ROZDZIAŁ XI

W Elistrand nastała pora kocenia się owiec. Vinga i Heike ostatnie doby spędzali niemal bez chwili przerwy w oborach. Owce bowiem były teraz głównym inwentarzem we dworze, właśnie od hodowli owiec zaczynała Vinga gospodarowanie, kiedy zaczęła odbudowywać Elistrand po dość ekstrawaganckich posunięciach Sorensena. On kładł nacisk przede wszystkim na własną wygodę i życie w zbytku, starał się wyciągnąć z gospodarstwa jak najwięcej i jak najszybciej. Nieodpowiedzialnie wycinał wielkie połacie lasu, wyprzedawał zwierzęta zarodowe, by mieć natychmiastowe zyski. To się teraz mściło na Vindze, na szczęście ona miała dobrych doradców, Heikego i służbę. Nawet się nie domyślała, jak bardzo Heike jej pomógł, także finansowo. Teraz Heike miał powody do zmartwienia, pieniądze się kończyły, bał się, że nie będzie miał środków na zagospodarowanie Grastensholm, kiedy je odzyska.

Jeśli w ogóle kiedykolwiek do tego dojdzie!

Właściwie nie musieli tak przesiadywać u owiec dzień i noc, ale oboje bardzo lubili zwierzęta i dobrze się tam czuli. Zajęcie było, oczywiście, męczące, ale właśnie z tego czerpali zadowolenie. Poza tym naprawdę pomagali, służący zapewniali o tym wielokrotnie. Wszystko szło dobrze, żadnych tragedii, mimo to czuwali. Była to zresztą piękna forma wspólnoty, móc razem pracować ze zwierzętami, dodawało to ich związkowi ciepła i wartości. Praca poza tym była męcząca, wobec tego wieczorami padali na posłania i zasypiali kamiennym snem, każde w swoim pokoju, bez niepożądanych myśli. Chociaż „niepożądane” to złe określenie. Tak mogli myśleć zwyczajni mieszkańcy parafii. Dla Vingi i Heikego były to myśli jak najbardziej pożądane, oboje wiedzieli o tym aż nazbyt dobrze.

Heike dyżurował właśnie u owiec wraz z jednym ze służących, kiedy przybiegła Vinga z jakimś papierem w ręce.

– List! – wołała radośnie. – List od Arva Gripa.

Heike wyprostował się.

– Tak? No i co pisze?

– Gunilla, to znaczy Anna Maria, wyszła w końcu za Erlanda z Backa i na Boże Narodzenie spodziewają się dziecka. Czy to nie cudowne?

– O, tak, to naprawdę dobre wiadomości! To znaczy, że Gunilla pokonała w końcu swoje kłopoty. Erland dzielnie się spisał!

– No właśnie, czy to nie ona tak się bała… – Rzuciła spojrzenie na parobka i dokończyła skrępowana: -…mężczyzn?

– Tak. To wspaniała dziewczyna. Życzę jej wszystkiego najlepszego.

Zawsze kiedy wspominano Gunillę, Vinga bladła. Heike był taki nieostrożny i opowiedział jej, jak to musiał zażyć czarodziejskich ziół, które poleciła mu Sol, by stłumić uczucie do Gunilli.

Tak nie powinno się robić. Nie należy wprawdzie przemilczać swoich wcześniejszych miłości, ale trzeba o nich mówić lekko, jakby w ogóle nie miały znaczenia. Otwartość może sporo kosztować.

Heike wybuchnął radosnym śmiechem.

– No i Arv zostanie dziadkiem! Myślę, że bardzo się z tego cieszy!

– Tak, nawet pisze o tym w liście. O, Heike, zdumiewające, jak takie nowiny inspirują. Samemu by się chciało także mieć dziecko.

Służący zachichotał i mruknął pod nosem, że w takim razie pan Heike ma okazję.

Heike jednak popatrzył na Vingę i pomyślał, że to chyba niemożliwe. Ona nie może urodzić dziecka, skoro sama jeszcze nie przestała nim być.

I nagle gdy patrzył, jak ona i parobek zajmują się jedną z ostatnich maciorek, przyszła mu do głowy okropna myśl.

Częste wybuchy zaskakującej, a niekiedy po prostu niebezpiecznej spontaniczności, to nie jest przejaw niedojrzałości. Vinga ma po prostu taki charakter! Jest już bardziej dorosła, niż Heike chciałby przyznać, i przez całe życie będzie miała te swoje nieoczekiwane napady i szaleńcze wyskoki; szaleńcze w każdym razie według zwyczajnych miar.

Być może ona nigdy nie stanie się poważną, odpowiedzialną matką, domyślał się jednak, że jej dziecko będzie miało bardzo interesujące życie!

Czy nie popełnia błędu, tak ją oceniając? Czyż Vinga nie radzi sobie z prowadzeniem Elistrand nadspodziewanie dobrze? Może nie zawsze postępuje zgodnie z powszechnie przyjętymi normami, ale kiedy się widzi, jak służba ją uwielbia, trudno nie przyznać jej racji.

Nie, Vinga się nie zmieni. Jego ukochana Vinga będzie nadal szokować jego i innych i niejednokrotnie dostanie za to od życia porządne cięgi, a wtedy on powinien być przy niej i łagodzić ciosy.

Na myśl o tym zalała go taka fala ciepła i czułości, że musiał pochylić głowę, by tamci nie dostrzegli, jak oczy zaszkliły mu się łzami.

A on protestował, kiedy chciała iść do proboszcza, by dać na zapowiedzi! Uważał, że jest na to za wcześnie, właśnie ze względu na nią, że trzeba zaczekać, dopóki Vinga nie skończy osiemnastu lat.

Broniła się wtedy, zraniona i rozczarowana. Powiedziała, że uczepił się tych osiemnastych urodzin, jakby wtedy miał się stać jakiś cud. Czy on naprawdę uważa, że Vinga w ciągu jednej nocy wydorośleje, że stanie się dojrzałą, akuratną żoną, w burym ubraniu i mocno ściągniętymi, związanymi na karku włosami?

Potem uciekła do siebie, zanim Heike zdążył cokolwiek wytłumaczyć. A kiedy spotkali się ponownie, była jak zwykle radosna, zajęta innymi sprawami i nie mieli już okazji porozmawiać o zapowiedziach.

Stwierdził, że potrzebują jego pomocy, i ukucnął przy owcy.

Vinga przyglądała się rękom Heikego w mrocznej, dusznej oborze. Widziała, jak delikatnie dotyka drżącego ciała zwierzęcia. Maciorka była bardzo młoda; rodziła pierwsze jagnię i bała się tego niewiadomego, co się z nią działo. Heike jest naprawdę bardzo dobrym pasterzem, pomyślała Vinga. Zajmuje się nie tylko jagniętami, do których przemawia uspokajająco; stare i nie takie już ładne owce też mogą się cieszyć jego. spokojnym, łagodnym głosem, one też doznają troskliwości jego rąk, tylko z pozoru zbyt dużych i niezdarnych.

Ja też bym chciała, żeby mnie te ręce pieściły, myślała tęsknie. Pieściły naprawdę, żeby były jak ręce kochanka. On byłby tak samo troskliwy wobec maleńkiego dziecka, wobec swojego dziecka.

I mojego.

Z marzeń obudził ją głos służącego, który od jakiegoś czasu stał przy małym okienku i wyglądał na dwór.

– No, no, znowu się ktoś wyprowadza z Grastensholm – powiedział takim tonem, jakby się spodziewał, że inaczej być nie może.

Słysząc to Vinga i Heike także podeszli do okna. Wszyscy troje patrzyli na jadący drogą wóz.

– Tak, naprawdę się ktoś wyprowadza – mruknął Heike, ale jakoś nie był specjalnie przejęty tym, co zobaczył.

– Teraz to już ucieka przynajmniej jeden dziennie – stwierdził służący i wrócił do rodzącej owcy. – Dopiero co jeden pędził, jakby mu sam Zły deptał po piętach. A w dzień później wyjechała pokojówka Viola. Twierdziła, że po domu kręci się tam mnóstwo jakichś upiornych figur, niby mężczyźni, ale z rogami jak zwierzęta, z kopytami i końskimi ogonami, sterczącymi wysoko w górę. Viola widziała też ich długie interesy i… Och, przepraszam, panienko, nie pomyślałem, co mówię…

– Vinga się czymś takim specjalnie nie krępuje – wtrącił Heike cierpko.

– No, te stwory wyglądały tak okropnie, że pokojówka z krzykiem pozbierała swoje rzeczy i uciekła w popłochu. A niedługo potem ktoś inny widział martwą wiedźmę w studni pod wodą, ale oczy miała otwarte i uśmiechała się po szelmowsku do tego, nie wiem dokładnie, kto to był, ale on zaraz uciekł ze dworu. A…

– A skąd ty to wszystko wiesz? – przerwał mu Heike.

– No, to znaczy szwagierka mojego teścia pracuje w Grastensholm i ona nam opowiada.

Heike i Vinga wymienili spojrzenia. Czy to nie on jest człowiekiem Snivela w Elistrand?

Podejrzenie jednak natychmiast się rozwiało. Na tym człowieku na pewno można polegać. Zwłaszcza że jego znajoma została z Grastensholm wyrzucona. Snivel uznał, że dosypuje mu trucizny do jedzenia…

Owca zaczynała się kocić i musieli do niej wrócić.

Tego wieczora siedzieli przy kolacji poważni i milczący. W Elistrand panował miły nastrój, ale w Grastensholm najwyraźniej rozhulały się chyba wszystkie piekielne demony.

Heike i Vinga myśleli o tym niechętnie. Przecież nie było ich zamiarem straszenie niewinnych ludzi. To Snivelowi chcieli dopiec. Nikomu innemu. No, może jeszcze jego żądnym mordu pomocnikom, z którymi już wielokrotnie mieli okazję nawiązać znajomość. Im bardziej upiory szalały po Grastensholm, tym bardziej ludzie Snivela stawali się natarczywi wobec młodych z Elistrand. Ostatnio widywano ich nawet przy samych zabudowaniach dworu. A nic nie wskazywało na to, by wisielec i jego kompania niepokoili ochronę Snivela.

Heike i Vinga zastanawiali się, dlaczego. Nie bardzo to rozumieli. Domyślali się tylko, że szary ludek musi mieć szczególny powód, by właśnie tak a nie inaczej postępować.

Inna sprawa, nad którą się teraz często zastanawiali, to jak się też powodzi panu Snivelowi.

Snivel za dnia pienił się z wściekłości. Nędzni parobcy i dziewki kuchenne wymawiali służbę jedno po drugim. Doszło do tego, że dójka musiała pomagać w kuchni, a ogród był całkiem zaniedbany. Ci, którzy jeszcze zostali, chodzili spłoszeni, rozglądając się niepewnie. Nie, sami niczego nie widzieli, ale jakie okropne rzeczy widywali inni, strach pomyśleć!

Snivel nie chciał tego słuchać.

Z nową służbą, którą godził na miejsce uciekinierów, wcale nie było lepiej. Na ogół dowiadywali się wszystkiego, zanim zdążyli rozpocząć pracę, i w ogóle się nie pojawiali. Przysyłali wiadomość, że rezygnują, albo po prostu nie dawali znaku życia.

Dobrze, że miał przynajmniej Larsena. I swoją ochronę. No i na szczęście przyjechał nowy zarządca z żoną. Ona trzymała dom żelazną ręką i wszystko szło mniej więcej tak jak trzeba. Bez niej Grastensholm wyglądałoby nietęgo!

Noce sędziego nie były jednak takie dobre. Nie mógł pojąć, co go dręczy. Jakaś nadzwyczaj dziwna… nie chciał tego nazywać chorobą, raczej – dolegliwość. Jak tamtej nocy, kiedy ponownie obudziła go ta straszna, śmiertelna cisza. Zegar na dole wybił dwunastą, co Snivela nie przestraszyło w najmniejszym stopniu, lecz owa cisza zawsze wytrącała go z równowagi.

Instynktownie chwycił się mocno łóżka, prawie pewien, że zaraz zacznie się znowu potworne trzęsienie i zawroty głowy. To musiał być skutek pijaństwa. Ale nie, nic się nie stało.

Poczuł natomiast, że marzną mu stopy. Ogarniało je lodowate zimno, które z wolna posuwało się dalej, paraliżując całe nogi tak, że sędzia w ogóle nie mógł nimi poruszać. Prawdopodobnie w pokoju były przeciągi, powinien się okryć jeszcze jednym kocem, ale teraz nie mógł wstać, musiał czekać.

Ten… ten śmiertelny chłód rozrastał się, brał w posiadanie całe ciało. Sędzia podniósł głowę, by się przekonać, czy jest może jakaś tego przyczyna, ale niczego nie stwierdził.

Teraz już i ręce mu zdrętwiały. Zastanawiał się, czy nie zawołać Larsena, który wczoraj sprowadził się do sąsiedniego pokoju i mógł słyszeć, czego Snivelowi potrzeba. Kiedy jednak otworzył usta, by poprosić Larsena o okrycie z wilczej skóry, chłód dosięgnął gardła i sędzia nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

Zaczął się naprawdę bać. Czyż nie tak się umiera? Czy to nie przy śmierci chłód ogarnia najpierw stopy, żeby na koniec podejść do serca? W takim razie jednak Snivel powinien już być martwy, bo piersi od dawna dławiło lodowate zimno. Teraz przesuwało się ku głowie, obejmowało mózg i sędzia leżał całkowicie zamrożony, jak bryła lodu, nie mógł poruszyć nawet palcem.

Ale oddychać mógł. To dziwne. Mógł też myśleć. Mógł nawet przewracać oczami, tylko że na co mogło się to zdać w tych ciemnościach?

Mózg pracował jak przedtem, nie dawał mu chwili wytchnienia. Przez głowę przelatywały w panice różne straszne myśli; co by to było, gdyby go włożyli do trumny i pochowali, a on wciąż by był przytomny, tylko sztywny, gdyby dopiero pod ziemią wrócił do normalnego stanu? Zegar wybił wpół do pierwszej, później pierwszą w nocy.

Całą godzinę tak leżał, nieruchomy, w szponach zimna, dopiero potem zaczął powoli tajać, najpierw głowa, potem niżej, coraz niżej, aż wreszcie odtajały także palce u nóg i sędzia został uwolniony.

Wciągał powietrze, długo, głęboko, i czuł, jak ciepło wraca do ogromnego ciała. Zresztą w ostatnich dniach trochę zeszczuplał, bał się obżerać tak jak dotychczas. Wciąż miał w pamięci ohydną kobiecą marę. Za nic w świecie nie chciałby spotkać jej ponownie. Żeby znowu zgwałciła go w ten sposób! Taki obrzydliwy i upokarzający! Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się taki upodlony. I to z powodu snu!

Naprawdę nie chciał, żeby się tego rodzaju sny powtarzały! Wolał już stracić trochę swojej budzącej szacunek okazałości!

Następnej nocy miał podobne przeżycia, choć jednak nie takie same.

Zegar wybił dwunastą i sędzia znowu się obudził. Co jest, u licha, czy i tej nocy nie dane mu będzie przespać w spokoju?

Zerwał się i usiadł na łóżku. Znowu chłód? W takim razie jest przygotowany. Wieczorem położył tuż przy łóżku okrycie z wilczej skóry. Wystarczyło wyciągnąć rękę, gdy tylko poczuje niepokojące mrowienie w palcach.

Chłód jednak nie nadchodził, a na to, co się zaczęło dziać, przygotowany nie był. Jak ktokolwiek mógł się przygotować na coś takiego?

Coś wpełzło mu pod kołdrę, a potem wdarło się do jego wnętrza i to coś było potwornie zimne jak… śmierć. Było… było tak, jakby inna dusza zajęła miejsce jego własnej. Okropnie nieszczęśliwa dusza.

Sędzia zaczynał odczuwać głęboką depresję tamtego człowieka i przejął jego poglądy na życie. On, którego nigdy nic takiego nie dręczyło, czuł się tak przygnębiony, że z trudem to znosił. Duszę rozdzierał mu żal, wyrzuty sumienia, pesymizm i pragnienie śmierci. Cokolwiek ten nieznajomy człowiek przeżył, musiały to być rzeczy potworne. Snivel dyszał ciężko, próbował odnaleźć swoje własne ja, zimne i nieczułe, ale mu się to nie udawało. Jakby się sam sobie zgubił. Albo… jakby patrzył na świat w zupełnie inny sposób niż dotychczas.

I sędzia zaczął się zastanawiać nad tym, co zrobił ze swoim życiem. Nie były to radosne rozmyślania. Jego oddech coraz bardziej przypominał szloch. To był sobą, choć obciążonym innym stosunkiem do świata, to znowu tamtym z jego rozpaczą tak wielką, że gotów był ze sobą skończyć. Cierpiał, jęczał, prawie krzyczał. W końcu zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby skrócić swoje męczarnie i po prostu umrzeć.

Zawiązać sznur pod sufitem? Ech, chciałby zobaczyć ten sznur, który by go utrzymał. Chyba że jakaś lina okrętowa! Trucizna? Nie miał nic pod ręką. A może po prostu nóż w serce? Nie, uff, tyle krwi! I długotrwałe męczarnie. Najbardziej odpowiednia byłaby kula. Gdzie jego broń palna?

Jakiś pistolet musiał tu gdzieś, w sypialni, być. Jak słodko, jak słodko będzie zrobić wreszcie koniec z tym wszystkim! Po co on żyje? Co jest na świecie oprócz pustki?

Wtedy, zanim zdążył się zebrać, żeby przynieść pistolet, zegar na dole wybił pierwszą. Snivel zastygł z wyciągniętą ręką.

Co mu, do wszystkich diabłów, przychodzi do głowy? On, najwybitniejszy urzędnik w Norwegii, który ma nad sobą tylko króla! On miałby sobie odbierać życie? To najgłupsze, co kiedykolwiek słyszał!

O, nie, nie taki człowiek jak on! Ma jeszcze tyle do zrobienia! A przede wszystkim musi przepędzić tych dwoje z Elistrand, bo są mu cierniem w oku. Trudno teraz mieszkać w Grastensholm, od kiedy służba zaczęła się przejmować gusłami. Ale może powinien się osiedlić w Elistrand? Tamten dwór nie ma złej opinii.

Od swoich szpiegów dowiedział się, że młodzi zamierzają iść jutro do proboszcza. Żeby dać na zapowiedzi. Świetnie, wyjdą z domu, będą bezbronni. Sędzia może wysłać ludzi…

Jak to dobrze, że wciąż ma ich przy sobie! A tamci pouciekali to idioci. Czyż nie wygadywali głupstw o wiedźmach w studni i upiorach w hallu, i Bóg wie o czym jeszcze? Gdyby mówili o jakimś jednym duchu, który za każdym razem zachowuje się tak samo, to może sędzia by ich wysłuchał. Chociaż i tak tylko „może”. Ale oni? Przybiegają z jedną historią bardziej szaloną od drugiej, jakby się chcieli prześcigać w makabrycznych wymysłach. Kto by w coś takiego wierzył?

Bo gdyby się tak zastanowić nad jego własnymi przeżyciami… Były dziwne, to trzeba przyznać, i też nie było między nimi żadnego podobieństwa. Ale przecież wszystkie można rozsądnie wytłumaczyć. Przygnębienie może ogarnąć każdego człowieka. Lodowate dreszcze także. I zmora też każdego może dusić. A uczucie kołysania i unoszenia się w powietrzu czym innym może być, jeśli nie skutkiem nadmiaru kiepskiej wódki? Albo zatrucia.

Nie, nikt nie może przyjść do niego i twierdzić, że dom zamieszkują upiory! W takie bzdury on nie uwierzy. Ale służba uciekła naprawdę i to zmienia sytuację. Sędzia musi sobie znaleźć inny dwór, w którym mógłby zamieszkać. Czy ma inne wyjście?

Ponieważ w pokoju nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na pytanie, sędzia odpowiedział sobie sam. Oczywiście, to jasne, że zasłużył na inny dwór! A chociaż Elistrand nie było takie okazałe jak Grastensholm, nie było też złe, a w każdym razie dużo spokojniejsze.

Sędzia musi przecież pamiętać o swoim wieku i usunąć z drogi wszystko, co może zagrażać jego stabilizacji.

Uspokojony i z lekkim sumieniem Snivel zasnął.

Następnego dnia spadł na sędziego naprawdę morderczy cios.

Wcześnie rano znakomita kucharka Snivela z resztą kuchennej służby wyszła z czeladnej izby i skierowała się w stronę dworskiej kuchni.

Wszyscy razem przecięli dziedziniec i doszli do miejsca, którego deptać im nie było wolno, ale przez które jednak chodzili, czyli do trawnika. Uważali, że nic mu już nie zaszkodzi, bo trawa i tak całkiem zżółkła i zbutwiała. Byli wzburzeni, to oczywiste, z powodu wydarzeń ostatnich dni we dworze; żadne z nich co prawda niczego na własne oczy nie widziało, toteż nie wiedzieli, czy wierzyć w to, czy nie. Myśleli, naturalnie, swoje, że mianowicie na tych którzy uciekli, spadła kara boska za popełnione grzechy. Oni sami zaś uważali się za tak dobrych chrześcijan, że nic podobnego spotkać ich nie mogło.

Ranek był mglisty, pogoda zgniła. Idący nie widzieli zbyt dużo przed sobą na dziedzińcu, a wielkie dęby w parku ledwie majaczyły w gęstej mgle. Zabudowań nie odróżniali w ogóle; pomieszczenia dla służby zostawili za sobą, a dwór, owa wielka, stara, budząca respekt budowla rysowała się przed nimi tylko jako ciemniejsza plama. Wszystko to sprawiło, że rozmawiali przyciszonymi głosami, drżąc trochę w chłodzie poranka.

Nagle wszyscy czworo stanęli. Serca podskoczyły im do gardeł.

Na trawniku przed nimi coś się działo. Trawnik zresztą tonął w wodzie i po wiosennych roztopach przypominał raczej bagno. Zwiędłe kępy zeszłorocznej trawy tkwiły w błocie.

Ale teraz to wszystko się ruszało: ziemia, błoto, trawa… Panna, przygotowująca zimne dania, chwyciła kucharkę za ramię i jęknęła cicho, pomocnica kucharki szepnęła „Jezu” i schowała się za chłopaka, który nosił drewno na opał, wodę do kuchni i wykonywał różne inne ciężkie prace.

Kępy trawy uniosły się jeszcze wyżej, ziemia zaczęła pękać.

Spod tej ziemi coś wyłaziło, z wysiłkiem pchało w górę. Najpierw ukazały się jakby ludzkie włosy. Włosy? Włosy! A zaraz potem cała głowa! Ludzka głowa wydobywała się z ziemi, budząc grozę, włosy pozlepiane, skóra upaprana błotem. Czoło… Oczy wytrzeszczone wprost na idących, złowieszczo wesołe, diabelskie, zdradzające gotowość do… No właśnie, do czego? Pełne oczekiwania ślepia gapiły się na zdrętwiałych ludzi, a tymczasem z błota wyłaził nos, po nim zaś usta. W końcu cała głowa znalazła się nad ziemią, poniżej widoczny był zarys barków.

Wtedy jedna z kobiet wrzasnęła i cała czwórka jakby ożyła. Zawrócili i na łeb na szyję popędzili do swoich izb, krzycząc, wyjąc ze strachu.

Po kwadransie nie było we dworze nikogo, kto mógłby się zająć kuchnią.

Prawdę mówiąc, poza samym Snivelem we dworze pozostała tylko jedna dójka, zarządca i jego żona, która musiała teraz pójść do kuchni, a także Larsen. No i jeszcze tamci trzej, którzy mieli chronić sędziego. I to wszystko.

Tego dnia Snivel miał gościa. Z zewnątrz, i już samo to było interesującą odmianą w tej dość ponurej atmosferze, jaka we dworze ostatnio panowała.

Larsen zapowiedział ziemianina, pana Aasena. Snivel machnął ręką na znak, że należy gościa jak najprędzej wprowadzić.

Nie słyszał, żeby zajechał jakiś powóz. Ale też specjalnie nie nasłuchiwał.

Do salonu wkroczył cicho krępy, niewysoki mężczyzna. Na jego widok jakieś mgliste wspomnienie przemknęło przez mózg Snivela i rozpłynęło się. Gospodarz wstał.

– Czy myśmy się już kiedyś widzieli? – zapytał marszcząc brwi.

– To możliwe – odparł Aasen swobodnie: – Tak, chyba sobie przypominam. Wiele lat temu, prawda?

– Owszem – odparł Szzivel, ale wciąż się nad tym zastanawiał. Gość nie wyglądał na leciwego. A to musiało być bardzo dawno temu…

Poprosił przybyłego, by usiadł.

– Czemu zawdzięczam ten honor?

– Mieszkam niedaleko stąd – rzekł gość i zrobił przeczący ruch dłonią, kiedy sędzia zaproponował mu kieliszek wina. – Dlatego właśnie przyszedłem piechotą. Jestem po prostu na dłuższym spacerze, ale chciałem przedstawić panu pewien plan, nad którym od dawna się zastanawiam.

Snivel czekał. Gość sprawiał wrażenie człowieka kulturalnego i zamożnego, choć jego ubranie nie należało do najmodniejszych. No, ale każdy ma swój gust, a po wielu dniach spędzonych wyłącznie w towarzystwie służby przyjemnie jest porozmawiać z kimś z własnej sfery.

Przybyły wskazał ręką gdzieś za okno.

– Widzi pan te wzgórza, prawda? Należą one do pańskiego majątku. Ale jakiż pożytek ma pan z tych nagich skał, na których nawet drzewa nie rosną?

Snivel nastawił uszu. Ciekawe, o ca mu chodzi?

– Zastanawiałem się więc, czy by mi ich pan nie sprzedał?

Coś takiego! Po co mu te skały?

– Zechciałby pan wyjaśnić, dlaczego chce pan je kupić?

– Bardzo chętnie. Widzi pan, ja się znam na skałach. I sądzę, że tam powinny się znajdować pokłady rud.

Ho, ho! Czy ten człowiek jest tak naiwny, by bez osłonek wyjaśniać, po co chce kupować wzgórza, czy też mówi tak dla zamydlenia sędziemu oczu? Nie, on wygląda na dziecinnie szczerego.

Pokłady rud, powiada. No, nieźle! I co, oczekuje, że po takiej informacji Snivel sprzeda mu ziemię? Cóż za idiota!

– Eee… A o jaki rodzaj rud mogłoby to chodzić?

– Różne. Ale przede wszystkim spodziewam się srebra. Struktura skały na to wskazuje.

– Srebro, powiada pan. Interesujące, bardzo interesujące!

Trzeba będzie niezwłocznie posłać tam fachowców. A zresztą dlaczego nie miałby pójść sam?

Nie, to zbyt męczące. Poza tym przecież i tak nie zna się na skałach.

– A ile tak szanowny pan byłby skłonny dać za takie pokłady? – spytał ostrożnie.

Aasen wymienił sumę tak ogromną, że Snivel drgnął. Złoża muszą być warte dużo więcej!

Przez moment rozważał możliwość założenia kompanii. Natychmiast ją jednak odrzucił. Snivel nie jest z tych, co to dzielą się z innymi, o, nie!

– No wie pan, musiałbym się lepiej zastanowić – powiedział. – To nie takie proste wyzbywać się ziemi, do której człowiek jest przywiązany.

Nienaturalnie blady mężczyzna wstał.

– Rozumiem to bardzo dobrze. Będzie mi wolno odwiedzić pana ponownie za kilka dni?

– Oczywiście, oczywiście.

Myśli Snivela błądziły już gdzie indziej. Jeśli specjaliści stwierdzą, że złoża warte są nakładów, to, oczywiście, sędzia wszystko zachowa dla siebie. Gdyby się jednak miało okazać, że wzgórza nic nie są warte… No w takim razie sprzeda całe nieużytki Aasenowi. Takiej sumie nasz sędzia nie był w stanie się oprzeć.

Gość pożegnał się. Szczerze mówiąc wyglądał dość mizernie. Taki blady, z podkrążonymi oczyma! Z pewnością płuca. Za mało świeżego powietrza. A jak lekko chodzi, jakby nic nie ważył!

Ale gdzie też Snivel go już widział? Te przygarbione plecy wydawały mu się jakby znajome. Ten specjalny, dziwnie lekki chód, coś mu to przypomina… Czy nie spotkał Aasena w tutejszej parafii? Wiele lat temu?

Snivel od dawna dość często bywał w parafii Grastensholm, bo znajdowała się w podległym mu okręgu. I zawsze ilekroć tu przyjeżdżał, ożywało marzenie o dworze Grastensholm. Akurat w jego guście, dokładnie takiego powinien mieć.

No i teraz był właścicielem dworu.

Gość wyszedł, a Snivel wrócił na swój fotel.

Dom nie wygląda najlepiej, od kiedy pokojówki i reszta służby uciekła. Musi zwrócić uwagę pani Mork. W domu po prostu zaczyna cuchnąć. Jakby pod podłogą leżały zdechłe myszy. To niedopuszczalne!

Tej nocy było w Grastensholm nieco spokojniej. Snivel leżał i nasłuchiwał. Przy każdym uderzeniu zegara czekał na tę wielką, przytłaczającą ciszę.

Ale nic się nie działo.

Wszystko było tak jak dawniej. Normalna cisza, pełna szumów i jakichś pojedynczych dźwięków, dochodzących z domu i z zewnątrz, ze wsi. Tak jak zwykle bywało.

Snivel uśmiechał się triumfująco. Miał rację, mimo wszystko, tylko tamte przerażone kreatury dały się ponieść histerii. A jego osobiste dolegliwości, czyż nie były to przejściowe skutki złego jedzenia? I z pewnością minęły ostatecznie. Teraz mógł spokojnie zasnąć.

Tak też zrobił. Przewrócił się z wysiłkiem na bok i przeciągnął z zadowoleniem, nie podejrzewając nawet, że ten spokój to cisza przed burzą.

Загрузка...