4

Przepracowaliśmy zaledwie pół dnia, łagodząc napięcie wywołane przez ruchy sejsmiczne, ale Manny uznał, że muszę odpocząć.

– Czuję się świetnie – rzuciłam ostro, gdy, kierując się ku drzwiom, wziął klucze.

– Tak, teraz tak – stwierdził. – Ale musisz się trochę przespać. Uwierz mi, Cassiel. Strażnicy przechodzą przez to, kiedy się wdrażają. To naturalne, że trzeba wyrobić w sobie wytrzymałość.

Nie dla dżinna, pomyślałam, lecz nie powiedziałam tego na głos. Ostatecznie dla dżinnów nic tu nie było naturalne.

Manny zamknął drzwi biura i skierowaliśmy się do windy, kiedy stanął nam na drodze jakiś osobnik. Według mnie należał do mojej rasy; spowijał go złocisty dym, ledwie widoczny ponad skórą, a jego oczy miały kolor czystych szmaragdów.

Nie okazał się kimś zupełnie obcym. To Gallan. Nawet nie spojrzał na Manny'ego; wbił wzrok we mnie. Raptownie przystanęłam i odruchowo wyciągnęłam rękę, by zatrzymać Manny'ego za sobą.

– Czego chcesz? – zapytałam. Gallan – wysoki w tym wcieleniu, długonogi, z rozpuszczonymi długimi ciemnymi włosami – wydawał się rozbawiony, widząc mnie w moim kruchym ludzkim ciele. Oparł się o ścianę, krzyżując ramiona, i nadal blokował nam przejście.

– Musiałem się przekonać na własne oczy, czy to prawda. – Jego brwi uniosły się powoli. – Najwyraźniej luk. Czym go aż tak wkurzyłaś, Cassiel?

Dla nas obojga był tylko jeden on. Czasami Gallan bywał moim sprzymierzeńcem i przyjacielem, ale przede wszystkim był dżinnem. Starym dżinnem, od Ashana, więc nie mogłam mu już ufać.

– Nie twoja sprawa. – Miało to zabrzmieć jak ostrzeżenie, ale wyglądał raczej na rozbawionego.

– Widziałaś się z innymi? Odkąd… – Wykonał zgrabny, subtelny gest, jednak bardzo przy tym wymowny. Odkąd to się wydarzyło. Ten straszny wypadek był naturalnie zbyt żenujący i upokarzający, by wspominać o nim wprost.

– Nie – odparłam ostro. W istocie było inaczej, ale nie musiałam go o tym informować. – Odejdź, Gallanie. Nie życzę sobie twojego towarzystwa.

– Nigdy sobie nie życzyłaś. – Uśmiechnął się powoli. – Do czasu. Powiedz, że między nami wszystko załatwione, a nie będę już ci więcej zawracał głowy.

Poczułam, jak płoną mi blade policzki – była to ludzka reakcja. Tętno mi podskoczyło. Nie wiedziałam, czy to strach, czy też coś innego. Coś równie prymitywnego.

– Odejdź.

– Powiedz to jeszcze raz. – Oczy błyszczały mu jasno i tak ostro, że mógłby ciąć wzrokiem.

– Odejdź.

– I jeszcze. – Zrobił krok w moją stronę, aż poczułam jego żar; dym i ogień. – Jeszcze raz i będzie po wszystkim, Cassiel. Już więcej mnie nie zobaczysz.

Słowo uwięzło mi w krtani. Trójki mają dla nas, dżinnów, wielkie znaczenie, zobowiązują nas. Gdybym wyraźnie nakazała mu odejść, zrobiłby to.

Ale nie potrafiłam się na to zdobyć.

Gallan przysunął się tak blisko, że dostrzegłam na skraju pola widzenia smugę światła podążającą za jego wzniesioną ręką. Przesłonił mi sobą cały świat, a jego oczy były równie nieustępliwe, jak siła przyciągania.

– Zrób to, o co cię prosił – wyszeptał mi do ucha, tak że ledwie to dosłyszałam. – I wróć do nas, Cassiel. Wróć do domu.

Chwilę później rozwiał się jak mgła, a ja nabrałam w płuca powietrza, aby krzyknąć – z wściekłości, z poczucia straty; nie wiedziałam, jakie emocje mną targają, ale były one gwałtowne i bolesne.

Manny położył mi dłoń na łokciu.

– Kto to był, do diabła?

Wydałam z siebie odgłos, który niezupełnie przypominał śmiech.

– Przyjaciel. – Zobaczyłam, że Manny patrzy na mnie z głębokim niedowierzaniem. – Bardzo stary przyjaciel.

Ludzki świat wydawał się taki ograniczony i martwy po tym błysku w oczach Gallana. Zemdliło mnie; poczułam się bardzo słaba i zagubiona. I pewnie było to widać, bo Manny przytrzymał mnie mocniej za ramię.

– Tak – powiedział. – Wracajmy do domu.

Manny miał rację: wytrzymałość przyszła z czasem. Dni mijały i wkrótce niezręczny proces wkraczania do sfery eterycznej i wychodzenia z niej stał się dla mnie czymś naturalnym. Nauczyłam się też racjonować zapasy energii i mogłam pracować z Mannym, póki on, nie ja, się nie zmęczył.

– Nie potrafiłem tego wcześniej – przyznał się pewnego popołudnia, po długim dniu pracy z zespołem Strażników Ognia, którym pomagaliśmy się uporać z poważnym pożarem w pobliżu granicy z Arizoną. – To znaczy być aktywnym przez cały dzień. Bardzo nam pomagasz. I szybko się uczysz.

Zaskakująco mnie poruszył nawet tak zwyczajny komplement. Ostrożnie skinęłam głową, ocierając z czoła kropelki potu. Znajdowaliśmy się na terenach objętych pożarem – a nie w biurze Manny'ego – stojąc na skraju obszaru uznanego za bezpieczny. Nie dostrzegałam Strażników Ognia, a to dlatego, że (jak zapewnił mnie Manny) przybywali pośród płomieni, walcząc z pożarem od środka. Wydawało się to bardzo ryzykowne, ale przynajmniej na razie skuteczne. Ogień dogasał.

Na pewno uczestniczący w gaszeniu pożaru ludzie wokół nas również się do tego przyczynili – siedzieli umorusani, wyczerpani, przygarbieni i oszołomieni na rozkładanych krzesełkach, pijąc zimną wodę albo jedząc to, co przynosili im ochotnicy. Wszyscy oni okazali się dzielni. Nikt z nich nie musiał tu być, ale dopiero teraz zaczynałam zdawać sobie sprawę, dlaczego się zjawili. Niektórzy z pewnością z obowiązku, ale inni z powołania. Gaszenie pożaru stanowiło dla nich kwestię honorową.

Co z kolei powodowało, że musiałam traktować ich z respektem.

Manny ponownie skontrolował sytuację – wcześniej zrobiliśmy przesieki przeciwpożarowe, by oddzielić od siebie zarośla, które oddaleni Strażnicy Pogody zrosili ulewnym deszczem – i powiedział:

– Myślę, że już nic tu po nas. Wygląda na to, że ogień został opanowany. Chodźmy, muszę gdzieś wpaść.

Znowu? Liczyłam na powrót do domu, na kąpiel i łóżko, ale milczałam, kiedy szliśmy do podniszczonej furgonetki Manny'ego. Wóz pokrywała świeża warstwa popiołu i sadzy, która osiadła na starych pokładach brudu; Manny wzruszył ramionami i mobilizując nieco woli, oczyścił przednią szybę, pozostawiając resztę brudu nietkniętą.

– Czysty pojazd wyglądałby tu dziwnie – rzucił, widząc moje pytające spojrzenie. – Chyba już to zauważyłaś. Lepiej się za bardzo nie wyróżniać.

Zdążyłam się już przyzwyczaić do swądu silnika spalinowego, jednak nadal wydawał się on paskudny w porównaniu z czystszymi, organicznymi składnikami dymu płonącego lasu. Opuściłam boczną szybę i wzięłam kilka powolnych i płytkich wdechów. Po chwili uświadomiłam sobie, że pokrywa mnie cienka warstwa sadzy, a ochota na kąpiel stawała się coraz silniejsza. Muszę się tego pozbyć, pomyślałam. Chociaż trochę.

Oznaczało to egoistyczne zużycie zapasów mocy, ale nie mogłam znieść brudu. Lekkimi maźnięciami starłam z siebie sadzę, tak jak wcześniej Manny oczyścił przednią szybę wozu.

Zerknął na mnie.

– Wszystko gra?

Miałam w sobie wystarczające zasoby mocy, nawet jeśli nie było ich za dużo; przez jakiś czas mogłam się obejść bez jej uzupełniania.

– Oczywiście – zapewniłam go. – Dokąd jedziemy?

– Spodoba ci się tam – powiedział i wyszczerzył zęby, co wzbudziło we mnie podejrzenie, że to jakiś jego kolejny dowcip.

– Ten pożar… – zmieniłam temat. – Myślałam, że Strażnicy bardziej się zatroszczą o jego gaszenie.

Manny posłał mi ostrożne spojrzenie.

– Tak, zazwyczaj tak bywa. Ale coś się dzieje na Wschodnim Wybrzeżu. Większość silniejszych Strażników już się tam znalazła. A więc tu pozostała nam nieliczna ekipa, która robi, co tylko się da. – Uśmiechnął się znowu. – Dlatego właśnie musimy teraz gdzieś wpaść.

Przejechaliśmy trzydzieści kilometrów po piaszczystej drodze z koleinami i skręciliśmy na równie wyboisty podjazd, podskakując na metalowej kratce ściekowej z łoskotem, który aż rozszedł się po kościach. Kiedy Manny zahamował, wzbijając tuman kurzu, rozejrzałam się wokół za czymś charakterystycznym w okolicy.

Niczego takiego nie wypatrzyłam, poza domkiem i wielkim magazynem – a może stodołą – wciąż w sporej odległości. Ani żywego ducha w pobliżu.

Manny wysiadł z wozu i odszedł. Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się, co teraz, a potem ruszyłam za nim, choć mnie o to nie poprosił.

– Dokąd idziemy? – zapytałam znowu, tym razem ostrzej. Manny wskazał ręką. – Dokąd?

– Tam – odparł tym swoim charakterystycznym tonem, jakby nieźle się bawił. I szedł dalej w stronę wskazanego miejsca.

Była to zagroda dla bydła. Wewnątrz niej ocierały się o siebie wielkie stworzenia, wydające ciche odgłosy zadowolenia lub zaniepokojenia.

Gdy podeszłam bliżej, zaczęłam wyczuwać specyficzny zapach. Przystanęłam.

– Nie.

– To część naszego zadania, Cassiel – wyrzucił z siebie Manny jednym tchem. Przeskoczył przez metalowe drągi ogrodzenia i wylądował z hukiem na ziemi, o mało nie wpadając butami w grudy bydlęcych odpadów.

Zwierzęta nie zainteresowały się specjalnie jego przybyciem. Wstrzymałam oddech, zachowując w płucach ledwie znośną, mocną woń ziemi, gdy Manny dotknął jednego z tych stworów. Oznaczał je, z czego zdałam sobie sprawę, dotykiem rejestrowanym w sferze eterycznej.

– Co robisz? – spytałam zdławionym głosem, zasłaniając dłońmi nos i usta, ale swąd groził pokonaniem takiej zapory.

– Sprawdzam ich stan! – zawołał w odpowiedzi. – Mieliśmy w tej okolicy przypadki wirusowych schorzeń bydła, a nawet jeden przypadek choroby wściekłych krów, który udało się wyleczyć. Ale nadal trzeba czuwać. Wystarczy, że wybuchnie panika, taka jak w Wielkiej Brytanii, a przemysł mięsny znajdzie się w poważnych kłopotach. Działał tu pewien Strażnik Ziemi, który się specjalizował w tej problematyce, ale wyjechał.

– Czy nie da się tego robić z odległości?

– Da się. – Błysnął uśmiechem. – Tylko że wtedy nie miałbym ubawu z powodu twojej miny.

Posłałam mu długie spojrzenie. Przesyciłam je wszystkim, co wredne w dżinnach, a co wciąż miałam do dyspozycji; było tego sporo.

– Zaczekam w wozie – powiedziałam i odwróciłam się, żeby odejść.

Dziwna cisza zapadła w okolicy, cisza, która podrażniła mi nerwy jak stos igieł, więc przystanęłam, rozglądając się dokoła i szukając jej przyczyny. Coś…

– Cassiel! – krzyknął Manny.

Odwróciłam się raptownie z walącym sercem, gdyż poczułam napływ mocy huczący w powietrzu, tworzący wir wokół zagrody.”

Ten wir, niewidzialny cyklon energii, oddzielił mnie od Manny'ego.

Jedna z krów ryknęła ze strachu i bólu, potrząsając łbem i zginając przednie nogi. Zwaliła się z głuchym hukiem na zdeptaną ziemię, rycząc.

A potem to samo zrobiła następna.

I jeszcze jedna.

– Manny! – wrzasnęłam i, choć bez jego pomocy kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku, przeniknęłam do sfery eterycznej, poświęcając na to całą rezerwę swojej mocy.

Nie zdało się to na nic. Nie miałam dostępu do zmysłów dżinnów; zobaczyłam jedynie niestabilną plamę energii, która wirowała jak huragan, obracając się w coraz ciaśniejszym kręgu. Manny cofał się przed tym, ale nie miał dokąd uciec; spłoszone bydło było dla niego równie wielkim zagrożeniem, jak siły, które go okrążały. Mógł się przedostać przez stado do metalowego ogrodzenia, ale nie dalej, gdyż moce hulały tuż za nim i posuwały się naprzód.

Były jak pętla, która się zacieśnia. Brakowało czasu do namysłu. Rzuciłam się wprost w tę burzę.

Jej moc uderzyła we mnie ze wstrząsającą siłą, chłoszcząc moje kruche ciało i wbijając się w moją głowę i duszę niczym rozgrzane do czerwoności igły. Zachwiałam się, ale szłam dalej, wyciągając po omacku ręce, aż wyczułam chłodny metal. Ogrodzenie. Przecisnęłam się między prętami i upadłam na miękki piach, nurzając się w zapachu bydła i jego odchodów. To jednak nie miało już znaczenia.

Czołgałam się. Wpierw zelżał nacisk na moją głowę, a potem na barki, gdy brnęłam przed siebie ku chwilowo bezpiecznej strefie wewnątrz zagrody.

Ale wcale nie było tam tak bezpiecznie. Usłyszałam zalęknione ryki bydła, którego masywne racice dudniły na ziemi w pobliżu mojej głowy. Podniosłam się z trudem, dokładnie w chwili gdy Manny objął mnie rękami i odwrócił, abym mogła na niego spojrzeć.

– Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery?! – wrzasnął i usunął mnie z drogi potężnej krowy, która szarżowała w stronę ruchomej wstęgi mocy w pobliżu ogrodzenia.

Krowa zderzyła się z płotem, ugięły się pod nią przednie nogi i wreszcie zwaliła się na bok.

Martwa.

Poczułam, że wstrzymuję powietrze w płucach. Mogłam zginąć. Nie uświadamiałam sobie tego, ponieważ dżinn nie myśli o podobnych rzeczach, o tym, że kruche ciało może łatwo ulec zniszczeniu. Naraz zrozumiałam, dlaczego Manny się wściekł.

Moc nabrała czerwonawego odcienia i podpełzła o kilkadziesiąt centymetrów, zmuszając bydło do cofnięcia się. Bez względu na to, czy zaryzykowalibyśmy podejście do bariery, czy też nie, groziło nam stratowanie, może nawet na śmierć, przez przerażone zwierzęta.

Moja była natura dżinna mogła ochronić mnie kolejny raz, ale wolałam się na nią nie zdawać, no i nie chciałam narażać życia Manny'ego.

Przeciągnęłam ręką po jego ramieniu i chwyciłam go za dłoń. Drgnął, a potem skinął głową, zaciskając mocno usta.

– Zróbmy to – powiedział.

– Razem – odparłam.

W porównaniu z rozgrzanym do białości gejzerem energii, którą dysponował Lewis Orwell, Manny był dość słaby, niemniej na tyle silny – i bystry – by pozwolić mi zaczerpnąć jego moc, całą, jaką dysponował. Dopiero kiedy ją wzmocniłam, trafiła do niego z powrotem. Pomyślałam, że dlatego właśnie ludzie czynili kiedyś z dżinnów własne sługi – ze względu na naszą umiejętność kondensowania, ukierunkowania i oczyszczania ich mocy w tak pełny sposób.

Wymagało to zaufania, którym Manny mnie obdarzył, rezygnując z kierowania swoim losem i składając go w moje ręce.

Uformowałam jego moc w ostrze, błyszczące niczym krawędź noża w sferze eterycznej. Spłaszczyłam je jeszcze bardziej, aż stało się cienkie jak szept i twarde jak stal.

Wtedy zamachnęłam się i przedarłam przez barierę, która nas otaczała. Nie tylko przez wzburzoną energię wokół nas, ale i żelazny płot samej zagrody.

Ukształtowałam drugie cienkie ostrze i wbiłam je półtora metra od pierwszego, w moc oraz w metal. Fragment płotu, rozciętego w dwóch miejscach, przewrócił się, tworząc wyjście, szczelinę na tyle dużą, żebyśmy mogli przez nią uciec.

Ale Manny nie rzucił się do ucieczki. Zamiast tego zaczął poklepywać masywne zady krów, poganiając je w kierunku otworu, który zrobiłam.

– Jazda! – wrzasnął na nie. Popędzane krowy dojrzały wolny wycinek przestrzeni i rzuciły się ku niemu. Nie potrafiłam zejść im z drogi. Jak zahipnotyzowana patrzyłam w to zbite stado. Bariery, które zdołałam wznieść, były mocne, ale utrzymanie ich przy naporze takiego zbiorowego szturmu przypominało próbę powstrzymania huraganu przy użyciu okiennej szyby – było skazane na niepowodzenie, choć pochłaniało całą moją uwagę.

Na szczęście Manny dostrzegł niebezpieczeństwo. Poczułam nagłą falę mocy napływającą od niego – dość słabą, gdyż niewiele pozostało mu jej do przekazania. Wystarczyła jednak, by ochronić moje bezbronne ciało przed pędzącym bydłem.

Zwierzęta przemknęły obok mnie, rozgrzane i ryczące, prosto w wąską szczelinę w płocie. Kiedy ostatnia z ryczących krów znalazła się na wolności, Manny zatrzymał się przy wyjściu.

– Uciekaj! – krzyknęłam, a wtedy rzucił się przez otwór.

Nie sądziłam, że uda mi się podtrzymać zaporę, gdy będę w ruchu, jednak spróbowałam to zrobić, idąc wolno i spokojnie z ramionami wyciągniętymi na boki. Czubkami palców omiatałam gładką, chłodną powierzchnię niewidzialnych ścian, które wzniosłam. Czułam, jak drżą.

A potem rozpadają się, kiedy wciąż znajdowałam się wewnątrz zagrody.

Burza była coraz bliżej i pomyślałam, że nie wyrwę się z jej objęć.

Odzyskałam przytomność, mając przed oczami bezchmurny błękit nieba, a w ustach posmak kurzu i metalu. Kiedy zaczerpnęłam powietrza, było ono aż ciężkie od woni bydła.

Właśnie ten odór mnie otrzeźwił. A więc nie jestem martwa, chyba że ludzie nie mylą się co do piekła.

Przez moment, gdy przeszył mnie ból, żałowałam, że nie zginęłam. Nagle coś się przybliżyło, przesłaniając słońce. Pomyślałam, że to twarz Manny'ego, ale była to krowa, która mrugając wielkimi brązowymi oczami, obserwowała mnie z tak głębokim zaciekawieniem, na jakie mogło się zdobyć takie prymitywne stworzenie. I trąciła mnie wilgotnym nosem.

– Hej! – ostry głos Manny'ego wystraszył krowę, która odstąpiła, dołączając z powrotem do stada, spokojnie skubiącego zdeptaną trawę. Tym razem to cień Manny'ego zasłonił słońce, gdy on sam pochylił się nade mną. – Nic ci nie jest. Bogu dzięki.

Czułam się dziwnie… lekka. Pusta. Wyciągnęłam do niego rękę, która zadrżała pod wpływem takiego wysiłku.

Spojrzał na nią, potem rzucił okiem na moje drżące palce i popatrzył mi prosto w oczy.

– Ocaliłaś mi życie – powiedział. Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie. – Naprawdę.

Brakowało mi sił, żeby wyrazić, czego mi trzeba. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę i bałam się, tak samo jak wtedy gdy Ashan wygnał mnie ze świata dżinnów i skazał na ludzkie życie.

Tym razem jednak spadałam w ciemność. Nikt, nawet dżinn, nie wiedział, co nastąpi potem. Byłam pusta i umierałam.

Manny objął mnie mocno i usiadł obok, a moc sączyła się wolno ze źródła w nim, wypełniając pustkę we mnie. Westchnęłam z ulgi i bólu i przytrzymałam jego rękę.

Przepływ mocy wydawał się nieznośnie powolny. Ledwie się powstrzymywałam przed tym, by nie sięgnąć po więcej, ale zmusiłam się do leżenia w bezruchu, do bierności.

I z czasem paniczny lęk osłabł, a poczucie pustki odpłynęło. Nie zdołałam się jednak w pełni nasycić, gdyż źródło mocy Manny'ego się wyczerpało. Nie mógł oddać więcej, nie ryzykując życia.

– Wystarczy – rzuciłam, w odpowiedzi na jego nieme pytanie. Pomógł mi wstać. Spojrzałam na siebie i skrzywiłam się, gdyż spiesząc ku niemu, pełzłam przez łajno. Choć nadal nie miałam mocy w nadmiarze, użyłam jej cząstki, by doprowadzić się do porządku.

Manny się zaśmiał.

– Próżność to twoja słabostka, co?

– Nie – odpowiedziałam mu poważnie. – Zdaje się, że jest nią duma.

Manny nie miał pojęcia, kto mógł chcieć go zabić. Powiedział, że nie jest człowiekiem konfliktowym i praktycznie nie ma wrogów; może tak, a może i nie, ale uznałam, że mówił to szczerze i naprawdę tak uważa.

Nie wyglądało to na atak ze strony jakiegoś innego Strażnika, choć nie wykluczałam takiej ewentualności. Napaść była przepełniona mocą i energią, ale miała w sobie także i coś bezkształtnego. Przypuszczałam, że mógł za nią stać jakiś dżinn, lecz tylko taki dżinn, który się z nami droczył. Może nas testował – czyżby wystawiał mnie na próbę?

Była to nowa myśl i niezbyt pocieszająca. Nie przepadałam za niewidzialnymi, bezimiennymi przeciwnikami.

Wracaliśmy do miasta w milczeniu; Manny, jak zauważyłam, myślał intensywnie o tym, co zaszło. Poszedł wcześniej do tamtego domu i porozmawiał z hodowcą o sztukach bydła, które padły; nie miałam pojęcia, jak mu to wytłumaczył – może zwalił winę na nieprzewidywalną pogodę albo na piorun. W każdym razie nie zdradzał się ze swoimi przemyśleniami ani podejrzeniami – jeśli takie miał.

Zamiast zawieźć mnie do mojego mieszkania albo z powrotem do biura, zabrał mnie do siebie. Na trawniku przed domem siedziała Isabel pochłonięta jakąś skomplikowaną zabawą z udziałem trzech lalek, mnóstwa klocków i podniszczonego kartonowego pudła, na tyle dużego, by mogła się w nim schować.

– Tato! – Odrzuciła lalki na ziemię i rzuciła się Manny'emu w objęcia. Podniósł ją i pocałował w umorusaną buzię, przytrzymał na ręku i zwrócił twarz w stronę ulicy. Stała na niej zaparkowana wielka, lśniąca czarna ciężarówka, z pomarańczowymi płomieniami wymalowanymi po bokach – taki pojazd musiał rzucać się w oczy.

Na twarzy Manny'ego widać było sprzeczne odczucia – radość walczyła ze strachem. Pokręcił głową.

– Widzę, że przyjechał wujek Luis – powiedział. – Zgadza się?

– Tak! – odrzekła Isabel z entuzjazmem i roześmiała się. Zerkała na mnie ponad ramieniem Manny'ego, uśmiechając się i machając powoli rączką w odpowiedzi na powitanie. – Cassie wygląda śmiesznie.

– Cassiel – poprawiłam odruchowo. – Nie Cassie, tylko Cassiel.

Manny skrzywił się i lekko szturchnął córeczkę.

– Niegrzecznie mówić ludziom, że wyglądają śmiesznie, Ibby.

– Ale to przecież prawda! Jest biała jak śnieg i ma puszyste włosy. Dlaczego nie wygląda jak inni?

– Ibby!

Wysiłkiem woli zaśmiałam się słabo.

– Nie strofuj jej. Ona ma rację. Na pewno wyglądam dziwnie w jej oczach.

I w swoich własnych. Zwłaszcza we własnych…

– Cześć, braciszku.

Drzwi do domu, przesłonięte siatką na owady, otwarły się ze zgrzytem zawiasów, a facet, który w nich stanął, był nieco niższy od Manny'ego, za to znacznie szerszy w klatce piersiowej i barkach. Włosy miał lśniące, proste, opadające na ramiona. Nosił szarą koszulkę bez rękawów, odsłaniającą muskularne ręce, pokryte skomplikowanymi ciemnymi tatuażami.

Przedstawiały płomienie.

Widziałam już wcześniej jego zdjęcie stojące na kominku.

– Fatalnie wyglądasz, stary – stwierdził i wyciągnął w stronę Manny'ego pokrytą kropelkami zimnej wody butelkę z brązowego szkła. – Miałeś zły dzień w biurze?

– Można tak powiedzieć. – Manny postawił Isabel na ziemi, a ona pobiegła do swoich lalek. Manny zachowywał się z pewną rezerwą i zastanawiałam się, czy to z powodu tego przybysza, czy też może mnie. – Luis, poznaj Cassiel. Pewnie już o niej słyszałeś. – Odkręcił kapsel z butelki, którą podał mu Luis, i łapczywie pochłonął wielki łyk piwa.

Luis. Jego brat. Inny Strażnik, w dodatku o wiele silniejszy od Manny'ego; mogłam poczuć jego energię niczym żar na skórze, nawet z odległości kilku metrów. Był Strażnikiem Ziemi, tak jak jego brat. Zastanawiało mnie, dlaczego zrobił sobie taki ognisty tatuaż; wydawało się to dosyć dziwnym wyborem.

Pamiętałam również, że kiedy Manny znalazł się w sferze eterycznej, pojawiło mu się na ramionach widmo identycznych tatuaży. Kolejna zagadka… chyba że był to nieświadomy przejaw eterycznych pragnień, by dorównać swojemu bratu.

Luis miał wielkie brązowe oczy, które przypatrywały mi się intensywnie i z zaciekawieniem. Kiwnął mi nieznacznie na powitanie swoją opróżnioną do połowy butelką z piwem.

– Cześć, Cassiel – rzucił. – Pijesz browar?

– Tak – odrzekłam. W jego pytaniu kryło się wyzwanie, a ja nie miałam ochoty dawać za wygraną. Luis skinął głową i z kamienną miną sięgnął za drzwi, a potem podał mi butelkę. Weszłam na schodki ganku i wzięłam ją, odkręciłam kapsel, co, jak podejrzałam wcześniej, zrobił Manny, i wzięłam spory łyk.

Smak był paskudny. Zakrztusiłam się, zakasłałam i jakoś się powstrzymałam przed wypluciem resztki piwa wprost w twarz Luisa, na której czaił się chytry uśmieszek. Przełknęłam i obiecam sobie, że nie dam mu więcej powodu do śmiechu.

Drugi łyk przeszedł już łatwiej.

– Dzięki – powiedziałam.

– Ale z ciebie skurczybyk. – Manny zwrócił się do brata. – Wejdźmy do środka. Co ty tu, do licha, robisz, stary?

Pchnął lekko Luisa. Manny był z nich dwóch słabszy, ale brat pozwolił mu się wepchnąć do wnętrza domu.

Ruszyliśmy za Luisem.

Angela szykowała stół – na cztery osoby. Gdy mnie zobaczyła, szybko się odwróciła i dostawiła jeszcze jeden talerz, uśmiechając się przy tym na powitanie. Pomyślałam – choć nie nabrałam jeszcze wielkiej wprawy w odczytywaniu ludzkich min – że pomimo tego uśmiechu wydaje się zaniepokojona.

– Stary, czyś ty upadł na głowę? – zapytał Manny ostro, z hukiem zamykając za sobą drzwi z siatką na insekty, co zabrzmiało jak huk pioruna. – Nie powinieneś wracać do Albuquerque. Przecież o tym wiesz. Prosisz się o kłopoty.

Twarz Luisa wyrażała upór.

– Nie zamierzam pękać – powiedział. – I ty także nie powinieneś tego robić, Manny.

– Mam żonę i dziecko! Mam coś do stracenia, braciszku. Pomyśl o tym, zanim znów narobisz zamieszania. – Manny rzucił mi spojrzenie, jakby wykluczając mnie z tej rozmowy. Odeszłam w stronę drzwi, by poobserwować, jak Isabel bawi się na podwórku, energicznie przemawiając do swoich lalek, uczestniczących w jakimś przedstawieniu, które odgrywała. Jedna z nich upadła na trawę, a Isabel ustawiła dwie inne obok tamtej, naśladując ludzkie zatroskanie. Angela podeszła do okna, by sprawdzić, co z jej dzieckiem, a potem wróciła do kuchni.

A ja słuchałam rozmowy braci.

– To jest nadal terytorium Norteño, a oni cię z pewnością nie zauważą, gdy będziesz się rozbijał tą cholerną, rzucającą się w oczy ciężarówką – mówił Manny. – Jeśli chcesz nas odwiedzić, to przynajmniej uprzedź mnie, że przyjeżdżasz. Mamy tu własne problemy i tylko twoich nam jeszcze brakuje.

– Też się cieszę, że cię widzę, Manny – rzeki Luis zjadliwie. – Posłuchaj, przykro mi, ale cały tamten syf to już przeszłość, kapujesz? Norteño mają teraz większe zmartwienia, a ja od dawna już w tym nie siedzę.

– Wiesz, jak to jest: z tej gry nigdy się nie wypada. To bardzo pamiętliwi goście. – Manny był teraz mniej rozzłoszczony, ale potrafiłam wyłowić ponure nuty w jego głosie. – Pomyśl o Angeli i Ibby. Planuję wywieźć je stąd jeszcze w tym roku, bo dostałem podwyżkę od Strażników.

– Za to, że się nią zajmujesz? – Mówiąc nią, oczywiście miał na myśli mnie. Uznałam, że wspomnienie o mnie oznaczało ponowne dopuszczenie do rozmowy, więc zwróciłam się w ich stronę. Manny zerknął na mnie nerwowo; Luis nie. Wbił wzrok w brata, a umięśnione ramiona skrzyżował na piersi. – Cholera, bracie, jesteś pewny, że tego właśnie chcesz?

– Pytasz, czy Manny nie ma żadnych wątpliwości? – Z rozmysłem wzięłam kolejny łyczek piwa. Jego słodowy, gorzki smak teraz przeszkadzał mi już mniej. – Na pewno ma, ale udowodniłam, że potrafię być pomocna.

Tym razem Luis popatrzył na mnie i nie spodobał mi się wyraz jego twarzy. Poddawał mnie ocenie, a ja nie miałam zamiaru pozwalać się osądzać ludziom. Nawet Strażnikowi równie potężnemu, jak Luis.

– Jakieś kłopoty? – spytał Manny'ego. Ten pokręcił przecząco głową.

– Nie większe niż zwykle.

Zastanawiałam się, dlaczego Manny postanowił skłamać własnemu bratu, choćby przez niedopowiedzenie, ale milczałam. Ci dwaj mężczyźni przeszywali się wzrokiem, w pojedynku na siłę woli wprawiającym powietrze w zauważalne drżenie, wreszcie Luis wzruszył ramionami i jednym łykiem pochłonął pół zawartości butelki z piwem.

– Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśli będę potrzebny.

Nie zaczekał, aż Manny mu odpowie, tylko odwrócił się i poszedł do kuchni, gdzie Angela przygotowywała posiłek. Isabel wpadła przed frontowe drzwi, wciąż ściskając w rączkach lalki, i również pobiegła do kuchni. Dochodziły stamtąd głosy, podniesione i cichsze, poprzetykane chichotem dziewczynki.

Manny w milczeniu dopił piwo, patrząc gdzieś w dal.

– To twój brat – powiedziałam.

– Tak – odparł. – Ale ze mnie szczęściarz.

Загрузка...