Margo i Paul ruszyli za główną grupą z powrotem do samochodów. Nikt nie pamiętał, kto pierwszy zawołał: „Lepiej się stąd wynośmy”, ale kiedy słowa te zostały wypowiedziane, prawie wszyscy natychmiast zgodnie ruszyli w drogę. Jedynie Rudolf chciał koniecznie zostać przy swoim astrolabium składającym się z parasola i rogu stołu, usiłował też przekonać kolegów-obserwatorów, żeby z nim zostali, ale w końcu wyperswadowano mu ten pomysł.
— Rudolf jest kawalerem — w charakterze wyjaśnienia zwrócił się. Hunter do Margo, kiedy czekali wraz z kilkoma innymi osobami, aż Rudolf zbierze swoje rzeczy. — Może nie spać całą noc obserwując jakieś zjawisko, głowiąc się nad zadaniem szachowym albo usiłując poderwać jakąś aktoreczkę! — to ostatnie krzyknął do Rudolfa — ale my wszyscy mamy rodziny.
Skoro tylko padła propozycja odejścia, Paul chciał natychmiast pójść do Dowództwa Projektu Księżycowego. Postanowił, że wraz z Margo skręcą od razu w stronę Vandenbergu 2, właściwie już chciał powiedzieć, że pójdą pieszo do Bramy Plażowej — byłoby prędzej — ale przypomniał sobie, że sprawdzanie przepustek trwa tam dłużej.
Gdy jako jedni z pierwszych byli już gotowi do drogi, Miau nabrała odwagi widząc, że Ragnarok jest na smyczy, wyrwała się i zaczęła zwiedzać plażę pod tarasem. Anna, czekając aż Margo złapie kotkę, została z tyłu, a wraz z nią jej matka, Rama Joan. Tworzyły dziwną parę: spokojna dziewczynka z rudymi warkoczykami i kobieta o męskich rysach w wymiętym fraku.
Kiedy Rudolf przyłączył się do nich, cała grupka ruszyła szybkim krokiem, żeby dopędzić tych na przedzie.
Rudolf wskazał kciukiem Brodacza.
— Czy ten typ szkalował moje dobre imię? — zapytał Margo.
— Nie, wprost przeciwnie. Profesor Hunter robił panu jak najlepszą reklamę — odpowiedziała z uśmiechem dziewczyna. — Jeśli dobrze zrozumiałam, nazywa się pan Rudolf Valentino.
— Nie — roześmiał się Rudolf. — Po prostu Rudolf Brecht. Ale Brechtowie to również uwodziciele, hoho!
— Zapomniałeś parasola — wtrącił Hunter i jednocześnie chwycił Brechta za łokieć. — Nie, nie pozwolę po niego wracać.
— Nie mam zamiaru, Ross — odparł Rudolf. — Specjalnie go tam zostawiłem jako swojego rodzaju pomnik. Nawiasem mówiąc, należałoby jeszcze dopisać do tej kartki, że jesteśmy bandą głupców. Całą noc będziemy się musieli przedzierać przez korki uliczne zamiast zostać w tym wymarzonym miejscu i wykorzystać czas na owocne obserwacje. Zjedlibyśmy pyszne śniadanie na świeżym powietrzu.
— Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście wymarzone miejsce — zaczął ponuro Hunter, ale Rudolf przerwał mu i wskazał ręką Wędrowca.
— Przypuśćmy, że to prawdziwa planeta — powiedział. — Czym według ciebie są więc te żółta i kasztanowate plamy? Moim zdaniem, żółte to pustynie, a kasztanowate to oceany fioletowych wodorostów.
— Suche obszary skrystalizowanego jodu i siarki? — strzelił w ciemno Hunter.
— Których granic strzegą pewnie demony Maxwella? — zapytał z lekką ironią Rudolf.
Paul spojrzał w górę. Fioletowe pasmo było teraz szersze, a żółta powierzchnia, która przesunęła się bliżej.środka nieznanego ciała, przypominała kształtem opasły półksiężyc.
— A ja myślę, że to oceany ze złotą wodą i ziemia porośnięta fioletowym lasem — powiedziała Anna.
— Nie, moja panno, trzeba przestrzegać zasad gry — upomniał ją Rudolf. — A to znaczy, że nie można wymyślać rzeczy, których nie ma tu na Ziemi.
— Czy taką ma pan metodę badania spraw nieznanych? — spytała z rozbawieniem Rama Joan. — Czy naprawdę w ten sposób podchodzi pan do wszystkiego?
— Tak. Do wszystkiego. To chyba najsłuszniejsza zasada — odparł Rudolf. — Młoda damo — zwrócił się znów do Anny — jak się najlepiej wkraść w łaski twojej mamy? Nigdy jeszcze nie zabiegałem o względy buddystki, a to wielka pokusa.
Anna wzruszyła ramionami, jej rude warkocze podskoczyły. Rama Joan sama odpowiedziała na pytanie.
— Niech się pan nie spodziewa, że podzielam pańskie poglądy — rzuciła zgryźliwie.
Ściągnęła nagle turban, ukazując fale złocisto-rudych włosów — nareszcie widać było podobieństwo między matką a córką, a frak Ramy Joan wyglądał teraz jeszcze bardziej dziwacznie.
Mijali kępy trawy morskiej i powali zbliżali się do reszty piechurów. Paul spostrzegł ze zdziwieniem, że niemal wszyscy oddalający się od Wędrowca idą zgarbieni, a potem uświadomił sobie, że sam też idzie pochylony. Wyprzedził Drągala i dwie idące przy nim kobiety. Jedną z nich była chuda kobieta z radiem. Wśród trzasków i zakłóceń słychać było Koncert a-moll Grega.
— Starałam się złapać inne stacje — wyjaśniła Hunterowi — ale zakłócenia były jeszcze większe.
Nagle muzyka ucichła. Wszyscy naraz się zatrzymali. Kilka osób na przedzie też stanęło.
— Podajemy komunikat z Sigalert — powiedział wyraźny głos. — Autostrady prowadzące do Hollywood i Santa Monica — nie, przepraszam — do Hollywood, Santa Monica i Ventury są zamknięte z powodu zatorów. Prosi się kierowców, żeby nie używali żadnej z tych autostrad aż do odwołania. Radzimy pozostać w domu. Nieznane ciało na niebie tonie jest wybuch atomowy. Powtarzam: to nie jest wybuch atomowy. Przed chwilą rozmawialiśmy przez telefon z profesorem Humasonem Kirkiem, sławnym astronomem uniwersytetu w Tarzanie, który nam powiedział, że nieznany obiekt na niebie to bez wątpienia, — powtarzam bez wątpienia — wędrująca chmura pyłu metalicznego, odbijająca światło słoneczne. Nie ma się więc czego obawiać. Profesor sądzi, że to pył złota i brązu. Ogólna waga pyłu, jak zapewnia profesor, wynosi nie — więcej niż trzy kilogramy, a sam pyl nie stanowi zagrożenia…
— Co za dureń! — nie wytrzymał Rudolf Brecht. — Pyłek! Meszek!
Kilka osób syknęło na niego, ale kiedy się uciszył, słychać już było tylko zakłócany szmerami fortepianowy Koncert a-moll.
Don Merriam był około stu metrów od stacji, kiedy na Księżycu nastąpiły nowe wstrząsy — tym razem wstrząsy pionowe, zapowiedziane przez potworny świdrujący łoskot, jakby ktoś wypruwał z Luny wszystkie wnętrzności. Donowi zaczęły dzwonić zęby, a metalowe części kombinezonu wibrowały gwałtownie jakby w rytm dźwięków ogromnego, kosmicznego fortepianu.
Twardy grunt księżycowy umknął mu spod nóg, chwilę później uderzył z siłą w jego karbowane podeszwy, potem znów umknął i znów go rąbnął. Dywan pyłu podskakiwał i opadał wraz z Donem. Gdzieniegdzie całe chmury tryskały w górę na wysokość ponad czterech metrów, po czym opadały raptowniej niż kurz na Ziemi.
Wstrząsy nie ustępowały. Don, jakby balansował na grzbiecie wierzgającego konia, walczył, żeby utrzymać równowagę, pomagając sobie nagłymi wyrzutami ramion. Raptownie unoszący się pył tworzył grube, ostre łuki na tle gwiezdnych pól. Światło słoneczne zmów zalewało równinę Platona.
Wstrząsy ustały. Kosmonauta nastawił polaryzację na cztery piąte i rozejrzał się, szukając stacji. Zaniechał już prób porozumienia się ze stacją przez nadajnik umieszczony w kombinezonie. Nie widział iluminatorów, ale w świetle słonecznym zawsze trudno było je dostrzec. Kierując się gwiazdami, obrał właściwą drogę i ruszył przed siebie. Zdawało mu się, że widzi błyszczące krawędzie dwóch statków kosmicznych, stojących na wysokich trójnogach.
Nowa seria poprzecznych wstrząsów sejsmicznych zwaliła Dona z nóg. Podniósł ręce w samą porę, żeby złagodzić upadek. Tym razem wstrząsy trwały dłużej — towarzyszyło im kilka wstrząsów ubocznych. Krater Platona falował aż po horyzont niczym jezioro szarego pyłu. Strumienie pyłu wznosiły się i opadały. W istocie bardziej przypominało to ziemskie wodotryski niż fontanny księżycowego pyłu. Fale pyłu piętrzyły się wokół spiczastych skał, a całe tumany opadały na hełm Dona.
Pionowe wstrząsy zawtórowały poziomym. Grzmot oszołomił Dona. Kombinezon pobrzękiwał na nim jak pusta puszka w betoniarce.
Postanowił nie czekać dłużej i niczym pokryty srebrnym pyłem chrząszcz zaczął się czołgać w stronę statków. Żałował tylko, że nie ma tyle nóg co chrząszcz.
Zbliżając się do samochodów, które wyraźnie rysowały się u podnóża ciemnych skał, członkowie sympozjum rozdzielili się na grupy. Światło Wędrowca, złożone z harmonizujących ze sobą żółtości i fioletów, nadawało żółtawy odcień wszystkiemu z wyjątkiem lustrzanych powierzchni, takich jak tafla wodna, w której odbijała się cala planeta, albo krańców, gdzie cień przysłaniał jeden z kolorów.
— Pewnie wy z Projektu Księżycowego wiecie znacznie więcej od nas — z odrobiną zazdrości w glosie powiedział Hunter do Paula. — Macie przede wszystkim lepszy system informacji. A poza tym teleskopy satelitarne, radary i całą resztę!
— Nie jestem taki pewien, Ross — odparł Paul. — Praca tom wyrabia u wszystkich wycinkowe spojrzenie.
Niski mężczyzna podszedł do nich — w prawej ręce na krótkiej smyczy trzymał Ragnaroka, w lewej blok.
— Pamięta mnie pani? Nazywam się Clarence Dodd. Może byłaby pani tak uprzejma teraz się podpisać? — zapytał przymilnie, wyciągając do Margo blok. — Jutro każdy będzie mówił: dlaczego się nie podpisałem? Ale będzie już za późno.
Margo, usiłując powstrzymać wyrywającą się kotkę, warknęła:
— Idiota! Niech się pan odczepi!
— Ja ci podpiszę, Dodd — zawołał wesoło Rudolf. — Tylko chodź tutaj i przestań drażnić zwierzęta!
Anna roześmiała się cicho.
— Wiesz, mamusiu, podoba mi się pan Brecht — powiedziała. Rudowłosa kobieta we fraku odpowiedziała jej ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
— Świetnie! Może taka reklama przekona twoją mamę! — zawołał Rudolf.
Paul ujął Margo za łokieć i już miał ją zaprowadzić do samochodu, kiedy nagle coś go skłoniło, żeby stanąć i spojrzeć na Wędrowca. Otoczony fioletem żółty kształt był teraz wyraźny — szerszy u podstawy, zwężający się ku górze: i ostro zgięty na czubku. Nowy kształt nie dawał Paulowi spokoju.
Clarence Dodd — lub „niski mężczyzna”, jak go wciąż w myśli nazywał Paul — dał Rudolfowi do potrzymania smycz Ragnaroka i szybko narysował nowy, uproszczony rysunek, poziomą linią zakreślając fioletową płaszczyznę. Pod rysunkiem napisał: Po godzinie.
Jeden z samochodów, czerwona limuzyna, ruszył, pozostawiając — innych daleko w tyle.
Z przodu rozległo się wołanie chudej kobiety:
— Proszę nam pomóc! Wanda chyba ma atak serca!
Ragnarok zaskomlał. Miau syknęła.
Naraz Paul uświadomił sobie, co mu przypomina żółty kształt: dinozaura o długich szczękach, stojącego na potężnych tylnych łapach. Poczuł gęsią skórkę. Przeszył go nagle dreszcz — coś wstrząsało jego ciałem.
W dziecinnych latach Paul lubił stawać pośrodku huśtawki zawieszonej na ganku: była to solidna ławka wyłożona poduszkami, mieszcząca trzy osoby, i łańcuchem przymocowana do sufitu. Zdawało mu się wtedy, że zachowanie równowagi na huśtawce jest szczytem odwagi. Teraz nagle znów znalazł się na huśtawce — ziemia bowiem z przytłumionym łoskotem lekko chwiała mu się pod nogami, najpierw kilka centymetrów do tyłu, potem kilka centymetrów do przodu, potem znów do tyłu, On sam zaś musiał balansować, żeby utrzymać równowagę, jak to robił niegdyś na huśtawce.
Ponad krzyki i nawoływania wybił się rozkazujący glos Huntera:
— Jak najdalej od samochodów!
Margo przywarła do Paula. Miau, zgnieciona między nimi, pisnęła.
Wszyscy biegali zataczając się. Brązowa skała jak gdyby wypaczyła się, pokryła głębokimi rysami, wreszcie zaczęta się rozpadać, najpierw powoli, a potem coraz prędzej niczym pod druzgocącymi uderzeniami miota. Posypał się grad kamieni. Odłamek uderzył Paula w policzek. W powietrzu unosiła się chmura pyłu. Rozszedł się nagle silny zapach wilgotnej ziemi.
— Prędko! — krzyknął Hunter. — Niektórych zasypało! Paul rzucił jeszcze okiem na żółty pionowy kształt na fioletowej powierzchni kuli, która teraz znajdowała się znacznie bliżej Księżyca.
Król drapieżników — Tyranozaurus!
Pershing Square — zespół niewielkich fontann i wypielęgnowanej zieleni porastającej podziemny garaż miejski i schron atomowy — znajduje się w samym sercu starej dzielnicy Los Angeles, w której częściej widać napisy typu,,Su credito es bueno” niż takie same informacje w języku angielskim.
Tej nocy pijacy, włóczędzy i anonimowi przechodnie, którzy oprócz ruchliwych wiewiórek i skrzydlatych gołębi są najczęstszymi bywalcami placu; mogli obserwować coś znacznie ciekawszego, niż zmierzwione brody kaznodziejów zapowiadających Powtórne Przyjście i histeryczne gesty obdartych mówców.
Tej nocy bywalcy placu wylegli na róg ulicy Olive i Piątej Alei, gdzie frontem do hotelu Baltimore, do wzgórza Bunkera i do gmachu baptystów, który służył jako jeden z głównych teatrów w mieście, stoi posąg z brązu przedstawiający zamyślonego Beethovena. Światło Wędrowca zalewało twarze i oczy zwrócone w górę, obserwujące w milczeniu potężny znak na południowej części nieba; oczy Beethovena, który spoglądał w dół na swoją nie dopiętą kamizelkę, zaplamioną ptasimi odchodami, pozostawały jednak w cieniu krzaczastych brwi muzyka i jego wielkiej grzywy.
Przez chwilę panowała napięta, pełna grozy cisza, a potem rozległ się stłumiony odległy łoskot. Jakaś kobieta krzyknęła i zebrani oderwali oczy od nieba. Przez moment zdawało im się, że ulicą Olive prą potężne grzywacze zwieńczone żółto-fioletową pianą — ogromne fale czarnego oceanu, które wdarły się trzydzieści kilometrów w głąb lądu na północ od San Pedro, zalewając stocznię i autostradę w Long Beach.
Nagle zrozumieli, że to wcale nie ciemne strugi wody, a czarny asfalt, że to cała ulica faluje pod wpływem wstrząsów przesuwających się na północ. W następnej chwili łoskot zamienił się w przeraźliwy ryk stu odrzutowców, asfaltowe fale przewracały ludzi, a betonowe grzywacze niszczyły mury budynków.
Przez chwilę głęboko osadzone oczy gigantycznego, metalowego Beethovena błysnęły złowrogim fioletowym światłem, kiedy ciężki odlew wolno przewracał się.
Hunter, Paul i pozostali mieli sporo kłopotu starając się uporać ze skutkami wielkiego trzęsienia ziemi, które nawiedziło obszar od Los Angeles do Long Beach. Kiedy częściowo odkopali a częściowo wyciągnęli z gruzów trzy kobiety, które znajdowały się na skraju osypiska — w tym chudą kobietę z radiem — przeliczyli szybko osoby i okazało się, że wciąż trzech brakuje. Przez dziesięć minut zawzięcie kopali, posługując się trzema lśniącymi łopatami, które niski mężczyzna wydostał ze swojego kombi: samochód miał jedynie zasypane tylne koła i trochę wgnieciony dach. Nagle ktoś przypomniał sobie o czerwonej limuzynie, która pierwsza odjechała, a ktoś inny, że to właśnie w niej przyjechały trzy brakujące osoby.
Kiedy odpoczywali, Paul, którego samochód był zasypany doszczętnie, wyjaśnił, że jest pracownikiem Projektu Księżycowego i zamierza udać się z Morgo do Bramy Plażowej Vandenbergu 2. Zaproponował, że zabierze ze sobą tych, co chcą się do niego przyłączyć, i poręczy za nich strażnikom — chociaż nieszczęście, które ich spotkało, i tak powinno zapewnić im wstęp.
Rudolf Brecht entuzjastycznie poparł plan Paula, sprzeciwił mu się natomiast mocno zbudowany mężczyzna w skórzanej kurtce, Rivis; był on niezbyt pochlebnego zdania o wszystkich instytucjach wojskowych i nie wierzył, żeby można było spodziewać się od nich jakiejkolwiek pomocy. Samochód Rivisa miał tylko zasypaną chłodnicę i przednie koła. Rivis, który miał również czwórkę rozkosznych dzieci, uroczą żonę i skłonną do histerii teściową — znajdowały się one teraz w Santa Barbara — twierdził, że należy odkopać wozy i ruszać do domu.
Poparli go właściciele mikrobusu i białej furgonetki — oba pojazdy były tylko lekko przysypane ziemią. Szczególnie Właściciele furgonetki, schludni, przystojni Hixonowie, mąż i żona, którzy nosili oboje identyczne szare spodnie i swetry, nalegali, żeby jak najprędzej odjechać.
Dyskusja coraz bardziej się zaostrzała. Czy na szosie nadbrzeżnej będą zatory, czy też będzie zniszczona przez trzęsienie? Czy Paul jest tym, za kogo się podaje? Czy będą działały silniki, kiedy od kopie się samochody? (Rivis włączył silnik swojego wozu i udowodnił, że działa, jedynie w radio słychać było przeraźliwe trzaski). Czy Wanda naprawdę miała atak serca?! wreszcie, czy prelegenci i ich podejrzani nowi przyjaciele to nie banda intelektualistów, którzy boją się, że od łopaty dostaną pęcherzy na delikatnych rączkach?
W końcu połowa członków sympozjum, przede wszystkim ci, których samochody były tylko lekko zasypane, poparła Rivisa i Hixanów, a w dodatku bezlitośnie odmówiła zaopiekowania się Wandą, która miała atak serca, choćby do chwili, kiedy Paul przyśle po nią z Vandenbergu 2 łazika.
Reszta ruszyła w stronę Bramy Plażowej.
Don Guillermo Walker widząc, że zarówno kula, jak i jej jaskrawe odbicie w czarnym jeziorze Nikaragua już od stu kilometrów towarzyszy mu w locie na południowy wschód i nie zmienia postaci — tyle że teraz znajduje się bliżej zachodniego horyzontu i trochę bliżej Księżyca — pewien był, że Wędrowiec musi być planetą. Na kuli ukazało się teraz coś, co przywiodło mu na myśl złotego kogucika, który pieje, żeby obudzić ze snu Simona Bolivara. Kiedyś chyba grałem w „Złotym Koguciku”? — zastanawiał się samotny pilot, bombowca. Nie, bo to opera albo balet.
Gdzieniegdzie na zachodnim horyzoncie blask miał teraz różowy odcień i don Guillermo nie mógł zrozumieć dlaczego. Przelatując nad podłużną górzystą wyspą Ornetepe zobaczył w Alta Gracia więcej świateł niż zwykle o północy. Wszyscy pewnie wstali, gapią się w górę, wariują albo pędzą do kościoła — pomyślał.
Nagle za miasteczkiem rozbłysła czerwona łuna i nastąpił wybuch — przez chwilę don Guillermo myślał, że niechcący zrzucił bombę. Potem jednak uświadomił sobie, że to musiał nastąpić wybuch jednego z wulkanów na Ometepe. Skierował samolot na wschód — dalej, byle dalej od wybuchu! Ten różowy blask — ależ całe wybrzeże Pacyfiku to jeden wielki wulkan, od zatoki Fonesca po zatokę Nicoya.
Don Merdam, potłuczony, wyczerpany czołganiem, podniósł się na rękach przy dumnie stojącym magnezowym maszcie flagowym i zamiast stacji ujrzał szeroką na sześć metrów przepaść — z jej przeciwległej, nierównej krawędzi sypały się wąskie strugi pyłu.
Jeden ze statków znikł wraz ze stacją, drugi leżał na boku niby most nad przepaścią — dwie z trzech resorujących nóg sterczały w górę jak nogi zdechłej kury — pod trzecią natomiast Babę Jagę niemal się wczołgał, zanim ją w ogóle zauważył.
Kosmonauci nazywali małe statki kosmiczne „Babami Jagami”, ponieważ — Dufresne wpadł na to pierwszy — przypominały chatki na kurzych łapkach, które występowały w kilku popularnych utworach klasycznej muzyki rosyjskiej i które według podań ludowych chodziły w nocy. Słyszał natomiast, że kosmonauci radzieccy nazywają swoje statki „Jeepami”.
Teraz jednak podobieństwo statków do wędrujących chat czarownic stawało się coraz bardziej realne — nieustające pionowe wstrząsy Księżyca, których Don już prawie nie czuł, sprawiły, że ostatnia Baba Jaga, kołysząc się na wszystkie strony, — wstała na blaszanych nogach. Jedna noga znajdowała się zaledwie o metr od przepaści i na oczach Dona zbliżyła się do niej o następne piętnaście centymetrów.
Kosmonauta podniósł się i kucnął w szerokim rozkroku. Powiedział sobie w duchu, że Dufresne pewnie odleciał brakującym statkiem, choć on sam nie widział błysków startującej Baby Jagi; że Johannsen leży martwy albo żywy w statku nad przepaścią, a Gompert…
Baba Jaga znów zrobiła krok w stronę przepaści. Don również zrobił kilka szybkich kroków — przemierzył wyboisty teren, wyprostował się i złapał za ostatni szczebel drabiny, która zwisała z kadłuba między trzema nogami statku.
Podciągnął się na rękach i wspiął do włazu umieszczonego między pięcioma dyszami podobnymi z kształtu do trąbek. Baba Jaga zachwiała się. Donowi przeszło przez myśl, że to pod wpływem jego ciężaru środek ciężkości przesunął się nieco ku dołowi, zmniejszając rozpiętość kroków Baby Jagi.