Rozdział 42

Członkowie sympozjum wjechali na teren Vandenbergu 2 bez przeszkód i bez fanfar, słowem, Ich przybycie było całkiem pozbawione romantyzmu — niby przybycie robotników do fabryki na nocną zmianę.

Nikogo nie było przy metalowej siatce, która tak niedawno znajdowała się głęboko pod wodą, ani przy wysokiej bramie, otwartej teraz szeroko — właściwie nie było nic, prócz dwudziestocentymetrowej warstwy śmierdzącego błota, toteż grupka podróżników minęła bramę — większość szła pieszo, żeby odciążyć wozy — i ruszyła rampą w górę na płaskowyż.

Hunter prowadził wóz, na którego tylnym siedzeniu, ledwo się na nim mieszcząc, leżała Wanda sapiąc ciężko. Nawet krzyk Wojtowicza nie powstrzymał jej nowego ataku serca.

Furgonetkę prowadziła pani Hixon, ponieważ Bill Hixon chciał obserwować planety — Wędrowca z mandalą na tarczy i Nowego, zbliżających się do zenitu — a ona, jak już nie raz mówiła, miała w nosie te astronomiczne cuda. Siedziała sama w kabinie furgonetki — dziadek chciał z nią zostać, ale powiedziała mu wprost, że śmierdzi nieprawdopodobnie, że pojazd jest własnością jej męża i że ona nie życzy sobie takiego towarzystwa.

We wnętrzu furgonetki jechał Ray Hanks i Idą, która troszczyła się zarówno o jego złamaną nogę, jak i o swoją spuchniętą stopę. Nie miała zaufania do proszków nasennych, toteż szpilkowała siebie i słabo protestującego Hanksa olbrzymia ilością aspiryny.

— Ssij — mówiła mu. — Jest taka gorzka, że o wszystkim zapomnisz.

Pozostali szli koło pojazdów. Już trzy razy musieli pchać furgonetkę przez bardziej błotniste miejsca, a furgonetka dwa razy musiała pchać wóz Huntera, kiedy buksowały koła. Wszyscy byli umorusani, buty mieli oblepione błotem; koła furgonetki zabłocone były do tego stopnia, że łańcuchy nawet już nie pobrzękiwały.

Światło planet, zalewających swoim blaskiem błotnisty krajobraz, przeciął niebieski promień. McHeath, który z racji młodego wieku był bardziej spostrzegawczy od innych, krzyknął:

— Znów się zaczęło! Obaj strzelają!

Cztery cienkie, jaskrawo-niebieskie promienie przecięły szare niebo od Nowego w kierunku Wędrowca. Zamiast go minąć jak poprzednio, promienie zbiegły się. Nie uderzyły jednak w Wędrowca, tylko zatrzymały się tuż przed nim — widać było między nimi a planeta wąsiki, szary skrawek nieba — tworząc cztery niewyraźne, półkoliste, niebiesko-białe wachlarze.

Pewnie natrafiły na jakieś pole — domyślił się Clarence Dodd.

— Zupełnie jak w komiksach! — krzyknął podniecony Harry.

Trzy fioletowe promienie wystrzeliły z Wędrowca w stronę Nowego i też zostały zatrzymane. Niebieskie i fioletowe promienie krzyżowały się między dwiema planetami, tworząc na niebie olbrzymią, regularną sieć.

— Zaczęło się! — ryknął Hixon.

Wojtowicz tak się zapatrzył w niebo, że spadł z rampy. McHeath zauważył kątem oka, że Wojtowicz znika z pola widzenia, i popędził co tchu do krawędzi rampy.

— Nic mi nie jest — odparł uspokajająco Wojtowicz, słysząc zaniepokojone wołanie McHeatha. — Pośliznąłem się, ale tu nie jest głęboko. Podaj mi rękę, bo nie chcę stracić z oczu nieba.

— Żałuj, że tego nie widzisz, kochanie. To wprost niesamowite! — krzyknął Hixon do żony.

— Sam sobie oglądaj te sztuczne ognie! Ja prowadzę — odpowiedziała z furgonetki pani Hixon i gniewnie zatrąbiła na Huntera, myśląc, że ten chce stanąć.

Hunter, choć zwolnił, wcale nie miał zamiaru się zatrzymywać. Kilka razy zerknął szybko na wojujące planety, ale wciąż uważał, że najważniejszą sprawą jest dotarcie do Vandenbergu 2, dopóki trwa zamieszanie i planety są zajęte sobą. Chciał tam wreszcie dojechać i dać Opperly’emu pusty pistolet impetu — podobnie jak Margo, miał już obsesję na tym punkcie. Morgo, która szła po lewej stronie maski samochodu, najwyraźniej myślała o tym samym.

— Hej! — zawołał Hunter. — Skręcamy w prawo! Uważajcie na rampę!

Skierował samochód na płaskowyż.

Wreszcie ujrzeli kogoś z obsługi — trzech żołnierzy, którzy, sądząc po karabinach opartych o ścianę blaszanej budki, powinni byli stać na warcie, a którzy przykucnąwszy, zafascynowali przyglądali się międzyplanetarnej bitwie. Jeden z nich pstryknął palcami.

Kiedy furgonetka wjechała za Corvettą na płaskowyż i oba pojazdy zatrzymały się, Margo podeszła szybko do żołnierzy i stanęła za nimi.

Na niebie trzy nowe niebieskie promienie i dwa fioletowe przyłączyły się do ognia zaporowego, komplikując rysunek sieci.

Margo dotknęła najbliższego żołnierza, a kiedy ten nie zareagował, potrząsnęła go za ramię. Obrócił do niej podnieconą, spoconą twarz.

— Gdzie jest profesor Opperly? — spytała. — Gdzie są naukowcy?

— Chryste, nie mam pojęcia — odparł. — Są gdzieś tam — wskazał ręką bliżej nie określone miejsce na płaskowyżu. — Niech mi pani nie przeszkadza!

Odwrócił się, skierował spojrzenie w niebo i uderzył jednego z kumpli w ramię.

— Tony! — zawołał. — Stawiam następne dwa dolce, że Złoty dołoży Kuli Armatniej.

— Przegrasz!

(Cztery tysiące kilometrów na wschód Jake chwycił Sally za ramię i krzyknął: — Och, Sally, gdybym się tylko mógł z kimś założyć, który z nich wygra!).

Margo pomaszerowała naprzód. Pani Hixon znów zatrąbiła. Hunter ruszył wolno za dziewczyną.

— W drogę! — krzyknął ostro do piechurów przy wozach. — Możecie patrzeć, ale nie stójcie w miejscu.

Przed nimi reflektory oświetlały białe ściany, na których tle rysowały się stojące postacie mężczyzn, stłoczonych w gromadki i nieruchomo wpatrzonych w niebo.

Na niebie wystrzeliły następne dwa promienie: nie pochodziły jednak z Nowego, lecz z punktów — może z ogromnych pancerników (kosmicznych — pól średnicy od planety. Jeden z nowych promieni przeszył Wędrowca. Krawędź górnej żółtej płaszczyzny mandali naraz rozbłysla, a gdy oślepiające białe światło zgasło, na fioletowo-złotej powierzchni Wędrowca ukazała się podłużna, czarna dziura o poszarpanych brzegach.

Milczenie przerwała Anna, w której głosie brzmiała rozpacz:

— Mamusiu, oni ranią Wędrowca! Nienawidzę ich! Dziadek, który szedł potykając się, znów wymachiwał pięściami i krzyczał zadowolony:

— Spalcie się! Tak, spalcie się! Na co czekacie? Pozabijajcie się tam!

Nagle dziewięć niebieskich promieni zbiegających się tuż przed Wędrowcem rozstąpiło się, tworząc jasnoniebieską półkolistą zasłonę — mglistą kurtynę, przez którą ledwo było widać fioletowe i złote płaszczyzny planety. Fioletowe promienie Wędrowca znikły.

— Chcą go zatopić! — krzyknął podekscytowany Hixon. — Zaraz zginie!

— Chyba nie. Wydaje mi się, że Wędrowiec ma nową tarczę ochronną — powiedział Dodd.

Pięć jaskrawych białych światełek rozbłysło na ciemnej powierzchni Nowego.

— Pociski! — domyślił się McHeath. — Wędrowiec odpiera ataki Drągal, który oddychając ciężko, szedł trzymając się furgonetki, zawołał z rozpaczą:

— Ale jaki stąd wniosek? Że nienawiść i śmierć rządzą kosmosem i że nawet istoty na najwyższym szczeblu nie potrafią temu zapobiec?

Nie odrywając spojrzenia od nieba, Rama Joan, która trzymała za rękę Annę, odpowiedziała szybko na pytanie Drągala głosem dźwięcznym i donośnym:

— Bogowie trwonią bogactwa gromadzone przez wszechświat, poddają próbom cuda, a potem je niszczą. Dlatego są bogami! Mówiłam, że to diabły.

— Och, mamusiu — rzekła z wyrzutem Anna. Zgodnie z przypuszczeniem McHeatha pięć białych światełek rozrosło się, tworząc bladą półkulę — front wybuchów — przez którą Widać było nietkniętą szarą powierzchnię Nowego.

— Ja się tam nie znam na diabłach, ale wiem na pewno, że zawsze będą wojny — oświadczył Hixon i wskazał ręką niebo. — Oto najlepszy dowód.

— Nareszcie mówisz do rzeczy, Bili! — zawołała z furgonetki pani Hixon. — Ale co komu z tego?

— Kiedy najpotężniejsze… najmądrzejsze istoty… — mamrotał Drągal. — Czy naprawdę nie ma ratunku?

Pytanie Drągala zadane głosem tak pełnym rozpaczy pobudziło imaginację McHeatha: na chwilę wyobraził sobie, że siedzi we wszechpotężnym jednoosobowym statku kosmicznym zawieszonym w połowie drogi między Wędrowcem a Nowym, gasi promienie obu planet i doprowadza do zaprzestania walki.

— Może ratunek musi nadejść z dołu. Może trzeba im stale i wiecznie pomagać — rzekł Dodd tak cicho, jakby mówił do siebie.

Ale Wojtowicz usłyszał go i nie odrywając spojrzenia od nieba, spytał:

— Jak to z dołu, Dodd? Chyba nie myślisz, że od nas? Dodd spojrzał na niego.

— Owszem. Od zwykłych szarych ludzi, takich jak ty i ja — odparł, parskając śmiechem na samą myśl o tym, jak zabawne muszą się wydawać jego słowa.

— O rety — roześmiał się Wojtowicz i potrząsnął głową. — Nic z tego nie rozumiem.

Szli dalej, z każdym krokiem zbliżając się do oświetlonych reflektorami ścian budynku. Młody mężczyzna w podkoszulku minął Margo, chwycił za rękę jakiegoś majora i krzyknął mu do ucha:

— Opperly kazał zgasić te przeklęte reflektory. Psują nam obserwację!

Hunter mimo woli pomyślał o Archimedesie, który, gdy nieprzyjacielski żołnierz stanął na nakreślonym przez niego na piasku kole, zawołał:

— Psujesz mi rysunek!

Jak głosi legenda, żołnierz zabił Archimedesa, ale major z Vandenbergu skinął tylko głową i zawrócił. Hunter poznał Buforda Humphreysa, którego spotkali dwa dni temu. Jednocześnie Humphreys spostrzegł Huntera, Ramę, Joan i Annę, słowem, całą bandę „fanatyków latających talerzy”, którym zabronił wstępu do Vandenbergu. Wytrzeszczył oczy, ale po chwili wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że nic z tego nie rozumie, spojrzał na niebo i pobiegł wołając:

— Cholera jasna, kapralu, wyłączcie te reflektory! Margo tymczasem chwyciła za podkoszulek młodego mężczyznę, zanim ten zdążył się oddalić.

— Proszę nas zaprowadzić do profesora Opperly’ego — rozkazała. — Musimy złożyć raport. Niech pan spojrzy, mam od niego kartkę.

— Dobrze, proszę za mną — odpowiedział młodzieniec, nie patrząc nawet na brudny, pomięty papier. — Ale zgaście światła! — krzyknął do Huntera i pani Hixon.

Posłusznie wygasili światła i ciemność spadła na białe ściany Vandenbergu. Margo nie odstępowała młodego mężczyzny. Hunter jechał za nimi, starając się nie stracić z oczu białego podkoszulka. Przed nimi na tle nieba rysowały się ekrany radarowe i biała podstawa teleskopu polowego.

W górze zgasły niebieskie promienie, znikła też mglista kurtyna wokół Wędrowca, ustępując miejsca setkom jaskrawych, białych świateł.

Mrużąc oczy, McHeath zawołał:

— Sfera implozyjna!

W tej samej chwili Wędrowiec skoczył nagle o dwie średnice wyżej i wszystkich ogarnęło dziwne uczucie, jakby wszechświat zadrżał w posadach. Kiedy białe światła, znajdujące się po przeciwnej stronie, zaczęły przenikać na tę stronę sfery implozyjnej, ta rozbłysła — na jej powierzchni widać było szeroki rozdarty kołnierz, przez który wyrwał się Wędrowiec.

— Mają napęd antygrawitacyjny — cała planeta! — zawołał Clarence Dodd.

Powlokę Wędrowca pokrywały czarne, postrzępione dziury, z których wydobywał się ciemnoczerwony blask — było ich tyle, że z trudem można było rozpoznać mandalę.

Z boku uszkodzonej planety wystrzelił w kierunku Nowego promień znacznie szerszy i jaśniejszy od poprzednich.

Zanim jednak przebył połową drogi, Nowy, wbrew prawom fizyki, niby szarżujący nosorożec, poderwał się z taką prędkością, z jaką pędziły jego promienie, i zawisł obok Wędrowca. Planety dzieliła niewielka odległość, mniejsza od średnicy Księżyca.

Wędrowiec znikł.

Nowy wystrzelił salwę niebieskich promieni, które przecięły niebo w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się Wędrowiec.

— Brawo, rozwalił go na kawałki! — wrzasnął ekstatycznie dziadek.

— Nie, Wędrowiec znikł o ułamek sekundy wcześniej — sprostował Dodd. — Trzeba patrzeć uważnie.

Nowy, którego szara powierzchnia była cała i niepodziurawiona, choć pokrywały ją brązowe i zielone blizny, świecił jeszcze przez jakieś trzy, cztery sekundy — i też nagle znikł, jakby był wielką matową żarówką z kręgiem odbitych promieni słonecznych, którą niespodziewanie zgaszono.

Wiązka niebieskich promieni laserowych i gruby pojedynczy fioletowy promień, wciąż proste, ale coraz krótsze i mniej wyraziste, minęły się, oddalając się od siebie w ciemność kosmosu, podczas gdy gruszkowata sfera implozyjna, z której wyrwa! się Wędrowiec, z każdą chwilą stawała się coraz większa i coraz bardziej widmowa.

— Uciekł w nadprzestrzeń — skomentował McHeath.

— Może, ale to już wrak — wtrącił Hixon. — Jest podziurawiony jak sito, a Nowy ruszył za nim w pościg. Już po Wędrowcu.

— Tego nie możemy być pewni — rzekł Hunter. — Może do końca swoich dni będzie uciekał przed Nowym. — A w myśli dodał: Jak Latający Holender.

— Nawet nie możemy być pewni, czy ich już naprawdę nie ma — powiedział Wojtowicz i roześmiał się nerwowo. — Może tylko przeskoczyli na drugą stronę Ziemi.

— To prawda — przyznał Dodd. — Nie widzieliśmy jednak żadnego ruchu… po prostu znikły. A mam przeczucie…

Dopiero wtedy, gdy znikł żółty i pomarańczowy powidok, członkowie sympozjum jeden po drugim zaczęli sobie uświadamiać, że stoją zupełnie bez ruchu w gęstych ciemnościach, Hunter zgasił silnik swojego wozu. Usłyszał, jak pani Hixon wyłącza silnik furgonetki. Gwiazdy znów zaczęły migotać na czarnym niebie — stare, znajome gwiazdy, które szare niebo ukrywało przez trzy noce.


Paul i Don wpatrywali się w ekran Baby Jagi, obserwując puste pole gwiezdne oraz niebieskie i fioletowe promienie laserowe, mknące w przestworza.

Obaj byli przypięci pasami do foteli. Paul trzymał przy policzku zaplamioną krwią chusteczkę. Don wpatrywał się we wskaźnik temperatury powłoki statku i w błyszczący zielony obraz radarowy, przedstawiający południową Kalifornię i Pacyfik. Mimo że mieli jeszcze prawie całą warstwę atmosfery ziemskiej do przebycia. Don przyhamował głównie po to, aby sprawdzić, czy silnik jeszcze działa.

— No i odpłynęli — powiedział.

— W burzę kosmiczną — dokończył za niego Paul. — Wędrowiec to już wrak.

— Gdyby był wrakiem, nie zdołałby wejść w nadprzestrzeń — zapewnił go wesoło Don. Na ekranie zaczęły się stopniowo wyłaniać gwiazdy. Don włączył silnik korekcyjny i wyrównał lot.

— Może wpłynie w inny kosmos — zastanawiał się Paul. — Może na tym właśnie wszystko polega: nie pchać się nigdzie na siłę, tylko dać się nieść niczym wrak prądom nadprzestrzeni, płynąć po wzburzonej fali.

Don spojrzał badawczo na Paula.

— Sporo się od niej nauczyłeś, co? — spytał. — Ciekaw jestem, czy zdążyła wrócić na Wędrowca.

— Na pewno — odparł krótko Paul. — O ile wiem, nawet te małe statki poruszają się z prędkością światła albo jeszcze prędzej.

— Nieźle cię podrapała — stwierdził z udaną obojętnością Don, po czym dodał skwapliwie: — Ja nie miałem tu żadnych przygód miłosnych. — Znów włączył silnik korekcyjny, skrzywił się widząc wskaźnik temperatury statku i ciągnął dalej: — I chyba nie czekają mnie żadne na Ziemi. Zdaje mi się, że Margo naprawdę zakochała się w tym Hunterze.

Paul wzruszył ramionami.

— Tobie to przecież nie robi różnicy. Zawsze bardziej ceniłeś samotność od ludzi. Nie chcę clę urazić, ale najpierw trzeba polubić siebie, żeby móc pokochać innych.

Don zerknął na Paula spod oka.

— Na pewno kochałeś Margo bardziej niż ja — powiedział. — Chyba zawsze o tym wiedziałem.

— To prawda — przyznał smętnie Paul. — Będzie na mnie zła, że straciłem Miau.

— Czegóż to ten kot nie zobaczy! — roześmiał się Don i nagle spoważniał. — Ty też chciałeś zostać z Tygryska, prawda? Po moim wyjściu powiedziałeś jej o tym.

Paul skinął głową.

— Za nic nie chciała się zgodzić. A kiedy zapytałem, co do minie czuje, oto, co mi zrobiła — dotknął zakrwawioną chustką policzka.

— Lubisz strugać męczennika — roześmiał się Don i dodał wesoło: — Wiesz, Paul, gdybym to ja był zakochany w tej damie, ślady jej pazurów jak nic przekonałyby mnie o tym, że mnie kocha. A teraz trzymaj się beczki — zaczyna się Niagara.


Członkowie sympozjum stali w ciemnościach pod gwieździstym niebem. Po chwili, tak blisko, że przez moment zdawało im się, że są w pokoju, zapaliło się małe światło, w którego blasku ujrzeli stół zastawiony różnymi przedmiotami, a przy nim chudego mężczyznę w nieokreślonym wieku, o ostrych rysach faraona. Margo, idąc za młodym mężczyzną w podkoszulku, podeszła do stołu, Hunter wysiadł z wozu i ruszył za nią.

Mężczyzna przy stole spojrzał w bok, skąd rozległ się czyjś głos:

— Pola magnetyczne obu planet znikły. Wszystko wróciło do normy.

— Profesorze Opperly — powiedziała głośno Margo. — Szukamy pana od dwóch dni. Przyniosłam panu pistolet, który wypadł z latającego talerza. Wprawia przedmioty w ruch. Myśleliśmy, że najlepiej będzie go panu oddać. Niestety w drodze zużyliśmy cały ładunek.

Profesor spojrzał na twarz dziewczyny, a potem na szary pistolet, który wyjęła spod kurtki. Jego wąskie usta wygiął złośliwy uśmiech.

— Wygląda jak blaszana zabawka — odparł krótko, po czym znów zwrócił się do mężczyzny stojącego obok.

— A zakłócenia radiowe, Denison? Ustąpiły czy też…

Margo prędko przesunęła strzałkę na kolbie pistoletu do siebie, wycelowała w stół i nacisnęła spust. Opperly i młody mężczyzna w podkoszulku rzucili się do przodu, żeby odebrać jej broń, ale nagle się zatrzymali. Kilka kartek papieru poleciało w stronę pistoletu, jak również trzy spinacze i metalowy ołówek, który przytrzymywał papier. Przez chwilę przedmioty wisiały przy lufie, a potem spadły na podłogę.

— Pole elektrostatyczne — rzekł z zainteresowaniem młody mężczyzna w podkoszulku, patrząc na spadające kartki papieru.

— Działa również na przedmioty metalowe — dodał mężczyzna stojący przy Opperlym, widząc spadające spinacze. — Indukcja?

— Pociągnęło mnie za rękę! Czułem wyraźnie — powiedział sam Opperly i rozprostował palce dłoni, którą sięgał nad stołem po pistolet. Znów spojrzał na Margo. — Naprawdę wypadł z latającego talerza? — spytał.

Margo uśmiechnęła się i podała mu broń.

— Mamy też dla pana wiadomość od porucznika Donalda Merriama z amerykańskiego lotnictwa kosmicznego — wtrącił Hunter. — Będzie tu lądował…

— Czy wśród tych, co zginęli na Księżycu, nie było jakiegoś Merriama? — zapytał Opperly kogoś stojącego obok.

— On nie zginął — powiedziała Margo. — Wydostał się na Babie Jadze. Był na Wędrowcu. Będzie tu lądował… może już teraz zbliża się do Vandenbergu.

— Prosił, żebyśmy przekazali panu od niego wiadomość, panie profesorze — rzekł Hunter. ~ Nowa planeta ma akceleratory liniowe długości promienia Ziemi i cyklotron tej samej średnicy.

Opperly uśmiechnął się.

— Chyba przekonaliśmy się o tym na własne oczy, co? — spytał.

Żadne z nich nie zauważyło gwiazdy koło Marsa, która zaczęła migotać później niż inne. Znikający w oddali promień laserowy uderzył w Deimos — małego satelitę Marsa — i rozgrzał go do białości, wywołując poruszenie wśród członków ekspedycji radzieckiej. Opperly położył pistolet i wstał od stołu.

— Proszę za mną — powiedział co Margo i Huntera. — Musimy zawiadomić lądowisko, żeby przygotowali się na przylot Baby Jagi.

— Chwileczkę, panie profesorze, czy pan zamierza zostawić pistolet tak na wierzchu? — zapytała Margo.

— A, przepraszam — rzekł Opperly. Wziął pistolet i podał go Margo. — Niech się pani nim na razie zaopiekuje.

Richard Hillary i Wera Carlisle szli wąską drogą, która skręcała na południe przy Malvern Hills. Nie byli już sami — drogą wędrowało wielu piechurów.

Odkryli, że mimo wspólnie spędzonej nocy coś ich wciąż gna niby lemingi — przynajmniej za dnia — do dalszej wędrówki. Richard znów myślał o Black Mountains. Może uda im się tam dotrzeć, nie schodząc na tereny nizinne.

Ranne słońce zakrywały chmury, które nadciągnęły z północy, gdy Wędrowiec — mając za kwadrans D na tarczy — opadał na zachodzie. Wtedy też wydarzyło się coś dziwnego: Wędrowiec skrył się za zasłoną chmur, a po sekundzie ukazał się jakby odrodzony, srebrzystoszary i większy niż poprzednio, ukazał się na tej samej wysokości, na której znajdował się godzinę przed zajściem. Zastanawiali się, czy jest to odbicie Wędrowca, czy inna, zupełnie nowa planeta. Ale po chwili odbicie czy też obcą planetę również pochłonęły chmury.

Wera przystanęła i włączyła radio. Richard westchnął z rezygnacją i też się zatrzymał. Dwaj mężczyźni, którzy znajdowali się w pobliżu, również przystanęli zaciekawieni.

Wera powoli przekręcała gałkę. Nie było zakłóceń. Nastawiła radio na cały regulator i znów przekręciła gałkę. W radiu nadal panowała cisza.

— Może jest zepsute — zauważył jeden z mężczyzn.

— Zużyłaś baterię — rzekł bez cienia współczucia Richard. — I bardzo dobrze.

Nagle usłyszeli jakieś dźwięki, z początku ciche i piskliwe, ale gdy Wera znów zaczęła manipulować gałką, w ciszy zalegającej góry i szare niebo rozległ się wyraźny, donośny głos:

— Powtarzam. Według wiadomości przekazanych telegraficznie z Toronto i potwierdzonych przez Buenos Aires i Nową Zelandię, obie planety znikły równie nagle, jak się ukazały. Nie oznacza to natychmiastowego końca zwiększonych pływów, ale…

Słuchali dalej. Wokół nich gromadziło się coraz więcej luda.


Bagong Bung uznał, że morze dostatecznie się już uspokoiło, żeby mógł obejrzeć znalezione skarby, toteż wyciągnął spod siebie gruby, płócienny wór, który — podobnie jak zniszczone sakiewki z monetami wydobytymi z „Królowej Sumatry” — trzymał stale przy sobie, i otworzył go tak, aby Cabber-Hume również mógł do niego zajrzeć.

Rozhuśtane fale, które raz po raz uderzały w pomarańczowy ponton, zmyły błoto, pozostawiając w worze czyste, malutkie przedmioty. Między koralami, kamyczkami i muszlami Bagong Bung ujrzał ciemno połyskujące stare złoto i malutkie, ciemnoczerwone płomyki trzech — nie, czterech! — rubinów.


Wolf Loner trzymał w ręce łyżkę z zupą, ponieważ mała Włoszka odwróciła buzię, żeby spojrzeć na rąbek słońca wschodzącego nad szarym Atlantykiem.

— Il sole — szepnęła.

Przesunęła ręką po drewnianej burcie „Wytrwałego”.

— Una nave.

Dotknęła ręki trzymającej łyżkę i spojrzała Lonerowi w oczy.

— Noi siamo qui — rzekła.

— Tak, jesteśmy tutaj — powiedział Loner.


Kapitan Sithwise obserwował z mostku kapitańskiego na transatlantyku „Prince Charles” długie połacie błotnistej, zielonej dżungli, parującej w blasku nisko zawieszonego, czerwonego słońca.

— Panie kapitanie, według wstępnych obliczeń mamy na pokładzie osiemset przypadków złamania kończyn i czterysta przypadków wstrząsu mózgu — oznajmił intendent.

— A więc Brazylia ma pośród dżungli zaczątek miasta atomowego — powiedział pierwszy oficer. — Nie damy już rady stąd wypłynąć, ale cała ta sprawa skończy się przed trybunałem międzynarodowym.

Kapitan Sithwise skinął głową, wciąż obserwując dziwny, zielony port, do którego zawinął ich statek.


Barbara patrzyła na niebieską wodę wokół „Albatrosa”. Zaledwie jedną falę na dziesięć wieńczyła biała piana. Słońce wschodziło nad połamanymi, wygiętymi palmami, rosnącymi niecałe trzy kilometry od nich. Hester siedziała przy włazie, trzymając na rękach chłopczyka.

— Benjy — powiedziała Barbara. — W kajucie pod pokładem powinno być brezentowe płótno albo jakiś koc. Czy mógłbyś zrobić żagiel? Popłynęlibyśmy…

— Mógłbym, panno Barbaro — przerwał jej Murzyn. Ziewnął szeroko i przeciągnął się, wypinając pierś ku słońcu. — Ale najpierw zamierzam się przespać.


— Ojej, już się wszystko skończyło — powiedziała Sally do Jake'a.

— Boże, Sally, czy tobie się nigdy nie chce spać? — zapytał Jake.

— Kto by tam teraz mógł zasnąć! — zawołała. — Zacznijmy dawać znaki. Albo nie, skoro mamy już cały materiał, weźmy się wreszcie na serio do pisania sztuki.


Pierre Rambouillet-Lacepede z żalem odsunął na bok kartkę z obliczeniami wzajemnych oddziaływań na siebie trzech ciał niebieskich — wiedział, że nigdy już nie będzie mógł ich sprawdzić — i zaczął słuchać sprawozdania Francois Michauda.

— Nie ma co do tego żadnych wątpliwości! — mówił z ożywieniem młodszy astronom. — Dzień gwiazdowy wydłużył się o trzy sekundy w skali rocznej! Przybycie tych planet wywarło trwały, wymierny wpływ na Ziemię!


Margo i Hunter, trzymając się za ręce, stali w ciemnościach na skraju lądowiska mieszczącego się na północnym końcu płaskowyżu Vandenberg 2.

— Boisz się spotkania z Paulem i Donem? — zapytał szeptem Hunter. — Nie powinienem cię teraz o to pytać, kiedy martwisz się, czy w ogóle wylądują.

— Nie, nie boję się — odparła, kładąc drugą rękę na jego dłoni. — Chcę się z nimi tylko przywitać. Mam przecież ciebie.

Tak, właśnie — pomyślał Hunter niezbyt radośnie. Wiedział, że musi odpowiednio ułożyć swoje życie, aby było w nim miejsce dla Margo. Czy będzie mógł porzucić żonę i synów? Był pewien, że nie.

Nagle coś innego przyszło mu na myśl.

— I masz Martena Opperly’ego — szepnął. Margo uśmiechnęła się.

— Przyznaj się, Ross, co chcesz przez to powiedzieć?

— E, nic takiego — odparł.

Wokół nich zgromadzili się pozostali członkowie sympozjum. Furgonetka i Corvetta zaparkowane były nie opodal.

Obok stał profesor z kilkoma innymi naukowcami. Przed chwilą z wieży radiowej doniesiono o nawiązaniu łączności z Babą Jagą.

W górze nad nimi świeciły znajome gwiazdy północnego nieba, rozsiane między konstelacją Skorpiona i Niedźwiedzicy, a wysoko na zachodzie błyszczało wrzecionowate podłużne skupisko nowych gwiazd — jedne rzucały słaby blask, inne świeciły jaśniej od Syriusza — były to lśniące pozostałości Luny.

— Dziwnie będzie bez Księżyca — powiedział w zamyśleniu Hixon.

— Jednym pociągnięciem wymazano z mitologii stu bogów — zauważyła Rama Joan.

— A ja żałuję, że Wędrowiec odleciał — wtrąciła Anna. — Mam nadzieję, że udało mu się uciec.

— Straciliśmy nie tylko bogów, Księżyca — stwierdził smętnie Drągal.

— Nie przejmuj się, Charlie — starała się go pocieszyć Wanda. — Byłeś świadkiem tylu wielkich wydarzeń. Wszystkie twoje przepowiednie…

— Wszystkie moje marzenia — poprawił ją Drągal. Zmarszczył brwi i uścisnął rękę Wandy.

— Będziemy mieli dwóch nowych bogów na miejsce każdego, którego straciliśmy — rzekł Hunter. — Przekonacie się.

— Mnie tam wcale nie zad Księżyca — mruknął niechętnie dziadek. — Nigdy nie miałem z niego żadnej korzyści.

— A spacery przy Księżycu z ładną dziewczyną? — spytała Margo.

— Nie ma Księżyca, nie będzie pływów — powiedział McHeath, jakby nagle zrobił wielkie odkrycie.

— Nie zapominaj o Słońcu — przypomniał mu Dodd. — Co prawda będą znacznie niniejsze, takie jak na Tahiti.

— Ciekawa jestem, co się stanie z tymi resztkami Księżyca? — zapytała Margo, patrząc na zachodnią część nieba. — Czy wciąż będą tworzyć taki pierścień?

Opperly usłyszał pytanie Margo.

— Nie — odparł i zaczął wyjaśniać: — Teraz, gdy centrum grawitacyjne Księżyca znikło wraz z Wędrowcem, pojedyncze odłamki rozsieją się po niebie z taką prędkością, z jaką wędrowały po orbicie — około ośmiu kilometrów na sekundę. Niektóre z nich mniej więcej za dziesięć godzin zderzą się z atmosferą ziemską. Nastąpi deszcz meteorów, niezbyt groźny, mam nadzieję. Te resztki Księżyca znajdują się teraz nad biegunem północnym Ziemi. Spadając, nie powinny w nas trafić. Wiele z nich będzie wędrować po długich, eliptycznych orbitach wokół Ziemi.

— Ojej! — zawoła! wesoło Wojtowicz. — Z panem to zupełnie jakby Brecht znów był z nami.

— Brecht? Kto to? — spytał Opperly.

Przez chwilę panowała cisza. Potem Rama Joan powiedziała:

— Nasz przyjaciel…

W tym momencie ujrzeli w zenicie żółty błysk, a po chwili pionowy, cytrynowy płomień, który wolno opadał ku Ziemi. Rozległo się ciche, stopniowo wzmagające się wycie, podobne do huku ognia buzującego w kominku. Żółte płomienie zgasły przy dyszach statku — Baba Jaga wylądowała bezpiecznie w Vandenbergu 2.

Загрузка...