ROZDZIAŁ X

Blady sierp księżyca nie był w stanie oświetlić licznych okien Grastensholm, nie odbijał się w nich ani jeden promień światła.

We dworze panowała głęboka cisza. Larsen spał z leciutkim uśmiechem na wargach. Może jego myśli nadal upajały się uroczystą nominacją na ochmistrza dworu? Chociaż pewnie tylko Larsen mógłby wpaść na pomysł określenia tej nominacji jako uroczystej… Może zdawało mu się, że to umacnia jego pozycję jako kandydata na przyszłego właściciela dworu?

Sędzia Snivel w swojej wspaniale urządzonej sypialni spał dużo gorzej, szczerze mówiąc, spał bardzo źle. Rzucał się i wiercił, kołdra zsunęła się z ogromnego cielska, częściowo zwisała nad podłogą, a częściowo podtrzymywało ją grube i ciężkie oparcie łoża.

Snivel miał koszmarne sny, najgorsze, jakie mu się kiedykolwiek przytrafiły. Jakaś zjawa, postać kobieca, kobieca pod każdym względem, usiadła na nim okrakiem. siedziała na najszlachetniejszej części jego osoby, a on, który nie mógł ścierpieć żadnej kobiety, pozwalał jej na to. Jego męskość sprzeciwiała się woli swego pana, żałosny organ Snivela uniósł się celując w sufit, z czego obrzydliwa mara skwapliwie skorzystała i opadła całym ciężarem na ciało sędziego, który w żaden sposób nie mógł się uwolnić od sennego koszmaru.

Bo zawsze jest bardzo trudno obudzić się z koszmarnego snu, żeby się człowiek nie wiem jak starał, to oczy kleją mu się i zamykają na nowo.

Czuł, że się dusi, nie był w stanie oddychać. Kobieta, która zdawała się ogromna i nieruchoma, zwaliła mu się na piersi, dławiła za gardło, trzymała z całych sił jego ręce, ciężka, bezkształtna, lepka i obrzydliwa.

Snivel, który, jako się rzekło, nigdy nie chciał nawet dotknąć żadnego babskiego ścierwa, czuł, że przesilenie jest bliskie i sam siebie za to nienawidził, z całych sił pragnął się obudzić, walczył, krzyczał tym bezradnym, głuchym krzykiem śpiących, który pod żadnym względem nie przypomina głosu ludzi przytomnych.

Sędzia krzyczał ze strachu i przerażenia, lecz także z narastającej rozkoszy, zbliżającego się orgazmu, miotał się na posłaniu, walczył…

Nareszcie udało mu się otworzyć oczy, akurat w momencie, kiedy zmysłowe spełnienie osiągało kulminację, tak że nie mógł go już powstrzymać.

Miał wrażenie, że serce przestaje mu bić. Krzyczał, darł się jak szalony, krzyk przechodził w skowyt, Snivel bił w powietrzu pięściami, szamotał się.

Bo koszmar wcale nie zniknął. Wciąż tkwiła na nim ta jakaś potworna, bezkształtna mara, ciężka, pozbawiona formy masa, która nie pozwalała mu wstać, wciąż z jakąś makabryczną konsekwencją siedziała na nim okrakiem. Widział nad sobą dwoje rozjarzonych oczu, pełnych nienawiści i zła, szpony wbijały mu się niczym żelazo w barki, dławił go smród zgnilizny, idący od mary.

Głos stojącego tuż za drzwiami Larsena przebił się w końcu przez wrzaski Snivela.

– Idę, wasza wysokość! Już idę!

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki mara zniknęła. Ucisk zelżał. Snivel był sam, wyczerpany, lepiący się po wytrysku, który nastąpił z siłą eksplozji w tym samym momencie, gdy Snivel się budził.

Jednym szarpnięciem naciągnął na siebie kołdrę, żeby Larsen nie zdążył zobaczyć, w jak upokarzającym jest stanie. Drzwi otworzyły się gwałtownie i służący wszedł ze świecą w ręce.

– Co się stało?

Snivel sapał jak kowalski miech. Serce biło mu ciężko, a ręce drżały ze zmęczenia.

– Nic. Nie ma się czym przejmować. Po prostu zmora.

Tak, właśnie zmora. Został zgwałcony przez zmorę.

We śnie, rzecz jasna. I to tego tak się przestraszył? To przecież tylko sen. Pomylił się jedynie co do momentu, w którym się budził, zdawało mu się, że ocknął się wcześniej, niż to w rzeczywistości miało miejsce. To się dosyć często zdarza. Człowiekowi wydaje się, że się obudził, choć tak naprawdę nadal śpi.

Ale, wielkie nieba, jakiż realistyczny był to sen, zwłaszcza jego ostatni fragment, kiedy zdawało mu się, że już się ocknął.

Skarżył się do Larsena:

– Zjadłem chyba za dużo duszonych grzybów i tej tłustej pieczeni. Taki byłem wygłodzony po długiej podróży.

– Na pewno tak, ciężkostrawne jedzenie często wywołuje koszmarne sny.

Ta przeklęta kucharka, jutro trzeba jej wygarnąć, myślał Snivel, który lubił winą obarczać innych. Zaraz jednak przypomniał sobie, że nie może kucharki stracić. No, ale reprymendę za byle jakie jedzenie dostać powinna! Może nawet podała mu trujące grzyby? Koszmarny sen mógłby na to wskazywać. Halucynacje, tak, to były halucynacje. Niektóre grzyby tak działają.

Mógł przecież umrzeć! Domysły i gniew skierowały jego myśli na inne tory. Że też ludzie mogą się zachowywać tak nieodpowiedzialnie!

– Może wasza wysokość życzy sobie, żebym tu jakiś czas został?

Larsen… O, tak, tak, zostań; pomyślał Snivel, bo był naprawdę wstrząśnięty i dostawał mdłości na myśl o tym, że zostanie tu sam po ciemku. Ale okazać takiej słabości nie mógł.

– Nie, to nie jest konieczne, nie jestem przecież dzieckiem! Ale mógłbyś zapalić mi światło. Myślę, że poczytam trochę, dopóki żołądek nie zacznie normalnie pracować.

Larsen krzątał się z właściwą sobie dyskrecją, otulił leżącego kołdrą tak, by nie mogła się znowu zsunąć.

Snivel miał ochotę warknąć: przestań, bo bał się, że Larsen odkryje, co się stało, ale opanował się. Nie chciał wzbudzać podejrzeń. Natomiast przewrócił się na bok. Już samo to było skomplikowaną operacją, jakby się chciało przewrócić worek źle upakowanej brukwi.

Larsen jeszcze raz ogarnął pokój spojrzeniem. Wszystko było na miejscu, jego wysokość sięgnie do wszystkiego, co mogłoby mu być potrzebne.

– Gdyby wasza wysokość czegoś sobie życzył, proszę zawołać.

– Dobrze, dobrze – mruknął Snivel. Chciał się jak najprędzej pozbyć pokojowca i udawał, że jest już bardzo zajęty książką. Nie widział jednak ani słowa, litery tańczyły mu przed oczyma, nie chciały się zatrzymać w miejscu.

Larsen cichutko zamknął za sobą drzwi.

W tym samym momencie Snivel poczuł, że samotność go przytłacza i zapragnął, by tamten wrócił.

Odłożył książkę, światło jednak zostawił. Skulił się i naciągnął kołdrę, na uszy. Nie powinien się kłaść na plecach, poprzednio popełnił taki właśnie błąd. Pełny brzuch nie lubi takiej pozycji.

Wciąż rozdygotany i udręczony próbował roześmiać się szyderczo. Cóż za idiotyczny sen! Nigdy czegoś podobnego nie przeżył. Snivel nie należał do ludzi, których dręczą koszmary. Źli, okrutni ludzie bywają często za dnia bezgranicznie zimni, ale sumienie mimo wszystko wykonuje swoją pracę i wyrzuty pojawiają się nocą jako senne koszmary. Snivela to nie dotyczyło. Po prostu nie miał aż na tyle sumienia, żeby miało dawać o sobie znać choćby we śnie. Tak niezłomna była jego wiara w to, że jest najważniejszą postacią na świecie i że wobec tego ma prawo obchodzić się z innymi ludźmi, jak mu się podoba. Późniejsze czasy nazwały takich jak on psychopatami. To zdumiewające, jak wysokich stanowisk mogą dosłużyć się psychopaci i jak niewielu bliźnich podejrzewa, że coś jest z nimi nie w porządku.

To na pewno niestrawne jedzenie przyprawiło go także o dreszcze, rozmyślał. Musi bardziej uważać na to, co je.

Niebywałe, jaka w domu panuje cisza.

Snivel musiał wysunąć głowę spod kołdry i odwrócić się tak, by wystawić uszy.

Stary dom nigdy nie jest naprawdę cichy. Coś w nim ciągle skrzypi, samo powietrze szumi w jakiś temu tylko miejscu właściwy sposób, każdy dom ma swój nastrój, atmosferę, której co prawda się nie słyszy, ale którą się wyczuwa.

Snivel niczego takiego teraz nie zauważał.

Cisza panowała śmiertelna, jakby… jakby, no właśnie, jakby co?

Spojrzał w górę, na szerokie deski sufitu.

Strych…? Co się dzieje na strychu, w tej pustej przestrzeni ponad całym domem? Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiał. Czasami coś tam trzeszczało lub stukało, jakby mysz albo ptak, który uwił gniazdo pod jakąś belką. W jesienne noce słychać było wycie wiatru. Jakieś trzaski to tu, to tam. To normalne, nie ma powodu do zmartwienia.

Ale teraz!

Gęsta, ciężka, grobowa cisza. W całym domu, rzecz jasna, lecz wzrok Snivela mimo woli kierował się ku sufitowi. Przyszła mu do głowy szalona myśl, że tam ktoś się czai, wyraźnie wyczuwał jakieś milczące, pełne nadziei oczekiwanie. Jakby ktoś, a raczej wiele istot kryło się po kątach. Wyobrażał sobie, że wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, powstrzymują szydercze chichoty. Że nasłuchują, dokładnie tak jak on. Tylko że one słuchają, co on robi, obserwują jego reakcje.

Och, cóż za absurdalny pomysł! Najwyraźniej jeszcze się do końca nie otrząsnął z tamtego koszmaru.

Dlaczego tak leży i nasłuchuje? Po co sobie to wszystko wyobraża? Przecież nie jest w domu sam, Larsen śpi parę metrów stąd, a w skrzydle dla służby jest pełno…

Nie, no niezupełnie. Te nędzne tłumoki pouciekały. Z powodu plotek i głupiego gadania. On nie będzie przecież taki niemądry!

Nadal nic nie zakłócało niesamowitej ciszy. Była tak gęsta, że nie docierał do Snivela najdrobniejszy nawet szelest z zewnątrz. Jakby sędzia znalazł się w grobie.

Nie, nie wolno przesadzać. To jakaś choroba. Zdecydowanie sięgnął znowu po książkę i zaczął czytać półgłosem, żeby słyszeć przynajmniej siebie.

Pomogło. Po kilku stronach odzyskał równowagę i odłożył książkę.

Ale światła nie zgasił.

Dopiero gdy blady świt zdołał przedrzeć się przez kotary, Snivel zasnął. Larsen otworzył drzwi, stanął w progu, potem na palcach podszedł do nocnego stolika i zdmuchnął świecę, ale pana nie obudził. Niech śpi, jak długo chce.

Następnym, który uciekł, był pomocnik ogrodnika.

Około południa poszedł do ogrodu, żeby zobaczyć, czy zimowe śniegi nie narobiły szkód w plantacji porzeczek.

Kiedy na klęczkach zbierał połamane gałązki, stwierdził, że nie jest sam. Spojrzał w górę.

Obok stały dwie małe dziewczynki i uśmiechały się przymilnie.

– A to co? – zawołał. – Co wy tu robicie? Skąd się wzięłyście? Nie wiecie, że to prywatna posiadłość? Wynoście się stąd natychmiast, zanim jego wysokość was zobaczy! No, już, jazda!

Tamte jednak stały. Chichotały cichutko.

Parobek rozejrzał się niespokojnie.

– Będzie z wami kiepsko, kiedy jego wysokość was tu przyłapie. Wynoście się! Jazda! Do mamy!

Ale i te słowa pozostały bez echa.

– Skąd wyście się wzięły? I czego tu szukacie? – powtarzał coraz bardziej zirytowany.

W końcu widząc, że nadal stoją nieruchomo w tych swoich cienkich sukienczynach, wstał, by złapać je za ramiona i siłą wypchnąć z ogrodu. Bo nie tylko z nimi byłoby krucho, gdyby sędzia zobaczył przybłędy. Ogrodnikowi też by się dostało. Że nie pilnuje i byle hołota włóczy się po obejściu.

Dość brutalnie zamachnął się na stojącą bliżej dziewczynkę, ale jego ręka przecięła tylko powietrze i natrafiła na pustkę.

Pomocnik ogrodnika patrzył oniemiały – i wtedy zobaczył. Rany na głowach dziewczynek, głębokie rany od ciosu siekiery. Widział blade, wciąż uśmiechnięte buzie i potworny strach chwycił go za gardło.

Oszalały z przerażenia rzucił się do ucieczki pomiędzy krzakami porzeczek i dalej, na dziedziniec; rycząc niczym zwierz pędził w stronę mieszkań dla służby. Wpadł do swojej izdebki, wciąż jak nieprzytomny zebrał ubrania, wydobył kilka skromnych miedziaków, które miał schowane za deską w ścianie, chwycił w popłochu swój ładny nóż, wszystko, co posiadał…

Służący znajdujący się właśnie na dziedzińcu widzieli, jak zatrzasnął drzwi swojej izby i nie oglądając się, pobiegł drogą w stronę wsi.

Tamci spoglądali po sobie i potrząsali głowami.

– Był w ogrodzie, koło porzeczek – powiedział jeden ze zdumieniem.

Inny przyjrzał się krzewom i rzekł:

– Nie ma tam nic, czego można by się przestraszyć.

Także Snivel oglądał przez okno całe zajście.

– Co się stało temu chłopakowi, Larsen?

– On się zachowywał, jakby zobaczył ducha, wasza wysokość.

– No właśnie. Cóż za idiota!

Larsen cofnął się o krok, zanim odważył się wypowiedzieć następne zdanie:

– Będziemy musieli się rozejrzeć za innym ogrodnikiem, panie sędzio.

– Niech ich wszystkich diabli wezmą! Co im się nagle stało? Powiedz im, że następny, któremu przyjdzie do głowy uciekać, będzie miał ze mną do czynienia!

Ochmistrz pana sędziego nie powiedział głośno tego, co myślał, że mianowicie marna to pogróżka. Tu zdaje się chodzi o wybór mniejszego zła, bo sędzia Snivel nie należał do najlepszych pracodawców na tej ziemi.

– Powtórzę im rozkaz, wasza wysokość – rzekł Larsen usłużnie i opuścił pokój.

Przybył nowy zarządca. Larsen stwierdził natychmiast, że właśnie kogoś takiego potrzebowali. Mork wkroczył do hallu zdecydowanie, a wysoki był i postawny. Ten człowiek na pewno nie lękał się ani trolli, ani innego diabelstwa.

– Duchy? – zapytał grzmiącym basem. – Ja się duchów nie boję. To takie babskie gadanie. Ja czytam swoją Biblię i chodzę do kościoła jak bogobojny chrześcijanin, wiem, że mój Pan jest ze mną, a żaden diabeł nie ma do mnie przystępu.

Snivel przyglądał mu się z uznaniem.

– Hm! Przypadł mi pan do gustu, Mork. Proszę zaczynać od zaraz. I niech pan nauczy trochę bojaźni bożej te ogłupiałe kurze móżdżki, które służą w moim dworze! Straszą jeden drugiego wymysłami o duchach i już sami nie wiedzą, w co wierzyć.

– Tak jest, szefie!

– Ma pan rodzinę?

– Teraz tylko żonę. Dzieci już się wyprowadziły. Moja żona jest taką samą niezłomną chrześcijanką jak ja. Żadni wysłannicy ciemności nie odważą się nas tknąć!

Snivel uznał, że to brzmi dość niezwykle. Jakby zarządca mimo wszystko wierzył w to i owo.

Tego wieczora sędzia bardzo uważał, żeby nie zjeść niczego niestrawnego. Długo siedział w jadalni w towarzystwie nowego zarządcy i swego nowo mianowanego ochmistrza Larsena. Rozmawiali o prowadzeniu dworu. Snivel zawsze uważał, że najlepiej jest zachowywać dystans wobec wszystkich, rządzić surowo, przemawiać ostrym tonem, straszyć i karać. Tak też odnosił się do Morka, ale zdawało się, że nic nie jest w stanie urazić tego spokojnego, zadowolonego z siebie człowieka.

Tylko popatrzcie, jak siedzi, jak się rozparł na krześle, jak peroruje z kciukami zatkniętymi za kamizelkę, jak z pewnością siebie wymachuje palcami wskazującymi w powietrzu. Jak wychwala swoją poprzednią pracę – u pastora, rzecz jasna, a jakże?

Chociaż takiego właśnie człowieka Snivel potrzebował, to patrzył na Morka z coraz mniejszym zadowoleniem. Zwłaszcza gdy tamten opowiadał o „Ręce Pana, która patrzy na swoich”. Jak ręka może patrzeć, Snivel nie wiedział. Zarządca nazywa się Mork. Może i jest jakimś [Mork – w języku norweskim: ciemny (przyp. tłum.)] ciemnym typem? Nie wygląda to za dobrze. No, trudno, jeśli tylko potrafi utrzymać porządek we dworze, to niech sobie będzie.

Jeszcze raz musiał Larsen wprowadzić zataczającego się sędziego po schodach na górę i położyć do łóżka. Koszmary poprzedniej nocy zbladły teraz, stały się niewyraźnym wspomnieniem, Snivel zdmuchnął świecę i miał zamiar spać. Żadnych strachów, jest przecież dorosłym, trzeźwym człowiekiem.

No, powiedzmy, trzeźwym w znaczeniu: rzeczowy, realista. Bo poza tym to szumiało mu w głowie porządnie. Jakie rozkoszne uczucie!

Służba nam się niepokojąco przerzedziła… Trzeba uzupełnić jak najszybciej, gospodarstwo nie może na tym ucierpieć, a już zaczynają być widoczne zaniedbania, w domu także. Gospodarz nie jest obsługiwany tak, jak należy. I trzeba skończyć z tymi przesądami. Czegoś takiego nie można tolerować. Mork zaproponował, żeby proboszcz odprawił mszę tu, we dworze. Żeby wyświęcił pokoje, jeden po drugim.

„Egzorcyzmy? – warknął Snivel z wściekłością. – Wy= pędzanie demonów, zaklinanie złych mocy? To przecież przyznanie się, że jest co wypędzać!”

Dobrze mu powiedziałem, myślał zadowolony z siebie, kiedy już leżał. W głowie kręciło mu się nieustannie.

Ale skarcony Mark natychmiast zaczął zapewniać, że nie, nic takiego, to tylko po to, by uspokoić służbę. Te przesądne kreatury uwierzą, że skoro proboszcz przychodził, to na pewno w domu panuje już spokój i nie może być żadnych strachów.

Snivel uznał to za rozsądne. Ostatecznie uzgodnili, że za kilka dni księdza się sprowadzi.

Sędziemu było wszystko jedno! Naturalnie spotykał się z proboszczem, bo ten zaliczał się przecież do najbardziej szacownych postaci w parafii, ale był potwornie nudny! Świętoszek!

I Mork też jest świętoszkiem. Ledwie powąchał pysznej wódki, a zaraz zaczął gadać, że to napój Szatana i dzieciom Pana nie godzi się tego próbować.

Przeklęty nudziarz! Snivel demonstracyjnie pił dalej.

Był zamroczony. Zaraz zaśnie.

Cisza…

Znowu pojawiła się ta cisza, ta, jakby to powiedzieć, bezdźwięczność! Ciężka, prawie namacalna, a wszędzie tysiące oczu. Dławiący, jak przed burzą, nastrój.

Najstraszniejsza cisza zalegała strych. Nigdy przedtem to miejsce nie było takie martwe jak grób, wrażenie zdawało się jeszcze okropniejsze niż poprzedniej nocy, ale to pewnie tylko wyobraźnia.

Snivel leżał nieruchomo i nasłuchiwał. Na Boga, coś przecież powinno być słychać!

Ale nie, nawet najlżejszego szelestu. Snivel mógł być równie dobrze głuchy jak pień.

Wyobrażał sobie jednak, że nawet głusi muszą coś słyszeć. Jakiś szum czy coś takiego. On nie słyszał nic. Miał takie wrażenie, jakby ktoś okrył ciężką kołdrą cały dom, ba, całą ziemię, i zdławił wszelkie dźwięki.

Pokój wolniuteńko wirował. Chyba jednak sędzia i tym razem wypił za dużo. Łóżko drgnęło i zaczęło się kołysać. Rozkosznie, cudownie! Wszystko kręci się, wiruje.

Pojawił się jakiś szum w uszach. Tak bywa, kiedy człowiek zapuści sobie zbyt dużo lekarstwa albo kiedy jakiś dźwięk człowieka prześladuje. Ale tutaj nie słychać przecież żadnych dźwięków.

Kręci mu się w głowie, jakby miał zemdleć. Nie, to już nie jest przyjemne, wszystko wiruje za szybko! Stać, stać!

I wtedy zrozumiał, co się dzieje: Łóżko wiruje naprawdę, cały pokój kręci się jak oszalały, a on musi trzymać się mocno, żeby nie spaść.

Pijackie halucynacje, nic innego. Trzeba zachować rozsądek i nie mieszać faktów z halucynacjami!

Następnie pojawiły się wibracje. Łóżko zaczęło się trząść, a dławiącą ciszę zakłócił nareszcie dźwięk. Najpierw słaby, lekkie dudnienie, które wciąż narastało, ton, od którego mogły popękać wszystkie szklane przedmioty w domu, ton nasilał się i nasilał, aż stał się trudny do zniesienia, ale sędzia nie mógł opuścić łóżka, które dygotało nieprzerwanie. Ton… Czy to ma go rozerwać na strzępy? Czy ten ton tkwi w jego wnętrzu?

Snivel wbił wytrzeszczone oczy w sufit, próbował krzyczeć, ale gardło miał zaciśnięte, a łóżko krążyło i krążyło, a może to pokój, nie był w stanie się rozeznać. Ton wydobywał się z jego własnego wnętrza, z zewnątrz pochodziło potworne ciśnienie.

Larsen, on musi to słyszeć, z pewnością zaraz przybiegnie.

Ale Larsen spał i nic do niego nie docierało.

Płuca Snivela zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Ciśnienie powietrza było tak silne, że twarz mu się spłaszczyła, łóżko trzęsło się wciąż, jakby się go chciało pozbyć, musiał trzymać się kurczowo.

Nareszcie po jakimś czasie, którego trwania nie umiałby określić, niesamowity ton zaczął tracić na sile, tempo wibracji słabło. Pokój przestał wirować, wszystko powolutku opadało do normalnego poziomu.

Snivel ciężko dyszał. Długo nie mógł odzyskać spokoju. Serce i płuca pracowały z trudem, ręce drżały, zdrętwiałe od wysiłku.

Co to się właściwie stało?

Przecież był ostrożny, jeśli chodzi o jedzenie.

Ale z piciem nie! Najpierw porządny kieliszek przed obiadem, chociaż i przedtem, w ciągu dnia, wypił sporo. A potem wino, poncz, wódka…

To prawda, ale przecież nie wypił więcej niż taki mężczyzna jak on może.

Chyba jednak pofolgował sobie ponad miarę…

Albo może…? Oczywiście, że tak.

Podejrzenie wykiełkowało w duszy Snivela i rozrastało się błyskawicznie. Albo może ktoś dosypuje mu trucizny do jedzenia?

To oczywiste, że tak jest! Któryś diabelski pomiot z jego służby ma powiązania z Elistrand i próbuje go otruć!

Ale nie na próżno Snivel jest prawnikiem. Bardzo szybko znajdzie przestępcę. To będzie prosta sprawa.

A księdza mogą za kilka dni sprowadzić. To nigdy nie zaszkodzi.

Загрузка...