Wielki czas

1

Kiedy się tu spotkamy jeszcze?

Gdy błyśnie piorun, luną deszcze?

Gdy wrzawa ciszy ulegnie,

Ktoś zwycięży, ktoś polegnie.

Szekspir[1]


Wchodzą trzej huzarzy

Nazywam się Greta Forzane. Dwadzieścia dziewięć lat, imprezowy styl życia, tyle o mnie w skrócie. Chociaż rodzice pochodzili ze Skandynawii, urodziłam się w Chicago. Obecnie przebywam poza czasem i przestrzenią. Nie w niebie i nie w piekle, jeśli gdzieś są te miejsca, ale też nie w znanym wam wszechświecie.

Nie mam tak romantycznej natury jak moja imienniczka, niezapomniana gwiazda filmowa[2], chociaż nie jestem całkiem pozbawiona uroku. Urok osobisty to podstawa, bo zajmuję się kurowaniem chorych żołnierzy i niańczeniem obłąkanych, którym się porządnie oberwało na największej z wojen. Mówię o wojnie zmian, wojnie podróżników w czasie. Udział w tej wojnie nazywamy potocznie wielkim czasem. Nasi żołnierze cofają się w czasie, żeby zmienić przeszłość. Co więcej, wybiegają wprzód i majstrują z przyszłością, by za miliard lat lub nawet później do nas należało zwycięstwo. To rzeź zakrojona na szeroką skalę, możecie mi wierzyć.

Choć nieświadomie mogliście dostrzec ślady wojny zmian, nic a nic o niej nie wiecie, mimo że dotyczy każdej minuty waszego życia. Nie martwiliście się ani razu, że pamięć wam szwankuje, kiedy z dnia na dzień zmieniły się wspomnienia konkretnej chwili w przeszłości? Ani razu nie przyszło wam na myśl, że waszą osobowość kształtują tajemnicze siły, nad którymi nie panujecie? Czy mieliście przeczucie, że lada moment zginiecie tragiczną śmiercią? A nie baliście się duchów — nie tych z książek, rzecz jasna, ale miliardów istnień ludzkich, które niegdyś były tak pełne życia, iż trudno uwierzyć, że bezczynnie prześpią całą wieczność? Nie zastanawialiście się, czym są tak zwane diabły lub demony — upiory wędrujące w czasie i przestrzeni, poprzez rozpalone serca gwiazd i mroźny szkielet śródgwiezdnej otchłani? A może zdawało wam się, że cały ten kosmos to jakiś zwariowany sen? Jeśli tak, były to właśnie ślady wojny zmian.

Jak się zaciągnęłam na wojnę, jak wygląda jej przebieg, kim są strony konfliktu, czemu wie o niej tylko wasza podświadomość, co naprawdę o niej myślę — w swoim czasie wszystkiego się dowiecie.

Miejsce poza kosmosem, gdzie moja brygada zajmuje się pielęgniarstwem, nazywamy po prostu Miejscem. Moja rola często polega na zabawianiu i doczłowieczaniu żołnierzy wracających z wypraw. Formalnie pełnię funkcję mistrza rozrywki, trochę zbzikowanego, o czym się przekonacie.

W skład brygady wchodzą jeszcze dwie kobietki i trzech facetów, a wszyscy przybyli z najprzeróżniejszych miejsc i epok. Tworzymy zgraną paczkę, której szefuje Sid, i naprawdę wzorowo prowadzimy stację uzdrowiskową, choć od czasu do czasu nękają nas rodzinne zawirowania. Większość z nich powodują poturbowani żołnierze, którzy przeszli przez piekło i chcą je zgotować innym. Nawiasem mówiąc, właśnie od takich trzech wojaków rozpoczęła się historia, którą wam opowiem — historia, która otworzyła mi oczy na świat i moje miejsce w tym świecie.

Kiedy to się zaczęło, miałam za sobą tysiąc snów w wielkim czasie i dwa tysiące koszmarów, z czego w Miejscu przepracowałam połowę. Te dwa regulaminowe koszmary, na które szykujesz się za każdym razem, kiedy chylisz do snu ociężałą głowę, dają w kość, ale udajesz, że ci to nie przeszkadza, bo uczestniczenie w wielkim czasie ma być warte wyrzeczeń.

Biorąc pod uwagę rozmiary i panującą w nim atmosferę, Miejsce plasuje się pośrodku między dużym klubem nocnym, w którym mistrzowie rozrywki śpią, a małym, uroczyście wystrojonym hangarem dla zeppelina. Nam zeppelin ciągle jeszcze nie został przydzielony. Miejsce można opuścić (rozsądek nakazuje nie robić tego za często, zwłaszcza mistrzom rozrywki) — wyjść o brzasku zimnego poranka, zaludnionego czymkolwiek: od pierwszych dinozaurów po późniejsze gatunki, które, nie licząc gabarytów, wyglądają bardzo podobnie.

Od chwili zatrudnienia się w Miejscu sześć razy brałam urlop zgodnie z lekarskim zaleceniem, a zatem sześciokrotnie wybierałam się na krótkie kosmiczne wakacje — jeżeli tak można to ująć, bo nie odczułam wielkiej różnicy w porównaniu z tym, co normalnie działo się w Miejscu. Ostatnie wczasy urządziłam sobie w Rzymie epoki renesansu, gdzie zadurzyłam się w Cezarze Borgii[3], ale szybko się z tego otrząsnęłam. Zresztą, do bani z takimi wakacjami, skoro Pająki muszą je wpasować w szeroką operację wojenną, a w takich okolicznościach trudno o wypoczynek.

„Widzisz tych żołnierzy, co zmieniają przeszłość? Trzymaj się z nimi. Nie pchaj się na czoło, ale też nie łaź samopas. Odpręż się i baw dobrze”.

Ha! W odróżnieniu od takich wczasów u nas w Miejscu żołnierze mogą balować na całego, zrelaksować się w iście królewskim stylu. Rozrywka jest naszym żywiołem, więc pozwalamy im się wyhasać, żeby wracali na pole bitwy w szampańskich nastrojach. Oczywiście, raz na długi, bardzo długi czas zdarzy się coś, co wszystkim skwasi humor.

Pod pewnymi względami jestem martwa, ale bez paniki, pod innymi jestem aż nadto żywa. Gdybyśmy wpadli na siebie gdzieś w kosmosie, pożartowalibyście ze mną lub spróbowali mnie poderwać, zamiast dzwonić po gliny, które was tylko w tym wyręczą, lub po księżula, który mnie skropi święconą wodą — pomijam zimnych drani bez serca. Wątpię jednak, czy mnie spotkacie w kosmosie, bo z wyjątkiem Prateru[4] i Basin Street[5] moim ulubionym (ha!) celem wojaży jest piętnastowieczna Italia lub Rzym z czasów Oktawiana Augusta[6] (nim uległ zepsuciu), a ponadto, jak już nadmieniłam, nie oddalam się zbytnio od Miejsca. To naprawdę najfajniejsze Miejsce w całym Świecie Zmian. Rety, nawet w myślach widzę dużą literę!

Tak czy owak, kiedy to się zaczęło, zbijałam bąki na kanapie blisko fortepianu, rozmyślając o paznokciach, których nie zdążę już umalować, choć całkiem możliwe, że ktokolwiek się zjawi, i tak nie zauważy różnicy.

Dawało się odczuć pewne wrzenie w Miejscu, jak zwykle podczas zbliżenia. Szary atłas otaczającej nas pustki mąciły niespokojne światełka — podobne do tych, jakie widać w ciemności, gdy zamyka się oczy.

Sid regulował serwisantów przed manewrem przejścia. Prawy rękaw jego szarego, szytego złotem kaftana był poplamiony, ponieważ raz po raz wycierał nim pot, pochylając czoło szybkim ruchem.

Znad drugiego ramienia wyzierał Beauregard. Kolanem odzianym w białe spodnie delikatnie bódł różowy plusz sofy sterowniczej, bacznie obserwując najdrobniejsze ruchy starych palców Sida na przyrządach kontrolnych. Beau jest drugim pilotem, nie tylko pianistą. Jego oczy były absolutnie obojętne, pewnie tak samo jak w chwilach, gdy los ostatniej złotej dwudziestodolarówki, którą posiadał lub pożyczył, zależał od siły następnej karty w kasynie jednego z tych lukrowanych parowców, pływających po Missisipi.

Doktorek, jak zwykle na cyku, siedział przy barze w zesuniętym na kark cylindrze, omotany dzierganym szalem. Jakby nie wystarczało to, że jest pijanym demonem w Świecie Zmian, jeszcze się dobijał wspominaniem ponurego życia w okupowanej przez nazistów carskiej Rosji.

Maud, zwana starszą, oraz Lili, czyli nowa, odmawiały różańce na swoich identycznych perłowych naszyjnikach.

Powiedziałby ktoś o nas, mistrzach rozrywki, że jesteśmy cykory. Cóż, demon niekoniecznie musi być symbolem odwagi.

Czerwona lampka większego serwisanta zgasła, a wtedy w pustce zwróconej do Sida i Beauego zaczęły ciemnieć wrota. Poczułam ostry podmuch wiatru zmian, jednocześnie umknęło mi kilka uderzeń serca. Zaraz potem z kosmosu do Miejsca przeszło trzech żołnierzy. Zrazu rozlegało się dudnienie kroków, nim zmienił się dla nich bieg czasu i waga ciała.

Mieli na sobie ubiór huzarskich oficerów, o czym nas wcześniej uprzedzono. I nagle — wielkie rety! — w pierwszym z nich rozpoznałam Ericha, mojego kochanego małego komendanta, chlubę von Hohenwaldów i postrach Węży. Za nim postępował surowy Rzymianin, obok zaś, cisnąc się do niego, maszerował jasnowłosy młodzian z twarzą greckiego boga, który urządza sobie wycieczkę po chrześcijańskim piekle.

Odziani byli dokładnie tak samo, w czerń: czaka, kurtki z barankowym obrzeżem, wysokie buty; na czakach widniały odznaki w postaci białej czaszki. Różnili się jedynie tym, że Erich miał na nadgarstku przywoływacz, natomiast młodzieniec w lewej pancernej rękawicy trzymał drugą do pary. Prawą dłoń miał odsłoniętą (Erich i Rzymianin zaś obie).

— Udało wam się, chłopaki, serca wy moje złote! — powitał ich gromko Sid.

Beau uśmiechnął się kącikami ust i mruknął coś uprzejmie.

Maud zaczęła skandować:

— Zamknąć wrota! — w czym natychmiast zawtórowała jej nowa, ponieważ wiatr zmian dmucha jak szalony, kiedy wrota są niedomknięte. Co prawda, nie sposób zatrzasnąć ich na tyle, żeby drobne podmuchy nie przeciskały się do środka.

— Zamknijcie je, bo nam wiatr twarze poharata! — krzyczała Maud świdrującym głosem, od którego lód by popękał. Wyglądała jak chudy wyrostek w swoim obcisłym, sięgającym kolan kaftanie, wzorowanym na stroju nowej.

Trzej żołnierze nie zwracali na to uwagi. Rzymianin — pamiętam, że miał na imię Marek — poruszał się niezdarnie, jakby miał coś z oczami. Erich i młodzieniec ujadali jeden na drugiego, spierając się o jakiegoś dzieciaka, Einsteina, pałac letni, zakrwawioną rękawicę i Węże, które podłożyły ładunki w Sankt Petersburgu. Erich miał na ustach taki sam powściągliwy, sadystyczny uśmiech, jak zawsze gdy chciał mi przywalić.

Nowy pienił się z wściekłości:

— Cóżeś nas tak śpiesznie wycofał, do cholery!? Takeśmy rejterowali, że cały Newski Prospekt[7] został zrujnowany!

— Nie zauważyłeś, że strzelali z pistoletów ogłuszających, Dummkopf[8], kiedy uruchomili potrzask? — odparował Erich.

— Przedwcześnie, Gott sei Dank[9].

— Coś mnie tam połaskotało — rzekł nowy. — Kota byś tym nie ogłuszył. Czemuś nas nie dopuścił do boju?

— Stul pysk, jestem twoim dowódcą! Jeszcze ci to całe wojowanie bokiem wyjdzie, zobaczysz.

— Akurat! Jesteś parszywym nazistowskim tchórzem.

Weiblicher Engländer![10]

— Nieokrzesany Hun!

Schlange[11]!

Jasnowłosy młodzieniec znał niemiecki na tyle dobrze, że zrozumiał ostatnią inwektywę. Odrzucił obszytą sobolem kurtkę, aby ręka miała więcej swobody, i tak energicznie odsunął się od Ericha, że wpadł na Beau’ego.

Widząc, że dojdzie do rękoczynów, Beau ześliznął się z sofy zwinnie i cicho niczym… — nie, nie użyję tego słowa — i stanął przed nimi.

— Nie zapominajcie się, panowie! — rzekł ostro, chwiejąc się na nogach. Podparł się na wyciągniętej ręce nowego. — To stacja rozrywkowo-uzdrowiskowa Sidneya Lessinghama. Są tu panie…

Nowy odepchnął go ze wzgardliwym prychnięciem i odsłoniętą dłonią chwycił pałasz. Beau potoczył się w stronę sofy, zawadził o nią i poleciał twarzą na serwisanty. Sid migiem je wyłuskał, jakby były plażowymi radyjkami (w Miejscu niczego nie przytwierdzamy na stałe) i położył na stolik, nim Beau grzmotnął o ziemię. Tymczasem Erich dobył szabli, zastawił się przed pierwszym zamaszystym cięciem nowego i wyprowadził kontratak. Usłyszałam jęk stali i chrobot obcasów na nabijanej diamentami podłodze.

Beau wykręcił się i wstał, wydobywając spod żabotu koszuli deringera[12], o którym wiedziałam, że jest przykrywką dla jakiejś innej broni, pistoletu ogłuszającego lub nawet atroposa[13].

Zdrętwiałam ze strachu o Ericha i wszystkich obecnych, to raz, ale przyszło mi też do głowy, że my, mistrzowie rozrywki, mamy tak samo napięte nerwy jak żołnierze, do czego chyba doprowadziło zdarzenie sprzed dwudziestu snów, kiedy Węże odwołały wszystkie kosmiczne urlopy.

Sid spiorunował wzrokiem Beau’ego i warknął:

— Sam się tym zajmę, skurwiały podjudzaczu! — i odwrócił się do mniejszego serwisanta. Z ulgą zauważyłam, że na większym zapaliła się czerwona lampka. Podziękowałam w myślach Mamie Dewi[14] za to, że wrota są już zamknięte.

Maud kicała i hycała, dopingując nie wiadomo kogo — pewnie sama nie miała pojęcia — a nowa tylko patrzyła z przerażeniem. Zauważyłam, że szable wzięły się ostro do roboty. Szabelka Ericha śmigała tu, tam i siam, a raz furknęła blondynowi przy policzku, utoczywszy kilka kropel krwi. Chłopak wyrwał się z gwałtownym sztychem, Erich uskoczył i zaraz po tym obaj bezradnie kiwali się w powietrzu. Zaczęli się zwijać, jakby ich skurcze łapały.

Od razu się zorientowałam, że Sid wyłączył pole grawitacyjne w sekcji wrót i magazynów, gdy tymczasem my w sekcji chirurgicznej i sekcji odświeżacza mogliśmy swobodnie stąpać po ziemi. Miejsce zostało podzielone na strefy grawitacyjnej przez wzgląd na naszych pozaziemskich kolesiów; stuknięci przybysze zwalają nam się na głowę w najdzikszych konfiguracjach.

— No dobra, chłopaki, koniec zabawy! — zawołał Sid ze swojego centralnego stanowiska tonem dość uprzejmym, lecz nie znoszącym sprzeciwu. — Chować mi te szable!

Jeszcze przez kilka sekund dwaj huzarzy gimnastykowali się w powietrzu. Erich roześmiał się tubalnie i bez trudu spełnił rozkaz. Mały komendant był przyzwyczajony do stanu nieważkości. Młody blondas przestał się szamotać, zawahał się i, łypiąc na Ericha, zdołał wreszcie schować pałasz do pochwy, aczkolwiek wykonał przy tym salto. Wtenczas Sid przywrócił pole grawitacyjne, choć uczynił to powoli, żeby nie zaliczyli twardego lądowania.

Erich zaśmiał się, tym razem wesoło, i ruszył do nas raźnym krokiem. Po drodze poklepał po ramieniu nowego i popatrzył na jego twarz.

— No, w końcu dochrapałeś się blizny — powiedział.

Młodzieniec nie odsunął się, ale też nie podniósł wzroku. Sid spieszył w jego stronę, lecz mijając Ericha, pogroził mu palcem i rzekł pogodnie:

— Ty łotrzyku!

A ja już po chwili obłapiałam Ericha — witaj w domu! — on zaś całował mnie, łamał mi żebra i mówił: — Liebchen[15]! Doppchen[16]! — czego nie miałam mu za złe, bo całym sercem go kocham, w łóżku też, i jestem takim sam jak on sobowtórem.

Ledwie się wyswobodziłam dla złapania oddechu — jego niebieskie oczy na zmęczonej twarzy wyglądały tak uroczo — nagle coś z tyłu zadudniło. Akurat gdy zostało rozładowane napięcie, Doktorek spadł ze stołka, aż cylinder nasunął mu się na oczy. Kiedy odwróciliśmy się, żeby się z niego ponabijać, Maud zapiszczała alarmująco, bo oto tymczasem Rzymianin wmaszerował prosto w pustkę i dziarsko przebierał nogami, choć — normalna sprawa — nie posuwał się ani kroku do przodu. Jego czarny ubiór zlewał się z szarością, która wypełniała umysł.

Maud i Beau rzucili się, żeby go wyłowić, co mogło się okazać skomplikowanym zadaniem. W zachowaniu chudego hazardzisty znowu uwidoczniła się uprzejmość i pracowitość. Z daleka akcję nadzorował Sid.

— Co mu dolega? — zapytałam Ericha.

Wzruszył ramionami.

— Szok po zmianie. I był najbliżej pistoletów ogłuszających. Mało co nie spadł z konia. Mein Gott, Liebchen[17], powinnaś zobaczyć Sankt Petersburg. Newski Prospekt, kanały przelatujące wokół jak ceremonialne dywany w kolorze nieba, oddział kawalerzystów w błękitnych i złotych barwach, którzy nieudolnie próbowali odciąć nam drogę ucieczki, wytworne kobiety w futrach i strusich piórach, zakonnik z wielkim trójnogiem i głową w kapturze… Ciarki mi przechodziły po skórze, gdym patrzył w przelocie na umrzyków, którzy gapili się na mnie tępym, nieprzytomnym wzrokiem. W dodatku wiedziałem, że niektórzy, choćby i ten fotograf, są Wężami.

W wojnie zmian trzymamy stronę Pająków, zwalczamy zaś Węże, aczkolwiek wszyscy, Węże i Pająki, są też sobowtórami i demonami, bo wycięto nas z kosmicznej linii życia. Waszą linią życia jest droga od narodzin do śmierci. My jesteśmy sobowtórami, ponieważ działamy zarówno w kosmosie, jak i poza nim, a demonami dlatego, że zachowaliśmy sporo funkcji życiowych — w odróżnieniu od duchów. Żołnierze i mistrzowie rozrywki zawsze są demonami i sobowtórami, niezależnie od tego, po której walczą stronie, choć mówi się, że miejsca Węży wyglądają upiornie. Umrzyki to nieżywi ludzie, których linie życiowe leżą w tak zwanej przeszłości.

— Co robiłeś w Sankt Petersburgu przed zasadzką? — zapytałam Ericha. — Jeśli wolno ci o tym mówić.

— A czemuż by nie? Porywaliśmy maleńkiego Einsteina z łap Węży w 1883 roku. O tak, Liebchen, kilka snów temu dorwały go Węże, przez co zwycięstwo Zachodu nad Rosją wisiało na włosku…

— … dzięki czemu drogi Hitler dostał świat na tacy i rządził nim pięćdziesiąt lat, a podczas wyzwolenia Chicago twoje bitne wojsko pokochało mnie na zabój…

— … i dzięki czemu w końcowej rozgrywce Zachód z Pająkami odniósł zwycięstwo nad komunizmem z Wężami, Liebchen. Nie zapominaj o tym. Tak czy owak, nasze kontrporwanie spaliło na panewce. Jakimś trafem Węże rozstawiły straże, o czym nikt nas nie poinformował. Zrobił się straszny bałagan. Nie dziwota, że Bruce stracił głowę… co go wcale nie usprawiedliwia.

— Ten nowy? — zapytałam.

Sid jeszcze się nim nie zajął, stał więc dalej ze spuszczonym wzrokiem tam, gdzie go Erich zostawił, posągowe ucieleśnienie wstydu i wściekłości.

Ja, porucznik z pierwszej wojny światowej. Anglik.

— Zdążyłam się domyślić. Naprawdę jest zniewieściały?

Weiblicher? — Uśmiechnął się. — Jakoś musiałem mu dogryźć, kiedy nazwał mnie tchórzem. To dobry materiał na żołnierza, tyle że potrzebuje szlifu.

— Wy, faceci, jesteście tacy oryginalni, kiedy sobie dogryzacie. — Zniżyłam głos. — Ale nie powinieneś był nazywać go Wężem, mój Erichu.

Schlange? — Wykrzywił wargi. — Kto wie? Nikomu nie można ufać. W Sankt Petersburgu dotarło do mnie, że szpiedzy Węży zaczynają przechytrzać naszych. — W niebieskich oczach nie było już słodyczy. — A ty, Liebchen, jesteś tylko i wyłącznie uczciwym, lojalnym Pająkiem?

— Wypraszam sobie!

— W porządku, poniosło mnie… w twoim przypadku i w przypadku Bruce’a. Wszyscy dziś żyjemy w napięciu, na granicy załamania.

Maud i Beau przyciągnęli na kanapę Rzymianina (przy czym większość jego ciężaru wzięła na siebie Maud). Sid przyglądał się czujnym wzrokiem, a nowy nadal dąsał się w samotności. Oczywiście, dotrzymywać mu kompanii powinna nowa, ale gdzieś się zawieruszyła. Pomyślałam sobie, że kretynka pewnie przechodzi załamanie nerwowe w sekcji odświeżacza.

— Rzymianin wygląda dość kiepsko, Erich — powiedziałam.

— Marek to twarda sztuka. Człek wielkiego męstwa, jak mawiają w jego stronach. Ta mała kosmitka na pewno przywróci go do życia, jeśli…

— … można to nazwać życiem — dokończyłam usłużnie.

Miał rację. Maud mogła się pochwalić ponad pięćdziesięcioletnim doświadczeniem psychomedycznym, i to zdobytym w XXIII wieku. Niby przejmowała obowiązki Doktorka, ale ten po pięćdziesięciu popijawach był do niczego…

— Maud i Marek, byłby to ciekawy eksperyment — powiedział Erich. — Przypominają mi się doświadczenia Goeringa z zamrażaniem ludzi i nagimi Cygankami[18].

— Jesteś podłym nazistą. Jeśli się nie mylę, Maud posłuży się elektroforezą i techniką głębokiej sugestii.

— Nawet się nie dowiesz, Liebchen, czy się mylisz. Dziewczyna włączy ekrany na kanapie, właśnie do tego się przymierza.

— Jesteś podłym nazistą, bez dwóch zdań!

— Faktycznie. — Trzasnął obcasami i skinął głową w ukłonie. — Erich Friedrich von Hohenwald, oberlejtnant sił zbrojnych Trzeciej Rzeszy. Poległy pod Narwikiem i tam zwerbowany przez Pająki. Po pierwszej śmierci linia życia wydłużona dzięki wielkiej zmianie. Według najnowszych doniesień, jestem komendantem Toronto, a jeśli wierzyć ulotkom działających w podziemiu tropicieli, prowadzę tam rozległą hodowlę dzieci z przeznaczeniem na ubój. Do usług.

— Erich, wstręciuchu! — Ujęłam jego dłoń, przypomniawszy sobie, że jest jednym z pechowców wskrzeszonych na długo przed śmiercią. W jego przypadku powodem było to, że po zmartwychwstaniu wielka zmiana oddaliła datę. Każdy demon, który nie potrafi sobie tego wyobrazić, zdziwi się, jak wielką męczarnią jest pamiętanie przyszłości. Im krótszy odstęp między wskrzeszeniem a śmiercią w kosmosie, tym lepiej. Moja przyszłość, chwała niech będzie Bab ed-Dinowi![19] — rozstrzygnęła się w dziesięciu pełnych wrażeń minutach na North Clark Street[20].

Erich delikatnie objął mnie drugą ręką.

— Na wojnie, jak to na wojnie, Liebchen. Przynajmniej jestem żołnierzem i czasem wysyłają mnie z misją w przyszłość… chociaż nie wiem, czemu każdy jest taki przewrażliwiony na punkcie osobowości, którą ma tam w przyszłości. Ja funkcjonuję jako durny Oberst, cienki bolek wkurzony jak diabli na tropicieli. Ale jakoś mi lżej, kiedy patrzę na siebie z perspektywy i mam okazję regularnie odwiedzać kosmos. Gott sei Dank, jestem w lepszej sytuacji niż wy, mistrzowie rozrywki.

Nie powiedziałam na głos, że nie rajcuje mnie zmieniający się kosmos, lecz w myślach wyraziłam wdzięczność Bonny Dew za to, że mój ojciec spoczywa w pokoju, że wiatr zmian nie mąci linii życia Antona A. Forzane’a, profesora fizjologii urodzonego w Norwegii i pochowanego w Chicago. Woodlawn Cemetery to taki miły, szary zakątek.

— Nie przejmuj się, Erich — odparłam. — Mistrzowie rozrywki też mają mitenki[21].

Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem, jakby się zastanawiał, czy mam po kolei w głowie.

— Mitenki? O co ci się rozchodzi? Nie noszę żadnych mitenek. Masz coś do rękawic Bruce’a? Które, notabene, z jakiegoś powodu go drażnią. Teraz poważnie, Greto: do czego mistrzom rozrywki potrzebne mitenki?

— Czasem marzną nam stopy. W każdym razie dotyczy to mnie. Mówię wtedy: mam mitenki. Got mittens…

Na jego pruskiej morduchnie zamigotało światełko zrozumienia.

Got mittens… — mruknął. — Gott mit uns… Bóg z nami. — Zaśmiał się basowo. — Oj, Greto, wystawiasz na próbę moją cierpliwość: dla taniego efektu pastwisz się nad pięknym językiem.

— Musisz mnie zaakceptować taką, jaka jestem. Z mitenkami i całym tym kramem… dzięki ci, Bonny Dew… Tylko mnie nie bij, to z francuskiego — wyjaśniłam czym prędzej. — Bon Dieu, dobry Boże… Spokojnie, więcej sekretów nie wyjawię!

Roześmiał się słabowitym głosem, jakby umierał.

— Uszy do góry! — powiedziałam. — Nie będę tu pracowała wiecznie i są gorsze miejsca niż Miejsce.

Rad nierad pokiwał głową i się rozejrzał.

— Powiem ci coś, Greto, ale obiecaj, że nie obrócisz tego w ordynarny żart. Podczas operacji udaję, że to przedstawienie, po którym przemknę za scenę, żeby się zalecać do Grety Forzane, światowej sławy baleriny.

Utrafił w sedno z tymi kulisami. Nasze Miejsce to amfiteatr, w którym widownią jest pustka. Szarej barwy pustki nie brudzą nawet ekrany odgradzające szpital (brrr!), sekcję odświeżacza i magazyn. Między tymi ostatnimi znajduje się bar, kuchnia i fortepian Beauregarda. Między szpitalem a sekcją, w której zwykle pojawiają się wrota, znajdują się regały i szafki galerii sztuki. Środek sceny okupuje sofa sterownicza. Wokół niej, oprócz kilku stolików, stoi sześć rozstawionych w dość dużych odstępach kanap z niskim oparciem (właśnie przy jednej z nich strzelały w górę, ku pustce, ekrany). Kojarzyło się to z baletową scenografią, przy czym ekstrawaganckie kostiumy i dziwni bohaterowie wcale nie pomniejszają siły iluzji. Co to, to nie: sam Diagilew, raz tylko ich zobaczywszy, przyjąłby większość do swego zespołu Les Ballets Russes, nie pytając nawet, czy mają wyczucie rytmu.

Загрузка...