6

Angela czekała przed domem na nasze przybycie – nie sądziłam, żeby Manny do niej zadzwonił, ale przypuszczałam, że mógł to zrobić Luis. Wyglądała na spiętą, ale udawała spokój. Gdy Manny wszedł po frontowych schodach, wstała, żeby go uściskać. Ujęła jego twarz w swoje dłonie, obdarzyła go przeciągłym, czułym spojrzeniem i powiedziała:

– Idź się umyć; cuchniesz jak popielniczka. Pocałował ją szybko i wszedł do środka, zostawiając nas dwie stojące obok siebie.

– Czy ja też cuchnę jak popielniczka? – spytałam. Skrzywiła usta w niechętnym uśmiechu.

– Pewnie tak, ale nie zbliżę się do ciebie na tyle, że by cię wąchać. – Pochyliła lekko głowę, przyglądając mi się uważnie. – Wyglądasz jak strach na wróble, bardziej niż zwykle, że tak powiem. Kiedy Manny skończy, może weźmiesz prysznic? Mogę znaleźć ci coś do ubrania.

– Nie – odparłam. – Włożę to, co mam. – Myśl o tym, żeby nosić czyjeś ubrania, przyprawiła mnie o dreszcz. – Ale chętnie spłuczę z siebie ten brud.

– Nie ma problemu. – Angela otworzyła przede mną siatkowe drzwi przeciw owadom i weszłyśmy do domu.

– Bądźmy cicho; Ibby drzemie.

Tak naprawdę Ibby nie spała. Zerwała się z kanapy i podskakiwała w miejscu z rozradowaną twarzyczką.

– Cassie, Cassie, Cassie!

Westchnęłam.

– Proszę, mów do mnie Cassiel. – Uznałam, że choć na tyle mogę sobie pozwolić. Angela stłumiła śmiech.

Nie miałam pojęcia, jak ludzie zachowują się w takiej sytuacji, ale przyklękłam i dziecko wpadło mi w ramiona. Ciepłe pulchne rączki objęły mnie za szyję. Poczułam wilgotny pocałunek na swoim policzku.

– Oj, pachniesz jak coś, co się pali – powiedziała Ibby.

– Właśnie chcę to zmyć – odparłam poważnie. – Czy wtedy będzie lepiej?

Dziewczynka pokiwała energicznie głową, potrząsając lokami.

– Paliło się?

– Tak, Ibby.

– Byli tam strażacy?

– Tak, nawet wielu.

– Czy to był duży pożar?

– Dość duży.

Ibby otworzyła szeroko ciemne oczy i rozejrzała się po pokoju. Nie rozumiałam, o co chodzi, póki jej oczy nie zaszły łzami i zawołała żałośnie:

– Gdzie tato?

Nie miałam wprawy w radzeniu sobie z płaczącymi dziećmi, ale na szczęście Angela szybko wzięła córkę na ręce i poklepała ją po plecach.

– Cicho, mija, tacie nic nie jest. Słyszysz? Bierze te raz prysznic.

– Czy on był przy pożarze? – Dziecięcy głosik za drżał.

– Był tam z Cassiel – odparła Angela i na moment nasze spojrzenia się spotkały. – Ale zobacz, oboje są cali i zdrowi. Cassiel nic się nie stało i tacie też nie. Dlaczego więc płaczesz, Ibby?

Szloch Ibby zamienił się w pociąganie nosem.

– Nie płaczę.

– Grzeczna dziewczynka. – Angela pocałowała ją w policzek i postawiła z powrotem na podłodze. – Idź się bawić, mija.

Ibby ruszyła korytarzem w stronę swojego pokoju i przystanęła przy drzwiach łazienki, by posłuchać szumu lecącej wody. Spojrzała na mnie z powątpiewaniem, a ja pokiwałam głową. Próbowałam jej przekazać, że Manny tak naprawdę ma się dobrze. Nie wiedziałam, czy mi uwierzyła, ale poszła do swojego pokoju na końcu korytarza i po kilku chwilach usłyszałam dobiegającą stamtąd muzykę.

Angela odetchnęła powoli.

– Robi się taka niespokojna, kiedy myśli, że coś się stało. Wie, że Manny ma niebezpieczną pracę. Staramy się trzymać ją od tego z dala, ale to bystra dziewczynka. Wie, co się dzieje.

Chciałam jej powiedzieć, że Manny'emu nic nie groziło, ale tak naprawdę nie byłam o tym przekonana. Słowa Luisa pozbawiły mnie pewności, kazały mi zwątpić we wszystko, w co dotąd wierzyłam.

– Mówiłam ci, że będę nad nim czuwać – przypomniałam. Wydawało mi się to niezręczne, ale też… właściwe. Dostrzegłam, jak ogarnia ją ulga. Ufa, że dotrzymam słowa. Zdawało się to dziwnie ważne, ale czułam też, że mi ciąży.

– Dzięki temu Ibby poczuje się lepiej – rzekła Angela. Nie dodała „i ja”, ale zrozumiałam, że o to jej chodzi. – Pewnie masz ochotę na coś zimnego do picia?

Rzeczywiście, czułam się spragniona i podążyłam za nią do kuchni, gdzie zaczęła opowiadać o jakichś nic nieznaczących szczegółach dnia codziennego, jakbyśmy były przyjaciółkami. Przypuszczam, że na swój sposób stałyśmy się nimi. Wypiłam łyk mrożonej herbaty, którą przygotowała, i skubnęłam ciastko z talerza stojącego na stole.

Przyszedł Manny, z wilgotnymi i zmierzwionymi włosami po kąpieli, w czystym ubraniu. Wziął ciastko i pochłonął je dwoma kęsami. Angela pocałowała go w policzek, podała mu szklankę mrożonej herbaty i przez chwilę oboje rozmawiali po hiszpańsku. Z przyjemnością pozwoliłam na to, by spływały po mnie te dźwięki. W takiej normalności tkwiło coś dziwnie uspokajającego, nawet jeśli była ona tak bardzo ludzka.

Ibby wgramoliła się na krzesło obok mnie i sięgnęła po ciastko.

– Ibby! – odezwała się ostro matka. Dziecko cofnęło się i spojrzało zmieszane. – Poproś.

– Czy mogę wziąć ciastko, mamo?

– Tak, możesz zjeść jedno.

Ibby zlustrowała wzrokiem talerz i wybrała największe ciastko. Spodobało mi się takie strategiczne podejście do sprawy.

– Manny, co ci powiedział Scott? – spytałam. Sięgnęłam po drugiego herbatnika. Ostatecznie byłam i starsza, i większa od dziecka. Wydawało mi się to więc uzasadnione.

– Że powinienem był wysłać akta do archiwum kilka miesięcy temu – odparł. – Takie są przepisy. Jakbyśmy nie mieli innych zmartwień.

– Obwinia cię?

– Powiedzmy, że w jego raporcie nie wypadnę korzystnie.

– Czy myślisz… – przerwałam, bo zdałam sobie sprawę, że to może nie najlepszy moment na zadanie takiego pytania. Mimo to trzeba było je zadać. – Czy myślisz, że komuś chodziło raczej o ciebie i Luisa, a nie o zniszczenie biura?

Manny wyglądał na zmęczonego. Drobne zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, a jego skóra wydawała się bardziej ziemista.

– Być może – odrzekł. – Nie wiem. Nie mam pojęcia, czemu ktoś miałby mnie ścigać.

– A Luisa?

Nie odezwał się. Uczyniła to Angela:

– Luis zadarł z wieloma ludźmi. Narobił sobie wrogów o wiele skuteczniej niż Manny.

Rozumiałam to na jakimś instynktownym poziomie. Manny bardziej zajmował się rodziną i chociaż okazywał odwagę i determinację, to poświęcał się żonie i dziecku.

Luis był inny. Nie wiedziałam, czego pragnął i co nim kierowało, a to sprawiało, że mnie niepokoił.

– Mamo, czy mogę wziąć jeszcze jedno ciastko?

– Nie.

– A Cassie zjadła dwa.

Przełamałam herbatnika na pół i podałam Isabel.

– Cassiel – poprawiłam ją. Zachichotała.

Laptop, który dostałam od Manny'ego, był już w moim mieszkaniu. Gdy wróciłam do domu, załogowałam się do systemu komputerowego Strażników, tak jak Manny mi pokazał, i zaczęłam szukać informacji na temat Luisa Rochy.

Jego akta osobowe robiły wrażenie. Ostatni wpis pochodził od kogoś, kogo znałam – Joannę Baldwin pochwaliła Luisa za jego sprawną akcję podczas trzęsienia ziemi na Florydzie, które miało miejsce, zanim wyjechał z tego stanu, by przybyć tutaj, do Nowego Meksyku. To musiało się zdarzyć przed moim wygnaniem, chociaż nie miałam o tym pojęcia, bytując wysoko w sferze eterycznej.

Luis był potężniejszy i bardziej ceniony przez Strażników, niż myślałam. To niekoniecznie przemawiało na jego korzyść; wielu Strażników było skorumpowanych i wykorzystywało swój talent, by szybko się wzbogacić. Władza kusi ludzi w taki sposób, w jaki nie psuje dżinnów.

Ale teraz, kiedy przybrałam postać człowieka, odkryłam, że dżinny też mają wiele wad.

W najwcześniejszych wpisach notatki dotyczyły związków Luisa z gangiem. Wydawało się, że decyzja dotycząca tego, czy przyjąć go do organizacji Strażników, czy też nie, była trudna. Nieomal postanowili zrobić coś zupełnie przeciwnego – wykorzystać Strażnika Ziemi, by na stałe pozbawić Luisa mocy. Wiedziałam coś o tego rodzaju procederze. Był bolesny i dawał kiepskie wyniki, zwłaszcza gdy się porównało, jak często był skuteczny, a jak często poddawane mu osoby ginęły.

Luis miał szczęście, że Strażnicy byli zbyt samolubni, by zrezygnować z takiego nabytku jak on. Ale wszystko wskazywało na to, że nadal mają na niego oko.

Rówieśnicy Luisa Rochy mogli dobrze o nim myśleć, ale administracja nadal mu nie ufała. Ciekawe. Zastanawiałam się, czy on o tym wie.

Informacje z komputerowych plików potwierdziły tylko to, co już wiedziałam: Strażnicy uznawali Luisa za dużo cenniejszy nabytek od jego brata.

Kiedy sięgnęłam do wpisów o Mannym, zaczęłam rozumieć dlaczego. Manny był bez wątpienia lojalny i uczciwy, ale miewał potknięcia i bezlitośnie je odnotowywano. Opóźnienia w robocie papierkowej. Nieprzestrzeganie procedur biurowych. Niestarannie prowadzona dokumentacja. Nie były to poważne naruszenia, lecz jedynie uchybienia, za sprawą których Manny był postrzegany jako niesolidny pracownik. W połączeniu z jego niskim poziomem mocy oznaczało to, że nie mógł liczyć na poważny awans.

Nic jednak nie wskazywało na to, że ktoś mógłby życzyć mu śmierci. Nie było żadnych wzmianek o przeciwnikach, konfliktach, o niczym takim.

Manny nie narobił sobie wrogów.

Luis postępował inaczej. Miał wyjątkowe sukcesy, ale jego droga życiowa była usiana konfliktami. Zaczęłam dostrzegać w tym pewien schemat, choć nie było to takie oczywiste; ostatecznie jako dżinn analizowałam różne prawidłowości i wzorce.

Ci, z którymi Luis się ścierał, zarówno pośród Strażników, jak spoza ich grona, wydawali się w pewien sposób nieuczciwi. Luis, podobnie jak jego brat, zawsze zwracał uwagę na takie rzeczy. W odróżnieniu od Manny'ego często przeciwstawiał się tym, którzy zawalali sprawy – i stawiał na swoim. O dziwo, nie szkodziło mu to tak bardzo, jak mogłabym się spodziewać. Z raportów wynikało, że wszelkie dochodzenia dotyczące jego postępowania rozstrzygnięto na jego korzyść.

Inaczej niż w przypadku Manny'ego. On nie miał jawnych przeciwników; najwyraźniej szkodził sobie sam.

Postanowiłam sprawdzić, z którymi Strażnikami Luis najczęściej wchodził w konflikt. Były dwie takie osoby i obie należały do grona Strażników Ognia: Landry Dent i Molly Magruder.

Dżinn, na którego się natknęłam podczas pożaru biurowca, wyraźnie wspomniał o podpalaczce, a to oznaczało, że mogła to być Molly.

Nie mieszkała w Nowym Meksyku, lecz w sąsiednim stanie, Teksasie, w mieście El Paso, gdzie znajdowało się lotnisko.

Postanowiłam do niej polecieć.

Dopiero gdy przechodziłam przez poniżający i uciążliwy proces kontroli bezpieczeństwa na lotnisku, uświadomiłam sobie, że nie porozmawiałam o tym z Mannym ani nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd. Nie jestem niewolnicą, powiedziałam sobie. Mogę wyjeżdżać, kiedy tylko mam ochotę.

Prawdopodobnie na własne ryzyko. Jeśli miało to doprowadzić do walki, wolałam być do niej gotowa; Manny zasilił mnie mocą Ziemi, zanim opuściłam wieczorem jego dom, i prawie nic z niej jeszcze nie zużyłam.

Miałam jednak silne przeczucie, że Manny nie będzie zachwycony tym moim pomysłem, i zapewne nie bez powodu.

Ale to mnie nie powstrzymało.

Na szczęście lot był krótki i przebiegał bez przygód. Wyczuwałam energię płynącą przez powietrze i chmury, ten ocean mocy niewidzialnej dla ludzi siedzących obok mnie w samolocie. Zorientowałam się, że przyciskam dłoń do okna, usiłując dotknąć tego, czego, jak wiedziałam, nie potrafię dosięgnąć, i zastanawiając się, kiedy – jeśli w ogóle – takie tęsknoty ustaną.

El Paso było miastem pustynnym, otoczonym przez stare niskie góry i nakrytym jasną misą nieba – o jeszcze bardziej przejrzystym błękicie niż niebo nad Albuquerque. Powietrze było suche i rześkie, a miasto starsze niż myślałam, a przy tym bardziej hałaśliwe, brudne i zatłoczone. Bezładnie rozciągało się na pustyni, a nawet wpełzało na stoki okolicznych wzgórz.

Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że nie umiem tak łatwo odnajdywać adresów. Oczywiście, powinnam spytać o to Manny'ego, ale on był teraz oddalony o setki kilometrów, a gdybym do niego zadzwoniła, pewnie nie zareagowałby najlepiej.

W okienku z napisem „Informacja” poradziłam się człowieka, który dał mi mapę i wyjaśnił, jak po wyjściu z lotniska przywołać samochód do wynajęcia, by zawiózł mnie pod wskazany adres.

To wszystko wydawało się dość proste i wprawiło mnie w dobry humor. Może życie ludzkie nie jest aż tak skomplikowane, jak mi wmawiano… Okazało się to jednak złudzeniem, które się rozwiało, gdy usiłowałam zrozumieć sens zwrotów takich jak opłata za przejazd oraz napiwek; przecież jedno powinno zawierać się w drugim.

Wkurzyłam kierowcę taksówki, którego odprawiłam, i wciąż miałam do rozwiązania problem związany z powrotem na lotnisko, ale przynajmniej odnalazłam adres Strażniczki Molly Magruder. Ulica nazywała się Dungaryin, a budynek był zwyczajny i tylko nieco większy od tego, który Manny Rocha nazywał swoim domem. Zauważyłam, że był dobrze utrzymany, otoczony przez ładnie przycięte drzewa, a pas suchej trawy okalał typowy dla terenów pustynnych kaktusowy ogród w pobliżu frontowych drzwi.

Wyglądał tak samo zwyczajnie jak inne otaczające go domy.

Podeszłam do drzwi i zapukałam.

Kobieta, która je otworzyła, była mniej więcej w wieku Manny'ego, wysoka i nieco ociężała. Miała długie jasne włosy, zwinięte w niedbały kok z tyłu głowy, i przenikliwe niebieskie oczy, spojrzeniem których mnie obrzuciła, z początku nie rozumiejąc za bardzo, o co mi chodzi.

Szybko jednak się zorientowała. Przytrzymałam dłonią drewnianą framugę drzwi, gdy próbowała zatrzasnąć mi je przed nosem.

– Molly Magruder? – odezwałam się. – Czemu próbowałaś zabić Luisa Roche?

Zrobiła krok do tyłu i tylko wpatrywała się we mnie, gdy przeszłam próg, cicho zamknęłam za sobą drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Odwróciłam się twarzą do kobiety i skrzyżowałam ręce na piersi.

– Jesteś dżinnem – stwierdziła.

– Co za przenikliwość – odparłam. – Mylisz się jednak. Nie jestem dżinnem, tylko człowiekiem.

Zamrugała.

– Człowiekiem.

– Teraz tak.

– Cóż, no to masz bardzo kiepsko.

Nie mogłam się z nią nie zgodzić. Molly odsunęła się ode mnie, wpadła na krzesło stojące za nią i przystanęła.

Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, skromnie urządzony i nie zdradzał specjalnie cech osoby mieszkającej pośród tych ścian. Meble u Molly były proste i praktyczne. Obrazy, które zdecydowała się powiesić, wydawały się nijakie i sztampowe. Dostrzegałam kontrast pomiędzy jej domem a ożywioną i radosną atmosferą domu Manny'ego, a nawet kobiecym urokiem siedziby Joannę Baldwin.

Tak naprawdę Molly Magruder zdawała się nie mieszkać tu na stałe.

– Czy to Luis cię nasłał? – spytała.

– Nie. Nie wie, że tu przyjechałam.

– A więc jak…

Tym samym niejako się przyznawała.

– Quintus – wyjaśniłam. – Chociaż nie wyjawił twojego nazwiska. Ale był twoim dżinnem, czyż nie? – Przesunęłam jasnobrązową poduszkę z jednego końca kanapy i usiadłam, krzyżując nogi przy akompaniamencie ciche go skrzypienia skóry. – Dlaczego tak bardzo nie znosisz Luisa Rochy?

Molly przyglądała mi się przez długą chwilę, a następnie – ku mojemu zdziwieniu – opadła na krzesło stojące za nią i zaczęła rozdzierająco szlochać, całkiem jak zrozpaczone dziecko. Nie miałam pojęcia, co zrobić lub co powiedzieć w obliczu tak jawnie wyrażanych emocji, więc tylko spoglądałam na nią ze swojego miejsca na kanapie. Po długiej chwili odzyskała względny spokój i spojrzała na mnie gniewnie zaczerwienionymi oczami.

– Ty nic nie wiesz – powiedziała. – Nic.

– No to mnie oświeć – odparłam, krzyżując ręce.

Molly Magruder wydawała się takim samym pionkiem w grze, jakim był kiedyś dla niej zniewolony dżinn. Była winna przysługę innemu Strażnikowi, który zażądał od niej dwóch rzeczy: zniszczenia dokumentacji w biurze Manny'ego w Albuquerque i – jeśli się uda – uśmiercenia obu braci. A ponieważ po cichu przeniesiono ją stamtąd, a w przeszłości weszła w konflikt z Luisem, wydawała się odpowiednią kandydatką do wypełnienia tego zadania.

– Byłaś gotowa zabić, żeby oddać komuś przysługę – powiedziałam. Znowu spiorunowała mnie wzrokiem, ale mimo złości, jaką próbowała wyrazić, ręce jej drżały, choć trzymała je splecione.

– Wcale tego nie chciałam – rzuciła. – To takie za kulisowe rozgrywki. Takie rzeczy zdarzają się wśród Strażników. Ludzie chcą czasem usunąć kogoś z drogi. Nie zrozumiesz tego.

Rozumiałam aż za dobrze. Ludzka ambicja była toksyczna, zatruwała wszystkich, których dotknęła.

– Kto zażądał tego od ciebie?

– Tego ci nie powiem.

Wiedziałam, że powie, ale i to, że skłonienie jej do wyznań zabierze nieco czasu.

– W takim razie wyjaśnij mi dlaczego. Czemu ktoś miałby chcieć ich śmierci.

Nie przypuszczała, że łatwo odstąpię od wcześniejszej kwestii i, wytrącona z równowagi, odparła:

– W aktach było coś, czego on nie chciał ujawniać; tyle wiem.

– A zabójstwo braci Rocha?

– To sprawa osobista – odrzekła. – Nie twój interes. Ani mój.

– Luis zbytnio cię nie obchodzi, co? – Uśmiechnęła się gorzko w odpowiedzi i nie odrzekła nic. – Poznałam twojego dżinna, Quintusa. Szkoda, że nie zasługujesz na jego zaufanie. Zdaje się, że bardzo mu na tobie zależy.

Jej uśmiech znikł.

– Nie mieszaj w to Quintusa.

– Chciałabym wyplątać was z tego – odparłam. – Musisz mi tylko podać nazwisko Strażnika, który zmusił cię do tego wszystkiego. – Strażnik prawdopodobnie jej nie zmusił, ale wydawało mi się to dyplomatycznym sposobem na określenie zaistniałej sytuacji. Wyraźnie na to zareagowała, bez względu na trafność lub nietrafność usłyszanego określenia.

– Nie mogę tego zrobić. – Mimo takiego stwierdzenia wyczuwałam, że jej opór słabnie.

– Czy mam cię postraszyć? – spytałam. Starałam się, by moje słowa zabrzmiały spokojnie, a głos był łagodny. Przekonałam się, że groźby są bardziej skuteczne, gdy wyraża się je w ten sposób.

– Czym? – W jej oczach znów błysnęła pogarda. – Powiedziałaś, że nie jesteś dżinnem.

– To prawda. Jestem czymś o wiele gorszym od dżin na. – Pochyliłam się do przodu i zobaczyłam, że się wzdrygnęła, cofając… tylko trochę. – Jestem dżinnem, który ma moc Strażnika Ziemi. To oznacza, że mogę za trzymać bicie twojego serca, rozerwać twoje kruche żyły, zmiażdżyć ci kości… Mogę zrobić coś o wiele gorszego od zwyczajnego zabicia cię, Molly. Jeśli zechcę, sprawię, że staniesz się więźniem własnego ciała. Albo mogę wy ssać z ciebie całą energię, aż staniesz się pustą skorupą.

Oczywiście nie zrobiłabym tego. Oznaczałoby to złamanie przyrzeczeń danych Lewisowi Orwellowi i Manny'emu. Ale ona tego nie wiedziała, a ja nie dopuściłam, by mój spokojny, drapieżny wzrok to zdradził.

Kobieta spojrzała na swoje drżące dłonie.

– On nie może się dowiedzieć, że to wyszło ode mnie.

– Nie dowie się.

– Skąd mogę mieć pewność…

– Masz moje słowo.

Zerknęła na mnie i znowu spuściła wzrok. Włosy ukrywały jej twarz, ale czułam, że nie zamierza mnie okłamać.

– To był Strażnik Pogody. Miał na imię Scott.

– Scott – powtórzyłam. – Scott Sands. Z Albuquerque.

Skinęła głową. Wstałam i podeszłam do niej, po czym przykucnęłam i spojrzałam jej w oczy. Pod wpływem mojego natarczywego wzroku powoli zbladła, gdy krew odpłynęła z jej twarzy.

– Posłuchaj mnie – powiedziałam. – Jeśli bujasz, nie daruję ci tego. Rozumiesz?

Zrozumiała.

– Nie kłamię. To Scott.

– Przysięgasz na własne życie?

– Przysięgam.

Wstałam z tą odrobiną wdzięku, jaki pozostał mi z gracji starego dżinna.

– W takim razie jeszcze się z nim nie pożegnasz – odparłam i rozejrzałam się po szarym, pozbawionym charakteru wnętrzu. – O ile ono w ogóle cię obchodzi.

Mały różowy telefon komórkowy, który dostałam od Manny'ego, zadzwonił, gdy czekałam na przyjazd taksówki. Czekałam już przez jakiś czas i mimo ostrego i wciąż świecącego słońca zastanawiałam się, czy jednak nie wybrać się na lotnisko na piechotę.

Wyciągnęłam to maleńkie urządzenie i obejrzałam je. Niewielki ekran z przodu był rozświetlony na jasnoniebiesko i widniał na nim napis: „Dzwoni Manny”. Przyjrzałam się przyciskom i znalazłam jeden, który wydawał się oznaczać rozmowę.

Szybko tego pożałowałam.

– Cassiel! – Usłyszałam głos Manny'ego z oddali i ostrożnie przyłożyłam telefon do ucha. – Boże, od rana próbuję cię złapać. Gdzie jesteś, do diabła?

– W El Paso – odparłam.

Nastąpiła długa cisza. Gdybym urodziła się jako człowiek, mogłabym uznać ją za złowieszczą.

– El Paso – powtórzył w końcu powoli. – W Teksasie?

– Przy granicy ze stanem Nowym Meksyk. I z Meksykiem, który jest innym krajem. – Przeglądałam wcześniej mapy i byłam całkiem dumna z umiejętności odróżnienia Nowego Meksyku od Meksyku, nieoznaczonego jako „Stary”.

– Wiem, gdzie to jest… posłuchaj, co ty… jak tam…

– Nie mógł się zdecydować, które pytanie jest ważniejsze, ale zrozumiałam oba.

– Przyjechałam tu, bo odnalazłam kogoś, kto wie coś o tamtym pożarze – odrzekłam. – Rozmawiałam z tą osobą. Wiem już, kto podłożył ogień i dlaczego. A jeśli chodzi o to, jak tu dotarłam, to skorzystałam z samolotu i taksówki. Taksówki są do wynajęcia.

Manny puścił wiązankę po hiszpańsku, o których tłumaczenie nie musiałam prosić, gdyż ich znaczenie było dość jasne: nie był zadowolony. W połowie zdania przeszedł z powrotem na angielski.

…solamente! Nie wypuszczaj się nigdzie sama… I za żadne skarby nie próbuj się wymykać po kryjomu, bo zamarzyła ci się wycieczka do Teksasu! A co, gdyby coś się stało, pomyślałaś o tym?

Przez moment zrobiło mi się ciepło pod wpływem jego troski. Na krótko, ponieważ mówił dalej:

– Gdybyśmy na przykład mieli tutaj jakiś nagły wypadek i byłabyś potrzebna?

– Rozumiem – mój głos, zupełnie niezależnie od woli, przybrał beznamiętny, ponury ton. Zastanawiałam się, czy to małe urządzenie jest w stanie przekazać tego rodzaju subtelności. – Jasne, jestem do twojej dyspozycji, Strażniku Rocha. Może zamiast mieszkania, wolałbyś zaoferować mi butelkę, z której mógłbyś mnie przyzywać na życzenie?

– Nie chciałem… – usłyszałam gwałtowny świst powietrza w słuchawce po tamtej stronie. – No dobrze, może i miałem to na myśli. Pracujesz dla nas, a to oznacza, że robisz to, co każą ci Strażnicy. I dostajesz za to pieniądze. Jeśli chcesz zerwać umowę i radzić sobie bez naszej pomocy i naszego wsparcia…

– Przepraszam. Myślałam, że to właściwy sposób postępowania.

– I nie powiedziałaś mi, bo…?

Bo Manny działał ostrożnie, a ja sądziłam, że taka powolność mogłaby się okazać zabójcza.

– Popełniłam błąd w ocenie sytuacji – odparłam. Trudno wypowiadało mi się te słowa, chociaż wiedziałam, że są fałszywe. – Wkrótce wracam.

– No myślę, do licha. Nic ci nie jest? Nic się nie stało, prawda?

Żółty samochód wyjechał zza rogu i zwolnił, zbliżając się do mnie.

– Wszystko w porządku – odparłam. – Do zobaczenia za parę godzin.

Nacisnęłam guzik z napisem „Off, zanim Manny zdołał zadać mi więcej pytań. Nie byłam pewna, czy takie urządzenia zapewniają wystarczającą dyskrecję, a rozmawianie na otwartej przestrzeni wydawało mi się nadmiernym ryzykiem. Może nic nam nie groziło, ale wciąż bezpieczniej było poczekać i porozmawiać gdzieś w zaciszu, w cztery oczy.

Taksówkarz okazał się milczkiem, co mi odpowiadało. Podczas krótkiej jazdy powrotnej na lotnisko przyglądałam się miastu za oknem samochodu, po czym zapłaciłam gotówką (tym razem sama dorzucając napiwek). Wysiadałam z wozu, kiedy kierowca powiedział:

– Mam nadzieję, że pani wkrótce wylatuje. Zatrzymałam się.

– Dlaczego?

Wskazał na horyzont na wschodzie.

– Nadciąga burza.

Na następny samolot do Albuquerque trzeba było czekać trzy godziny i spędziłam je na obserwowaniu przechodzących łudzi, szukając wśród nich dżinnów. Wypatrzyłam dwoje – płci męskiej i żeńskiej, podróżujących razem, przebranych za studentów z plecakami. Oni z kolei przez dłuższą chwilę zerkali na mnie, aż w końcu zajęli się swoimi sprawami.

Znałam ich kiedyś, ale ich reakcja pokazała mi tylko, jak nisko upadłam i jak bardzo oddaliłam się od tych, którzy kiedyś byli moimi pobratymcami.

Popatrzyłam na zewnątrz, na nadciągającą burzę. Taksówkarz miał rację. El Paso było miastem o gorącym, suchym klimacie, ale kilka razy w roku – a czasami tylko raz – w spokojnej zazwyczaj atmosferze rozpętywała się burza. A i wtedy poziom opadów był, w porównaniu z innymi obszarami, raczej nikły – na ziemi tworzyła się kilkucentymetrowa warstwa wody deszczowej.

W El Paso skutkiem tego były śmiertelne wypadki, kiedy nieprzywykli do jazdy po mokrych ulicach kierowcy tracili kontrolę nad swoimi pojazdami, a kanały odpływowe zamieniały się w rwące potoki.

Chmury były aksamitnie ciemne i niemal namacalne, gdy przesuwały się po niebie, rozpływając się po nim niczym rozlany atrament. Słońce na krótko rozbłysło jasno, a potem się skryło i stało bladą zjawą, jaskrawym kołem ledwie widocznym przez chmury… Aż wreszcie znikło zupełnie.

Złowieszczy pomruk pioruna zatrząsł szybami w oknach poczekalni, w której siedziałam.

Przez głośniki zawieszone gdzieś wysoko ogłoszono w końcu, że zaczęła się odprawa pasażerów na pokład samolotu. Pamiętając lekcję, jakiej udzielił mi Manny, wyczekałam, aż wywołają grupę z takimi biletami jak mój, a potem razem z innymi ludźmi przeszłam blaszanym korytarzem prowadzącym do samolotu i usiadłam ostrożnie w ciasnym, niewygodnym fotelu. Gdybym nadal potrafiła zmieniać kształt, skróciłabym swoje nogi. A tak skręciłam się w jedną stronę, żeby uniknąć wciskania kolan w oparcie siedzenia z przodu.

Mój telefon komórkowy znowu zadzwonił. Oczywiście był to Manny. Odebrałam, ale stewardessa w uniformie powiedziała mi, że rozmowy przez komórkę są na pokładzie zabronione. Wyłączyłam więc telefon, rozparłam się w fotelu, jak tylko się dało, i czekałam na start.

Drobne włoski na moich rękach zaczęły się podnosić. Spojrzałam na nie, zaintrygowana tą reakcją ciała, którego funkcjonowanie powoli zaczynałam rozumieć. Zapewne było to jakieś ostrzeżenie, ponieważ wyciszone resztki zmysłów dżinna, które mi pozostały, biły na alarm.

Miałam tylko chwilę na działanie, i żadnej wiedzy o tym, co mogłabym zrobić – jedynie instynkt mógł mnie ocalić lub pogrążyć.

To był atak gwałtownej pogody, a ponieważ moja moc płynęła od Manny'ego, nie panowałam zbytnio nad takimi zjawiskami. Mogłam jednak uziemić samolot, wciskając jego koła w nawierzchnię na pasie startowym.

Błyskawica trafiła kadłub samolotu z siłą wybuchu, przepalając bezpieczniki i pogrążając jego wnętrze w ciemnościach. Paliwo, pomyślałam i szybko przeniosłam uwagę na wielkie zbiorniki. Wystarczyłaby jedna iskra, by je podpalić, i chociaż samolot był teraz względnie zabezpieczony, czułam, że błyskawica szuka jakiegoś słabego punktu.

Ktoś tym władał. Z pewnością jakiś Strażnik Pogody.

Reakcje chemiczne zachodzą pod kontrolą Strażników Ognia, ale paliwo lotnicze to raczej coś pochodzenia ziemskiego i byłam w stanie uchronić je przed eksplozją.

A bardzo niewiele brakowało, by do niej doszło.

Kiedy nawałnica dobiegła końca pośród krzyków ludzi wokół mnie, rozparłam się w fotelu i wsłuchiwałam się w odgłos deszczu, uderzającego w kruchą skorupę poszycia samolotu. Walił z furią, wyrażającą wściekłość Strażnika, który go tu zesłał.

Spokój, pomyślałam sobie. Ja też wolałabym znaleźć się gdzie indziej.

Czułam się chora, słaba i pusta, ale ludzie wokół mnie nadal żyli. Podobnie jak ja.

A to było już coś w świecie nicości.

Po stanowczo zbyt wielkim zamieszaniu i nie bez problemów przeniesiono nas w końcu do innego samolotu. Gdy wystartował, krótka i gwałtowna burza właśnie ucichła, a słońce rozproszyło czarne chmury.

Manny czekał na mnie na lotnisku w Albuquerque.

Gdybym się spodziewała serdecznego powitania, spotkałoby mnie rozczarowanie; żadnych uśmiechów, tylko najbardziej sroga ze wszystkich groźnych min i mocny chwyt za ramię, by poprowadzić mnie w stronę wyjścia.

– Wystartowaliśmy z opóźnieniem – powiedziałam.

– W pierwszy z samolotów trafił piorun.

– Tak, wiem. Niby przypadkiem. Nie mów nic, póki nie znajdziemy się w samochodzie.

Furgonetka stała na miejscu dla pasażerów czekających na transport, a za kierownicą siedział Luis Rocha. W przeciwieństwie do Manny'ego uśmiechnął się do mnie, kiedy wsuwałam się na siedzenie za nim. Manny usiadł z przodu na fotelu dla pasażera i z furią zatrzasnął drzwi.

– Jedź – polecił Luisowi. Ten spojrzał na mnie, unosząc brew, kiedy ruszył i włączył się do ruchu.

– Zachowuje się tak przez cały dzień – oznajmił. – To przez ciebie muszę znosić jego kiepski humor.

Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Manny'ego, próbując się zorientować, czemu jest na mnie taki wściekły. No dobrze, nie poprosiłam go o pozwolenie na wyjazd, ale czy naprawdę oczekiwał, że to zrobię? Nie do wiary. Nie byłam niewolnicą ani też dzieckiem.

– Kto to taki? – spytał mnie Manny. – Powiedziałaś, że wiesz, kto podłożył ogień. No więc kto?

– W El Paso rozmawiałam ze Strażniczką, która się nazywa Molly Magruder. To ona podpaliła biuro.

Reakcja Luisa była wymowna; wzdrygnął się, a furgonetką nagle zarzuciło na szosie, choć brat Manny'ego szybko zapanował nad kierownicą. Za nami ktoś zatrąbił zirytowany. Luis pokazał mu przez okno obraźliwy gest.

– No i? – naciskał starszy z Rochów. Również zauważył reakcję brata, ale jej nie skomentował.

– Wywołała pożar, ale zrobiła to na żądanie kogoś innego. Waszego szefa – dodałam. – Scotta. Tego samego Strażnika Pogody, który dopiero co próbował mnie załatwić w El Paso. I nie tylko mnie, ale również wszystkich tych niewinnych ludzi w samolocie.

Po moich słowach bracia wymienili spojrzenia i nastała długa, wypełniona zadumą cisza. W końcu Luis wzruszył ramionami. Z Manny'ego uszła już złość, ale teraz dla odmiany wyglądał jak chory.

– Jesteś tego pewna?

– Pewna? Nie. Mam słowo Molly Magruder, no i za atakowano mój samolot. Nie potrafię ze stuprocentową pewnością zidentyfikować Strażnika na podstawie jego poczynań, chyba że mam z nim połączenie.

Luis odchrząknął.

– W takim razie może być trochę ciężko, bo właśnie dostaliśmy biuletyn z sieci Strażników. Molly Magruder została zamordowana.

– Zamordowana – powtórzyłam. Nie od razu dotarło do mnie, co to może oznaczać. – W jaki sposób?

– Znaleziono ją martwą w jej domu – odparł Luis.

– Ktoś zmiażdżył jej serce. – Przeniósł wzrok z drogi na wsteczne lusterko i spojrzał mi w oczy. – Ktoś taki jak Strażnik Ziemi.

– Albo dżinn – odparłam.

– No właśnie. Czy sądzisz, że ktoś mógł widzieć ją żywą po tym, jak od niej wyszłaś? Może pomachała ci na pożegnanie w drzwiach?

– Nie. Nie widziałam jej potem. Taksówkarz zabrał mnie z chodnika. – Zaczynałam rozumieć dokładnie, co Luis ma na myśli, i nie było to przyjemne. – Myślisz, że oni uznają, że to ja ją zabiłam?

– A zrobiłaś to? – Manny patrzył przez okno, a nie na mnie. Luis zaś zerknął na mnie, po raz kolejny poszukał moich oczu w lusterku, niemal odruchowo.

– Nie.

– To wszystko, co masz na ten temat do powiedzenia?

– Zostawiłam ją żywą. Pojechałam taksówką na lot nisko. Wsiadłam do samolotu, który został zaatakowany przez Strażnika Pogody. Co jeszcze można dodać?

– Ona ma rację – stwierdził Luis. – Nie można na po czekaniu wymyślić sobie alibi.

– Nie proszę jej o to! Ale musi być jakiś sposób, żeby udowodnić…

– Trzeba znaleźć zabójcę – wtrąciłam. – To najwyraźniej nie Scott. Mógł z powodzeniem zaatakować mnie na lotnisku, ale zmiażdżyć komuś serce w piersi był w sta nie tylko Strażnik Ziemi.

– Lub dżinn – dodał Manny.

– Albo jeden i drugi.

Manny spojrzał prosto na mnie.

– Lepiej wyjaśnij, dlaczego Ashan tak bardzo cię nienawidzi.

Zastanawiałam się właśnie, kiedy ten temat się pojawi. Dziwiłam się, gdy o nic nie pytał, bo wydawało mi się, że Manny czuje się ze mną coraz swobodniej.

– Nie mogę – odparłam.

– Ona nie powie – dorzucił Luis. – To ma na myśli.

– Racja, nie powiem – rzuciłam ostro. – To sprawa dżinnów i nic wam do tego.

– Chyba także nasza, skoro tkwimy w tym po uszy!

– Moja sprawa nie ma nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz! Z jakąś drobną rozgrywką Strażników…

– Nie wiemy, o co w gruncie rzeczy chodzi, ani my, ani ty! A ja mam już dość tych twoich cholernych sekretów!

– Krzyk Manny'ego zagłuszył moje słowa. Zapadłam się w fotelu i wyjrzałam przez okno, odgradzając się na jakiś czas od niego i jego brata. Skrzyżowałam ręce na piersi, po czym przypomniałam sobie, że ludzie czynią tak podczas kłótni na znak, iż trwają przy swoich opiniach. Rozplotłam więc ręce i położyłam je na kolanach – nie dlatego, że nie trzymałam się swojego zdania, ale nie chciałam, by widziano we mnie człowieka.

Ignorowanie ich znacznie rozładowało atmosferę. Rozmowa toczyła się dalej tylko między Mannym a Luisem, i to dużo ciszej. Nie zwracałam na nią większej uwagi, obserwując mijane ulice i budynki w Albuquerque.

Zatrzymaliśmy się przed domem Manny'ego. Angela i jej córka stały na frontowym podwórzu i Ibby natychmiast rzuciła się w stronę płotu, by pomachać, kiedy Manny i Luis wysiadali z furgonetki. Manny w przypływie typowo ludzkiej złości nie otworzył mi tylnych przesuwanych drzwi. Odsunięcie ich okazało się trudniejsze, niż myślałam, tak więc zaczęłam wysiadać z wozu dopiero wtedy, gdy bracia przeszli już przez ulicę i minęli furtkę.

Nieco dalej na ulicy uruchomiono silnik w jakimś samochodzie i ruszył on, kierując się w naszą stronę – duży czarny wóz z mocno przyciemnionymi szybami. Starszy typ wozu. Solidniejszy od nowszych modeli. Nie zwróciłam na niego większej uwagi, czekając tylko, kiedy przejedzie, abym mogła przejść przez ulicę.

Zwolnił nieco, zbliżając się.

Zorientowałam się, że Luis pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo – otworzył szeroko oczy z wyrazem niemego zaskoczenia. Znajdował się najbliżej Ibby, chwycił ją i błyskawicznie przewrócił na ziemię. Jej krzyk przeciął poranne powietrze jak srebrny nóż, tuż przed tym, jak zadrżało pod gradem wystrzelonych pocisków.

Zobaczyłam, że Angela i Manny upadają. Luis rzucił się na ziemię, zasłaniając Isabel.

Kule wyżłobiły jasne dziury w elewacji domu za nimi i roztrzaskały szyby w oknach.

Czarny samochód przyspieszył i z piskiem opon skręcił za najbliższy róg.

Wrzasnęłam z wściekłości i po prostu wpadłam w szał. Ośmielili się. Poważyli się zaatakować tych, których chroniłam!

Nie myślałam o tym, co robię. Po prostu rzuciłam się w pogoń.

Ludzkie ciała nie tolerują tego rodzaju ekscesów, mimo to z brawurą przelałam energię do swoich tkanek, zmuszając mięśnie do ekstremalnego wysiłku, i choć czarny samochód szybko się oddalał, zaczęłam go doganiać. Usłyszałam krzyk wewnątrz wozu, a z tyłu, z prawej strony, wyłoniła się jakaś broń palna, z której oddano do mnie strzał. Zrobiłam unik i kontynuowałam pogoń.

Samochód wziął kolejny ostry zakręt na dwóch kołach. Padły następne strzały, tym razem z miejsca od strony pasażera.

Były niecelne.

Nabierałam tempa.

Kiedy poczułam, że moje mięśnie nie są już zdolne do dalszego wysiłku, nie doznając przy tym poważnego uszkodzenia, zwolniłam. Auto odjechało i usłyszałam dobiegające z jego wnętrza triumfalne okrzyki.

Gdyby dostrzegli grymas, który wykrzywił mi twarz, nie cieszyliby się tak przedwcześnie.

Utwardzona jezdnia poddała się mojej woli, pękając i wznosząc się na kształt fali wysokiej na dwa metry. Wóz uderzył w nią z zabójczą prędkością, a odgłos rozdzieranego metalu i tłuczonego szkła był nawet głośniejszy od strzałów.

Szybko wygładziłam podłoże. Powierzchnia asfaltu pozostała pokruszona i podziurawiona, ale na to nie było rady. Ujrzałam, jak czerwona poświata na skraju mojego pola widzenia ciemnieje i zrozumiałam, że grozi mi zasłabnięcie z powodu zużycia zbyt wielkiej ilości mocy. W tym momencie nawet wściekłość nie mogła dodać mi sił.

Podeszłam do roztrzaskanego auta. W środku znajdowali się pokiereszowani ludzie. Niektórzy nawet żyli, choć nie sądziłam, by długo jeszcze pociągnęli. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powinnam czegoś odczuwać z ich powodu – żalu, że zakończyłam ich życie? Byli młodzi, ale otworzyli ogień do dziecka, kogoś jeszcze młodszego od nich, a tego nie mogłam im darować.

Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer alarmowy – Manny poinstruował mnie wcześniej, że tak właśnie zgłasza się wypadki – po czym zaczęłam iść z powrotem w stronę domu. Po kilku chwilach uświadomiłam sobie, jaka jestem wyczerpana, jak bardzo ten wysiłek mnie osłabił. Bardziej niż się spodziewałam.

Bardziej niż mogłam sobie na to pozwolić.

Manny mi pomoże, pomyślałam i coś zamigotało we mnie, blady cień połączenia. Manny?

Połączenie się zerwało, a fizyczne doznanie, które temu towarzyszyło, stało się rozpalonym do białości błyskiem bólu. Przystanęłam, dysząc, i oparłam dłonie na kolanach.

Manny?

Zmusiłam się do biegu. Ludzie wyglądali z okien, patrząc na dymiący wrak pośrodku ulicy. Niewielu mnie zauważyło, ale oprócz tego, że znajdowałam się w pobliżu, prawie nic nie wskazywało na to, że mam coś wspólnego z wypadkiem. Biegłam dalej. Usłyszałam odgłos syren, lecz karetka pogotowia i wóz policyjny nadjeżdżały z drugiej strony, za mną.

Skręciłam za róg i zwolniłam kroku. Moim oczom ukazał się dom Manny'ego, dziwnie cichy po niedawnej strzelaninie. Nie mogłam dostrzec nikogo. Pewnie wszyscy weszli do środka, co wydawało się całkiem rozsądne…

Jednak nie, bo dostrzegłam Isabel. Stała skulona przy płocie, wyraźnie przerażona. Małymi dłońmi, zaciśniętymi w pięści, zakrywała usta.

I wtedy zobaczyłam Luisa Roche przykucniętego obok leżących na brzuchu dwóch ludzkich ciał. Na jego rękach i koszuli była krew. Jej cienkie strużki spływały mu po twarzy. Gdy tak patrzyłam, przyłożył obie dłonie do piersi człowieka spoczywającego na ziemi, po czym nacisnął mocno pięć razy. Pochylił się do przodu, odchylił głowę leżącego i zrobił wydech w jego otwarte usta.

Dyszał i pocił się z wysiłku. Jego wzrok spoczął na mnie i wtedy wszystkie fragmenty układanki złożyły się w całość, nabierając sensu i znaczenia. Uderzając we mnie z siłą czołowego zderzenia.

Manny. To on leżał na ziemi. Krwawił.

Luis próbował go ratować. Obok Manny'ego leżała martwa już Angela, z kulą, która utkwiła w mózgu. Wyczuwałam w jej wnętrzu mrok, życie i energia odpłynęły, uciekły daleko, gdzie nie mogłam ich dogonić.

– Chodź tutaj! – wrzasnął na mnie Luis. Przeskoczyłam płot i podbiegłam do niego, uklękłam obok i wzięłam go za rękę. Nie zostało mi już wiele mocy, zaledwie tyle, by odżywić własne ciało, ale oddałam to, co miałam.

Nie wystarczyło. Ziemskie moce Luisa już się wyczerpywały i choć próbowałam wzmocnić to, co jeszcze z nich pozostało, było tego za mało, a rany wydawały się zbyt poważne.

Serce Manny'ego prawie się rozpadło pod wpływem impetu, z jakim ugodził go pocisk. Druga kula uszkodziła mu kręgosłup.

Był martwy. Ostatnie wiązki energii wygasły w nim, opuszczając ciało leżące przede mną, puste i mroczne.

Luis zdał sobie z tego sprawę w tej samej chwili i kiedy na niego spojrzałam, dostrzegłam na jego twarzy przejmującą rozpacz i przerażenie.

– Nie – powiedział. – Nie. Nie!

Milczałam. Zbyt wiele się we mnie działo, tyle było do zrozumienia, do odczucia i przetrawienia. Manny odszedł. Nigdy już nie będzie się ze mnie śmiał, nie będzie się złościł, nie weźmie mnie za rękę, by dać mi nieco swojego życia. Nie miał już życiowej energii do przekazania. Nie było go już w ciele, które leżało przede mną.

Angela. Angela nie przygotuje już swojemu dziecku kolejnego posiłku, nie dotknie córki czule i z miłością, nie otrze jej łez. A przecież tak niedawno szykowała mi jedzenie w swojej kuchni i uśmiechała się do mnie.

Oni byli moimi przyjaciółmi.

A teraz leżeli martwi.

Nie byłam przygotowana na tak silne poczucie żalu. To sprawiło, że świat wokół mnie zawirował, drżałam gdzieś w środku i nie mogłam o niczym myśleć, nic zrobić. Łzy szczypały mnie w oczy i poczułam, jak spływają, zimne niczym diamenty.

Ciemne oczy Luisa spoglądały na mnie, rozpalone nie z rozpaczy, lecz z wściekłości.

– Gdzie byłaś? – wrzasnął, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną brutalnie. – Ty suko, gdzie polazłaś? Oni wtedy tu ginęli! Umierali!

I wtedy zrozumiałam. Angela i Manny upadli, kiedy puściłam się w pogoń za samochodem. Zostawiłam Luisa samego, z przerastającym go zadaniem ratowania brata i jego żony… albo choć jednej z tych osób.

Poświęciłam energię na szukanie odwetu. Czy stałoby się inaczej, gdybym od razu połączyła się z Luisem i próbowała zagoić zadane przez kule rany? Nie, mówiło coś we mnie, ale nie mogłam być tego pewna. Gdybym działała dla życia, zamiast dla śmierci…

Luis potrząsnął mną znowu, krzycząc na mnie po hiszpańsku.

Odepchnęłam go, mocno napierając przedramionami na jego ręce, i oddychałam głęboko, żeby się uspokoić. Serce mi waliło, a łzy płynęły zimnymi strumieniami. Czułam się martwa w środku, nie tylko z braku energii, ale dlatego, że utraciłam coś, co ceniłam, a o czym wcześniej nie wiedziałam.

– Isabel – powiedziałam. Luis, z twarzą wciąż wy krzywioną z furii i żalu, przetoczył się na pięty, odsuwając się ode mnie, i spojrzał na swoją bratanicę. Płakała, zwinięta w kłębek, przyciskając do piersi lalkę o brudnej twarzy.

– Och, mija – szepnął i wściekłość go opuściła. – Och, nie.

Powstał, poruszając się z trudem, jak ktoś dwukrotnie starszy, i wziął dziewczynkę na ręce. Przyłożyłam dłoń do jej pleców – częściowo po to, by ją pocieszyć, a po części, aby wyczuć, w jakiej kondycji fizycznej się znajduje.

Nie była ranna, ale ręce Luisa pozostawiły na ubraniu dziewczynki ślady krwi jej ojca.

– Wejdź z nią do domu – nakazałam. – Wezwij policję.

Ruszył w górę po schodach wiodących do frontowych drzwi. Isabel miała oczy otwarte, ale jakby nic nimi nie widziała. Ssała swój kciuk.

Luis odwrócił jej twarzyczkę w drugą stronę, by nie patrzyła na mnie i na martwych rodziców, po czym rzucił mi gniewne spojrzenie, które wystraszyłoby nawet samego Ashana.

– Powinnaś była tu zostać, ty cholerny dżinnie – odezwał się do mnie. – Gdybyś pozostała, oni nadal by żyli.

Kiedy uklękłam obok martwego ciała człowieka, który był moim Łącznikiem i pierwszym prawdziwym przyjacielem, wiedziałam, że Luis ma rację.

Powinnam była zostać.

Загрузка...