Rozdział 7

Paul Hagbolt słuchał tylko jednym uchem mówców na podium. Dziwny zbieg okoliczności — fotografie gwiezdne i koncepcja Łysego o planetach wędrujących w nadprzestrzeni — odwrócił jego uwagę od dyskusji i pobudził wyobraźnię. Jak gdyby nagle duży zegar, który tylko on jeden słyszał, teraz właśnie zaczął tykać (raz na sekundą, a nie pięć razy jak małe zegarki na rękę czy większość zegarów sprężynowych), Paul wyraźnie zdawał sobie sprawę z upływu czasu i ze wszystkiego wokoło: ciasno zbitej gromadki ludzi, równej piaszczystej plaży, cichego szumu fal zalewających brzeg tuż za podium, starych, zabitych deskami domków plażowych, wznoszącego się za nimi Vandenbergu 2 z czerwonymi, migocącymi światłami, skał ciągnących się za trawa morska, ale przede wszystkim z ciepłej nocy napierającej z kosmosu i zmniejszającej do minimalnych rozmiarów wszystko oprócz Ziemi, czarnego Księżyca i błyszczących gwiazd.

Ktoś skierował pytanie do Ramy Joam. Kobieta, błysnąwszy zębami, spojrzała na Brodacza, a potem na publiczność, przyglądając się każdemu z osobna. Cerę miała równie bladą jak Anna, a ogromny, zielony turban ukrywający jej włosy podkreślał trójkątny kształt szczupłej twarzy. Wyglądała j ale niedożywione dziecko.

Wciąż milcząc spojrzała na niebo, potem przez ramię obejrzała się na ciemny Księżyc wreszcie skierowała wzrok na publiczność.

Następnie głosem cichym, lecz chrapliwym, powiedziała:

— Cóż my naprawdę wiemy o kosmosie? Mniej niż człowiek od urodzenia wieziony w podziemnej celi wie o milionach ludzi żyjących w Kalkucie, w Hong Kongu, w Moskwie czy w Nowym Jorku. Zdają sobie sprawę, że niektórzy z was myślą, iż wyższe cywilizacje będą nas kochać i wielbić, ale ja hipotetycznie oceniam stosunek tych cywilizacji do człowieka na podstawie stosunku człowieka do mrówki. I na tej podstawie mogę wam powiedzieć jedno: tam w kosmosie są potwory. Diabły.

Rozległ się przytłumiony chrobot, jakby ktoś nakręcał stalowy mechanizm zegara. Kotka zesztywniała w ramionach Morgo i sierść zjeżyła się jej na karku. To zawarczał Ragnarok.

Rama Joon mówiła dalej:

— Gdzieś tam wśród gwiazd może znajdzie się Hindus, który nie zabija krów, albo nawet dżinista, który szczoteczką zamiata każdy przedmiot z obawy, żeby siadając nie zgnieść mrówki, i który na ustach nosi gazę, żeby nie połknąć muszki, ale w najlepszym razie będą to wyjątki. Reszta nie będzie się przejmowała jakimiś muchami, i w stosunku do nas będzie bezlitosna.

Dziwny, niesamowity nastrój ogarnął Paula. Wszystko wokół niego wydawało mu się aż nazbyt prawdziwe, a równocześnie mogło się lada chwila rozpłynąć w powietrzu — przypominało zatrzymany w bezruchu, iluzoryczny obraz. Spojrzał na gwiazdy i Księżyc, stukając w nich oparcia, mówiąc sobie, że w dziejach ludzkości przynajmniej niebo się nie zmieniło, ale nagle usłyszał wewnętrzny, demoniczny głos: „A gdyby tak gwiazdy zawirowały? Na fotografiach widać było przecież, że zmieniły pozycję”


Sally prowadziła Jake'a zniszczoną, drewnianą kładką do piątego, a zarazem ostatniego wagonu kolejki w lunaparku. Byli jedynymi pasażerami prócz przestraszonej pary Portorykańczyków, która siedziała w pierwszym wagonie i już teraz kurczowo trzymała się poręczy.

— Boże, Sal, ile ja się muszę naczekać — westchnął Jake. — Wciąż muszę iść na ustępstwa tylko dlatego, że ty tak chcesz. Mieszkanie Hasseltinea…

— Tss, kochasiu, tym razem nie idziesz na żadne ustępstwa. — Dziewczyna ściszyła głos, gdy mężczyzna z obsługi minął ich szybko, sprawdzając wagony. — A teraz słuchaj uważnie. Kiedy tylko ruszymy w górę, przesuń się trochę do przodu, a lewą ręką trzymaj się z całych sił oparcia siedzenia, bo prawą będziesz musiał mnie trzymać.

— Jak to prawą? Przecież ty siedzisz po lewej stronie.

— Tylko na razie — rzekła Sally i pogłaskała go pieszczotliwie.

Chłopak wytrzeszczył oczy, a potem uśmiechnął się z niedowierzaniem.

— Rób tylko, co ci mówię — powiedziała dziewczyna. Ze zgrzytem i chrzęstem kolejka zaczęła się piąć w górę. Kilka metrów przed szczytem Sally szybko wstała i zarzuciła nogi wokół bioder Jake'a. Jedną ręką trzymała go za szyję, drugą pospiesznie dopasowywała co trzeba.

— O rety, Sal — szepnął Jake, łapiąc oddech — pewnie się Ziemia poruszy jak w „Komu bije dzwon”.

— Co tam Ziemia! — krzyknęła dziewczyna i niczym walkiria wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Kolejka zwolniła na szczycie i nagle pomknęła błyskawicznie w dół. — Ja sprawię, że gwiazdy zawirują!


— Wydaje nam się — mówiła Rama Joan — że ludzie z gwiazd to istoty wyjątkowo urodziwe i równie fascynujące jak myśliwy dla dzikiego zwierzęcia, do którego jeszcze nikt nie strzelał. Sama chętnie o nich myślę, ale wiem, że dla nas byliby równie okrutni i niedostępni jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszych bogów. A kim są bogowie, jeżeli nie naszą wizją bardziej zaawansowanej cywilizacji? Jeżeli nie wierzycie mnie, przyjrzyjcie się dziejom ostatnich dziesięciu tysięcy lat. Zrozumiecie wtedy, że tam w górze… są diabły.

Ragnarok znów zawarczał. Miau wtuliła się mocno w ramię Margo i wczepiła w nie pazury.

— Koniec pełnego zaćmienia — oznajmił niski mężczyzna.

— Naprawdę, Ramo Joan, pani mnie zadziwia — powiedział Łysy.

— Nie bój się, Miau — szepnęła Margo.

Paul spojrzał w górę i zobaczył, że wschodnia krawędź Księżyca się rozjaśnia. Poczuł ogromną ulgę. Nagle uświadomił sobie, że jego niepojęty lęk minie, z chwilą gdy skończy się zaćmienie.

Na wschód od Księżyca kilka gwiazd zabłysło i zawirowało wokół własnych osi, niby widmowe ognie bengalskie, i po chwili zgasło.

Na swym samotnym płaskowyżu Asa Holcomb widział, że gwiazdy w pobliżu Księżyca drgają jak gdyby poruszane podmuchem granej w kosmosie fanfary, i wtem na czarnym niebie otworzyła się wielka, złocisto-fioletowa brama, cztery razy szersza od Księżyca. Asa wyciągnął do niej rękę — piękno i dostojeństwo bramy chwyciło go za serce. Aorta nie wytrzymała tego i pękła; Asa umarł.

Sally zobaczyła wirujące gwiazdy akurat w chwili, gdy na szóstym z dziesięciu szczytów kolejki górskiej na Coney Island, wespół z Jake'em tracąc chwilowo po dziesięć kilo na osobę, osiągnęła orgazm. W zaślepieniu aktu miłosnego, na pograniczu utraty świadomości, dziewczyna była pewna, że gwiazdy są kontynuacją jej samej — częścią Sally Harris, i zawołała ze śmiechem:

— Udało mi się. Mówiłam, że zawirują i zawirowały!

A kiedy po zapierającym dech w piersiach spadku w nadir i wędrówce w górę, znaleźli się na następnym szczycie i na miejscu wirujących gwiazd ukazała się żółto-fioletowa tarcza dwadzieścia razy większa od Księżyca, tarcza tak jaskrawa, że w jej świetle wyraźnie rysowały się prążki na garniturze Jake'a, który tulił twarz do piersi dziewczyny, Sally niczym walkiria odchyliła się na metalowej poręczy i krzyknęła zwycięsko:

— Jezu, ale atrakcja!


— O rany, co za numer! — wykrzyknął Duży Bundy. — Słuchaj, Pepe, po drugiej stronie kuli ziemskiej jest zwariowany stary Chińczyk, większy od King-Konga, który wymachuje do nas nogami i maluje grenadyną złote talerze, tak że wyglądają jak dwie pieprzące się krople deszczu, a potem ciska je w stronę Księżyca. Jeden właśnie zawisł nad nami.

— Fajne — odpowiedział Pepe. — Oświetla cały Nowy Jork. Talerzowe oświetlenie.

— Ja też to widzę! — zawołał Arab, który podszedł do nich. — Mmm, co za cudowne skręty!


W ciemnościach Palm Beach Knolls Kettering III, nie odrywając oczu od teleskopu, mówił trochę napuszonym v tonem:

— Rzeczownik „planeta”, panno Katz, pochodzi od greckiego czasownika planasthai — błądzić. Z początku słowo to znaczyło „Wędrowiec”, czyli ciało niebieskie, które wędruje między nieruchomymi gwiazdami.

Zamilkł na chwilę.

— Księżyc się rozjaśnia — ciągnął z przejęciem — i to nie tylko ta strona, która wychodź.! z zaćmienia. Tak, na pewno. Widać nawet kolory.

Dziewczęca dłoń spoczęła opiekuńczo na jego ramieniu i najcieńszy głos, jaki kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć — zupełnie jakby Barbara nagle przemieniła się w konika polnego — odezwał się:

— Ojczulku, proszę, nie odejmuj wzroku od teleskopu. Musisz się przygotować na silny wstrząs.

— Wstrząs? Nie rozumiem, panno Katz — powiedział niespokojnie, posłusznie patrząc przez okular.

— Nie jestem jeszcze pewna — ciągnął mikroskopijny głosik. — Niebo wygląda jak okładka starego pisma o dziwach kosmosu. Zdaje mi się, ojczulku, że przybył twój Wędrowiec — sądzę, że Grecy nie przypuszczali nawet, że on może być taki wielki. To chyba planeta.


Paul wzdrygnął się i dosłownie na dwie sekundy zamknął oczy. Kiedy je otworzył, ujrzał Wędrowca promieniującego jaskrawoczerwonym i złotym światłem.

Wędrowiec o średnicy cztery razy dłuższej od średnicy Księżyca zawisł na niebie o cztery długości Księżyca od niego na wschód; jego powierzchnia, szesnaście razy większa niż powierzchnia Księżyca, była faliście przecięta nierównym łukiem w kształcie litery S na dwie części, jedną złotą, drugą kasztanowatą, i zdawało się być miększa od aksamitu, mimo wyraźnych ostrych brzegów.

To wszystko Paul ujrzał w mgnieniu oka — me było czasu na żadną analizę. W następnej chwili rzucił się na ziemię, skulił się, chowa! głowę — byle jak najdalej od Wędrowca. Miał wrażenie, że coś potężnego i ognistego wisi nad nim, jakaś ogromna bryło, która zaraz runie na Ziemię i go zmiażdży.

Margo, trzymając w ramionach kotkę, leżała obok niego na tarasie.

Zupełnie przypadkowo oczy Paula spoczęły na kartce, którą trzymał w ręce. Odruchowo przeczytał: „Nasz brodaty prelegent to Ross Hunter, profesor socjologii na Uniwersytecie Reeda w Portland w stanie Oregon” — zanim uświadomił sobie, że to blask Wędrowca umożliwia mu czytanie.


Dla don Guiliermo, który ze wzrokiem utkwionym w „Pałac” i z lewą ręką opartą o poprzeczny uchwyt wyrzutnika bombowego zbliżał się do wzgórza z budynkami biurowymi, Wędrowiec był niczym innym jak odrzutowcem nikaraguańskich lojalistów, lecącym tuż za nim i oddającym do niego salwę bezgłośnych pocisków smugowych. Pochylił się na siedzeniu, zmrużył oczy, napiął mięśnie szyi i ramion — pewien, że zaraz przeszyją go kule. Kuł jednak nie było. Drań jest pewnie sadystą, pomyślał don Guillermo, chce przedłużyć moją mękę.

Zgodnie z planem skręcił w lewo w stronę dużego jeziora, a potem zmusił się, żeby spojrzeć za siebie. Do cholery, ten odrzutowiec to tylko potężny balon zaporowy, jakimś cudem nagle oświetlony, i pomyśleć, że go nabrali taką karnawałową zabawką! Zawróci i da im nauczkę! W tej samej chwili ujrzał oślepiający różowy blask wulkanu w La Loma i zdał sobie sprawę, że lewą ręką trzyma poprzeczny uchwyt, z którego zwisa teraz tylko urwany drut. W następnej sekundzie potężny niespodziewany wybuch wstrząsnął samolotem. Don Guillermo wyrównał kurs i machinalnie leciał dalej w stronę jeziora Nikaragua.

Ale w jaki sposób, zastanawiał się, balon utrzymuje to samo tempo, co jego stary grot? I dlaczego w dole jest tak jasno, jakby Ziemię oświetlał ogromny reflektor?


Bagong Bung stał oparty o balustradę mostka: słońce paliło go w głowę, a on wciąż miał przed oczami leżący w odległości trzydziestu siedmiu kilometrów obrośnięty wodorostami wrak pewien złota. Trwał w nieświadomości, nie czuł bowiem żadnej zmiany, kiedy front grawitacyjny nieznanego ciała niebieskiego uderzy! od spodu, targając każdą cząsteczką jego ciała. Ale ponieważ nieznane ciało z kosmosu z jednakową siłą oddziaływało na jego kuter „Macham Lumpur”, na Zotokę Tonkińską i na całą planetą, nie mąciło ono ani jednej z przyjemnych, pogodnych myśli Bagonga Bunga.

Gdyby patrzył na kompas, widziałby, jak wskazówka gwałtownie się porusza, a potem drgając wyznacza nowy kierunek odrobiną na północny wschód, ale mały Malajczyk rzadko patrzył na kompas — zbyt dobrze znał te płytkie morza. Poza tym od tak dawna miał do czynienia z oportunistami i różnymi krętaczami, zarówno z obozu komunistów jak i kapitalistów, że gdyby nawet widział, jak kompas zmienia kierunek, pomyślałby zapewne, że statek objawia swoją niestałość polityczną.


Wolf Loner skrzywił się przez sen, kiedy przepłynąwszy już poi drogi dookoła świata, niewielki kompas jachtu „Wytrwały”.zadrżał i wskazał ten sam kierunek, co kompas na „Machem Lumpur”, a niebieski język ognia świętego Elma zamigotał na szczycie masztu. Loner poruszył się, ale się nie przebudził i po chwili znów zapadł w głęboki” sen.


— Jimmy, zrób coś z tym ogniem, zanim rozwali nam ekran — warknął generał Stevens.

— Tak jest — odparł kapitan James Kelly. — Ale który ekran? Ogień widać na obydwu.

— Bo jest na obydwu — wtrącił ochrypłym głosem pułkownik Griswold. — Spójrz na każdy z osobna, Spike. Widać go wyraźnie, jest nie mniejszy od Ziemi.

— Spike, a może to po prostu zadanie? — spytała podnieconym głosem pułkownik Mabel Wallingford. — Pierwsze Dowództwo może w każdej chwili podać nowe informacje, żeby sprawdzić, jak sobie radzimy.

— Słusznie — przyznał generał i kurczowo uchwycił się tej nowej sugestii.

Pułkownik Wallingford uśmiechnęła się z satysfakcją: Spike się boi.

— Jeżeli to rzeczywiście nowe zadanie — mówił generał — a tak mi się przynajmniej zdaje, to tym razem dali nam niezłą zagadkę. Za pięć sekund nasze urządzenia komunikacyjne będą pękać w szwach od danych o symulowanym niebezpieczeństwie. Dobra jest, zakładamy, że to nowe zadanie.


Zmuszając się do tego, żeby zerknąć w górę, Paul zorientował się, że Wędrowiec pozostaje nieruchomy i nie zmienia zarysów. Pomógł wstać Margo, po czym sam podniósł się, ale wciąż stał skulony jak człowiek, nad którym zawisła betonowa płyta, albo jak ktoś, kto za chwilę ma dostać pięścią w zęby.

Okazało się, że reakcja „padnij” była powszechna. Krzesła leżały porozrzucane i nie widać było żywej duszy — ani osób, które siedziały w pierwszym rzędzie, ani prelegentów.

Nie, reakcja jednak nie była zupełnie powszechna. Drągal stał wyprostowany i dziwnie spokojnym, wysokim głosem mówił:

— Nie bójcie się. To tylko wielki balon. Wykonany w Japonii, sądząc z deseniu.

— Wzniósł się z Vandenbergu! — wołała histerycznie kobieta leżąca na podłodze. — Dlaczego się zatrzymał? Dlaczego się pali? Dlaczego nie leci wyżej?

Spod stołu dał się słyszeć jeszcze głośniejszy krzyk Łysego:

— Głupcy, nie wstawajcie! Nie wiecie, że to atomowa kula ognista? — A potem ciszej zwrócił się do Ramy Joan: — Gdzie są moje okulary?

Ragnarok z podkulonym ogonem obszedł taras, stanął prawie na samym środku między pustymi krzesłami, podniósł pysk w stronę Wędrowca i zaczął wyć. Paul i Margo wyminęli psa i zbliżyli się do podium.

Za ich plecami ukazała się Anna.

— Dlaczego wszyscy się boją? — zapytała wesoło. — To chyba największy latający talerz na świecie! Teraz już mogę ją.zgasić — powiedziała, wyłączając latarką.

— Japoński balon porusza się bardzo wolno — kontynuował Drągal głosem piskliwym i monotonnym. — Przelatuje nam teraz — nad głowami, ale proszę się nie obawiać, nie zatrzyma się tu na stale.

Niski mężczyzna podszedł do Drągala, wyciągnął rękę do góry i potrząsnął go za ramię.

— Czy balon potrafiłby aż tak przyćmić gwiazdy? — zapytał. — Czy w jego świetle moglibyśmy rozróżnić kolory naszych samochodów? Czy Vandenberg byłby zielony? Czy zdołałby oświetlić Ocean Spokojny aż po wyspy Santa Barbara? Do jasnej cholery, odpowiedz mi, Charley Fulby!

Drągal rozejrzał się. Potem wywrócił oczy, aż widać było same białka, oparł się o krzesło i bezsilnie osunął na ziemię. Niski mężczyzna spojrzał na niego uważnie i powiedział z namysłem:

— Cokolwiek to jest, nie jest to Arletta. Jednocześnie spod stołu ukazała się lśniąca czaszka i błyszczące okulary Łysego oraz owłosiona twarz Huntera, profesora z Uniwersytetu Reeda, którego Margo i Paul przezywali Brodaczem. Przez chwilę sprawiał! wrażenie dwóch dzielnych krasnali.

— To nie jest atomowa kula ognista — oznajmił Łysy. — Gdyby tak było, powiększałaby się. A poza tym od początku świeciłaby znacznie jaśniej.

Pomógł wstać Ramie Joan. Koniec jej zielonego turbanu był odwinięty. Bluzkę miała pogniecioną. Hunter również wstał.

Anna wyciągnęła rękę i pogłaskała Miau.

— Ona mruczy i wciąż patrzy na ten wielki talerz — powiedziała do Margo rudowłosa dziewczynka. — Jakby chciała go oblizać.

Wędrowiec nadal wisiał na niebie, miękki jak puch, a jednak o wyraźnie zarysowanych konturach; był.masywny, jego dwie połowy — kasztanowata i złota — układały się na kształt symbolu in-jang, symbolu światła i ciemności, mężczyzny i kobiety, dobra i zła.

Kiedy inni wpatrywał! się w nieznany obiekt i zastanawiali się nad nim, niski mężczyzna wyjął z kieszeni na piersi niewielki notes i na czystej kartce starannie naszkicował schematyczny rysunek: wygładził nieregularne kontury i równoległymi kreskami zaznaczył kasztanowy odcień nowego ciała niebieskiego.



Don Merriam zdjął ostatni kanister i ruszył w stronę stacji. Spojrzał w gore na zaćmienie. Pierścień świecił jaskrawo po prawej stronie Ziemi. Za kilka sekund ukaże się tarcza Słońca, na Księżyc powróci upalny dzień, a ciemne koło Ziemi znów rozjaśnią odbite przez Księżyc promienie Słońca.

Nagle zatrzymał się. Tarcza Słońca jeszcze się nie ukazała, a tarcza Ziemi, przed chwilą ciemna, świeciła teraz dwadzieścia razy jaśniej niż kiedykolwiek w blasku Księżyca. Bez trudu rozpoznał kontury obu Ameryk, a w górnym prawym brzegu mały świetlisty punkt grenlandzkiej pokrywy lodowej.

— Don, spójrz na Ziemię — odezwał się w słuchawce donośny głos Johannsena.

— Właśnie patrzę, Jo. Co się tam dzieje?

— Nie wierny. Podejrzewamy, że gdzieś na Księżycu nastąpił potężny wybuch. Może pożar w bazie radzieckiej — wybuch paliwa rakietowego.

— Nie byłoby tak jasno, Jo. No, ale może Amburcumian wynalazł sygnał świetlny o mocy dwudziestu Księżyców.

— Latarnia atomowa? — roześmiał się ponuro Johannsen. — Dufresne ma lepszą propozycję. Jego zdaniem wszystkie gwiazdy za nami zwiększyły jasność tysiąckrotnie.

— Może ma rację — odpowiedział Don, — Jo, co to za punkt nad Atlantykiem? — zapytał nagle.

Punktem, o którym mówił, była jasna żółto-fioletowa plama na spokojnej wodzie oceanu.


Richard Hillary opuścił zastanę, żeby poranne ostre promienie słońca nie wpadały do wnętrza, i wyciągnął się wygodnie w fotelu pośpiesznego autobusu, który właśnie nabierał szybkości w drodze do Bath, Autobus ten był miłą niespodzianka, w porównaniu z podskakującym na wyboistej drodze autobusem, którym jechał z Portishead do Bristolu. Nareszcie poczuł, że choroba morska mu mija: wnętrzności, które niecałą godzinę temu skręcały mu się w wężowe sploty, teraz powoli się uspokajały.

Oto, co jeden wieczór spędzony z pijanym walijskim poetą może uczynić z wyobraźnią — pomyślał ironicznie. — Cholera, jakieś wężowe sploty! Starczy mi już tego na dłuższy czas!

Przy pożegnaniu Dai Davies był w wyjątkowo hałaśliwym nastroju, śpiewał głośno,,Żegnaj, Mono”, improwizując poszczególne zwrotki pod wpływem alkoholu. Tworzył okropne neologizmy, takie jak „księżyco-ciemność” i „ludzko-blask”, a do tego wszystkiego „dziewico-uroda”. Ulga, jaką czuł Richard, kiedy się pozbył Daviesa, była szczera i głęboka. Nawet nie przeszkadzało mu (przynajmniej na razie), że kierowca autobusu ma włączone radio i zmusza pasażerów do słuchania przytłumionych dźwięków amerykańskiego neojazzu, równie bezsensownego, jak partia republikańska.

Richard wydał ciche, choć głębokie, westchnienie. Tak, na jakiś czas koniec z Dai, koniec z literaturą fantastycznonaukową, koniec z Księżycem. Tak, przede wszystkim z Księżycem.

— Przerywamy program — odezwał się głos z radia — żeby podać państwu zeskakujące wiadomość! ze Stanów Zjednoczonych.

Загрузка...