę niepełnosprawną partnerkę swego brata.

Coś we mnie drgnęło, było to poruszenie, którego wcześniej nie znałam, jeśli nie liczyć wspomnianego snu. Coś pierwotnego, mrocznego i głębokiego, i sprawiło mi… przyjemność.

Odwróciłam oczy, wbijając je w ziemię i pragnąc, by to uczucie ustąpiło. Moją skórę ogarnęło nieznośne gorąco.

– Dobrze wiedzieć – rzucił Luis głosem sztucznie bez namiętnym. – Wygląda na to, że obrabianie tyłka mojemu bratu już się zakończyło. VamanosTo znaczy chodźmy.

Otworzył drzwi wozu Manny'ego od strony pasażera i podał mi rękę. Popatrzyłam na nią zmieszana, a potem bardzo delikatnie chwyciłam jego dłoń. Poprowadził mnie do auta i zanim puścił moją rękę, przesunął kciukiem po moich kostkach. Był to przelotny gest, albo raczej miał taki być, jednak przeszył mnie jak wiązka światła.

– Do zobaczenia – rzucił i zamknął drzwi wozu.

Kiedy w końcu uniosłam głowę, odchodził już, z rękami w kieszeniach. Kolejna nieopanowana fala żaru zapłonęła we mnie i zamieniła się gdzieś głęboko w lśniącą łunę.

Niepotrzebne mi to, powiedziałam sobie. Niepotrzebne mi komplikacje. Chcę tylko przeżyć.

Wyglądało jednak na to, że moje ciało ma na ten temat inne zdanie.

Z takim skupieniem wpatrywałam się w Luisa, że drgnęłam, kiedy Manny wsiadł od strony kierowcy, klapnął ciężko na siedzenie i trzasnął drzwiami tak, że aż cały wóz się zakołysał. Spojrzałam na niego, ale jego mina nadal niczego nie wyrażała. Sztywnymi rękami chwycił kierownicę, a kostki na jego dłoniach zbielały pod wpływem nacisku.

– Drań – odezwał się w końcu i przekręcił kluczyk, by uruchomić silnik. – Wynośmy się stąd.

– Dobrze się czujesz? – spytałam.

Rzucił mi pełne goryczy spojrzenie, mroczne i dzikie.

– Jasne. Po prostu świetnie. Niby dlaczego, do cholery, miałoby być inaczej?

Nie pytałam go już o nic więcej i siedzieliśmy w milczeniu, kiedy jechał za szybko, zbyt ryzykownie, przez całą drogę do domu.

Загрузка...