Symbol in-jang ukazał się na tarczy Wędrowca po raz dziewiąty. Już dwa dni i dwie noce Wędrowiec dręczył Ziemię, powodując pożary, powodzie, wstrząsy, a teraz burze. Bagong Bung odrzucił szpadel, chwycił zabłocony wór i skoczył na pomarańczowy ponton, który pędził na spienionej fali. Cobber-Hume przytrzymał go za ramię. Czterej kapitanowie atomowca „Prince Charles”, przerażeni wichurą, która wyjąc niczym dziesięć tysięcy niewidocznych samolotów nadciągała ze wschodu, i wysokimi falami, które jak czarne formacje grenadierów napływały gnane wichrem, ze względu na bezpieczeństwo skierowali wielki transatlantyk do jednego z wielu ujść Amazonki. Mimo dryfkotwy fale znów zaczęły zalewać „Albatrosa”, ale Barbara nie chciała zejść pod pokład. Od czasu do czasu zimne podmuchy wiatru marszczyły wodę w niewielkich kałużach na tarasie, toteż Sally i Jake ukryli się. w zalanym wodą salonie. Na jachcie „Wytrwały” Wolf Loner ujrzał w świetle latarni zawieszonej na szczycie masztu dwa ciała unoszące się na wodzie pośród desek i belek.
Wóz Huntera i furgonetka Hixonów z włączonymi reflektorami jechały ostrożnie po szosie przez góry Santa Monica, mijając od czasu do czasu znaki wskazujące drogę do Vandenbergu. Już dwa razy stłoczeni na Siedzeniach pasażerowie musieli! wysiadać, żeby usuwać z drogi kamienie i żwir — osypiska bowiem były zbyt małe, aby marnować na nie resztki ładunku w pistolecie. W ostrym świetle reflektorów Corvetty lada chwila mogło się wyłonić nowe osypisko. Na tylnych kołach furgonetki rytmicznie pobrzękiwały łańcuchy.
Szczęśliwie się składało, że wschodni wiatr z gór, który wiał im w plecy, był ciepły, bo wszyscy, poza Hixonami i dziadkiem, siedzieli w otwartej furgonetce zmęczeni i przemarznięci.
Jedynym odgłosem oprócz warkotu silników i turkotu kół było ciche, miarowe syczenie w oddali.
Wędrowiec wzeszedł dwie godziny po zachodzie słońca i teraz towarzyszył im w drodze, unosząc się na bezchmurnym szarym niebie nad wschodnim grzbietem górskim, a jego ciepłe złociste światło stwarzało złudzenie, że to planeta jest źródłem przyjaznego wiatru. Wędrowiec nie był już okrągły jak przedtem, lecz przypominał zwichrowane nieco koło, jak Księżyc w dwa dni po pełni. Wąski czarny rożek zasłaniał skraj fioletowej płaszczyzny na tarczy i symbolem in-jong, gdy Wędrowiec, naśladując ruch zniszczonego przez siebie Księżyca, obracał się na wschód wokół Ziemi, a ściślej mówiąc, wokół punktu między sobą a Ziemią. Zdobyczny pierścień z księżycowych szczątków, który lekko opasywał równik planety, lśnił i migotał niczym zwiewny szal przetykany brylantami.
Droga łagodnie pięła się pod górę ku szerokiej przełęczy, której piaszczyste zbocza zakończone były płaskim kamienistym grzbietem. Kiedy dotarli na szczyt przełęczy, Hunter zjechał na prawe pobocze, zatrąbił cztery razy, zgasił reflektory i zatrzymał wóz. Furgonetka zjechała na lewe pobocze, stanęła równolegle obok nich i Hixon również zgasił światła.
Większość pasażerów przynajmniej raz w życiu oglądała ze szczytu góry lub z samolotu mgłę lub niską warstwę chmur, przez którą przebijają się pojedyncze szczyty, i dziwiła się, że jest taka płaska i rozległa — prawdziwy ocean chmur. Teraz przez sekundę, a może dwie, ogarnęło ich złudzenie, że znów oglądają taki widok, tyle że w świetle Wędrowca.
Ten iluzoryczny, nocny ocean chmur zaczynał się pięćdziesiąt metrów opodal, ze ledwie dwadzieścia metrów poniżej i ciągnął się wzdłuż gór aż po zachodni horyzont. Pośrodku była tylko jedna wyspa, niska i płaska, ale tak duża, że sięgała,za północne krańce ciemnych zboczy, a dalej znikała z pola widzenia. Na wyspie paliły się gdzieniegdzie czerwone i białe światełka, a blask Wędrowca oświetlał dwa skupiska niskich jasnych budynków.
Po chwili usłyszeli cichy warkot i zobaczyli.zniżające się od południa czerwone i zielone światełka — to mały samolot lądowa] na wyspie. Półkilometrowa cieśnina dzieliła ją od lądu.
Nagle złudzenie prysło i każdy z nich zdał sobie sprawę z tego, że to wcale nie ocean chmur rozciąga się przed nim, lecz ocean słonej wody, że patrzy nie na mgłę, Jęcz na wodę, której fale rytmicznie uderzają o zbocza gór i zalewają szosę pięćdziesiąt metrów przed nim; że wyspą jest Vandenberg 2, a woda w cieśninie odcięła, między innymi, szosę nadbrzeżną w miejscu, gdzie ta skręca w głąb lądu w stronę Dowództwa Projektu Księżycowego, siedziby Mortona Opperly, majora Buforda Humphreysa oraz Paula Hagbolta i Donalda Merriama, choć tych dwóch teraz tu nie ma.
Hunter, który siedział za kierownicą Corvetty, poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu, a po chwili wpija się w nie palcami. Przykrył rękę swoją dłonią, odwrócił głowę i spojrzał na Margo, na jej prosto opadające, jasne włosy, szerokie usta, wpadnięte policzki i wpatrzone w niego ciemne oczy.
Nie cofając ręki, zawołał do Hixona w furgonetce:
— Rozbijemy tu obóz. A kiedy woda spłynie, pojedziemy do Vandenbergu.
Don Merriam spojrzał w górę na widoczny przez szyb windy skrawek nieba, na którym harmonijnie kłębiły się czerwonoczarne chmury — miał wrażenie, że kolor chmur został tak dobrany, aby pasował do futra przewodnika, który w milczeniu stał obok.
Skrawek nieba powiększał się, najpierw wolno, potem coraz prędzej, aż nagle winda zatrzymała się, a jej podłoga znów stała się pokrytym arabeską, srebrnym chodnikiem.
Nic się nie zmieniło. Spadająca kolumna kamieni księżycowych wciąż górowała nad otoczeniem — szara wieża cztery razy wyższa od Mount Everestu. Dalej na pustym chodniku wielkie plastykowe bryły wznosiły się niczym armia abstrakcyjnych rzeźb. Zawieszone w powietrzu srebrne poręcze otaczały szyb.
Nagie Don spostrzegł, że tylko jeden latający talerz z fioletowożółtym znakiem in-jang znajduje się przy Babie Jadze. Statek kosmiczny lśnił teraz, jak gdyby był świeżo wypolerowany, a zamiast drabinki, pod włazem wisiała krótka, lecz szeroka metalowa rura rozsuwana niczym teleskop.
Za Babą Jagą stał radziecki statek kosmiczny, który również był świeżo wypolerowany i również miał rozsuwaną, metalową rurę wystającą spod włazu umieszczonego przy dziobie.
Kocia istota lekko dotknęła ramienia Dona i powiedziała obcym, dziwnym akcentem:
— Zabieramy cię do przyjaciela z Ziemi. Dokonaliśmy przeglądu twojego statku i zaopatrzyliśmy go w paliwo, ale najpierw pojedziesz ze mną moim pojazdem. Przesiądziesz się w kosmosie. Nie obawiaj się niczego.
Paul obudził się nagle, wyrwany ze snu przez Tygryskę, która warczała:
— Wstawaj! Ubieraj się! Mamy gościa! Przestraszony, odskoczył od okna, przy którym spał i przez chwilę pływał bezradnie w zerowej grawitacji, usiłując się rozbudzić.
Wewnętrzne słońce znów świeciło, okna znów były różowe i wraz z kwiatami stwarzały cieplarniano-buduarowy nastrój.
Tygryska pośpiesznie wyciągała jakieś rzeczy przez drzwiczki w Tablicy Odpadów j rzucała je w stronę Paula.
— Ubieraj się, małpo!
Jedna z rzeczy zaczepiła się o jej pazury, kotka oderwała ją z furią i cisnęła w jego stronę.
Paul, zupełnie odruchowo i bez najmniejszego trudu, przechwytywał rzeczy, bo kotka rzucała wyjątkowo celnie. Było to jego ubranie, świeżo wyprane, pachnące i uprasowane, choć spodnie nie miały kantów. Trzymając je niezręcznie, powiedział głosem wciąż ochrypłym i zaspanym:
— Ależ, Tygrysko…
— Pomogę ci, ty głupia małpo!
Podpłynęła szybko do niego, chwyciła koszulę i zaczęła mu wpychać nogę do rękawa.
— Tygrysko, co się stało? — zapytał, nie starając się nawet jej pomóc. — Po tym, co zaszło dziś w nocy…
— Nie waż mi się wspominać dzisiejszej nocy, małpo! — warknęła. Koszula rozdarła się. Tygryska chwyciła następną część ubrania, jak się okazało płaszcz, i znów zaczęła wpychać nogę Paula do rękawa.
— Zachowujesz się tak, jakbyś była zła i wstydziła się tego, co się stało — powiedział niepomny jej gorączkowych wysiłków.
Tygryska znieruchomiała: unosili się w powietrzu, gdy nagle kotka chwyciła Paula za ramiona i z wściekłością spojrzała mu w oczy swoimi fioletowymi! źrenicami.
— A czego się tu wstydzić! — krzyknęła, a potem spytała ozięble: — Czy masturbowałeś kiedy zwierzę niższego gatunku?
Paul spojrzał na nią oniemiały, czuł, jak napinają mu się mięśnie, szczególnie mięśnie szyi.
— Nie udawaj niewiniątka! — warknęła rozdrażniona. — Na waszej planecie to jest na porządku dziennym. W ten czy inny sposób doprowadzacie byki i ogiery do ejakulacji, żeby zdobyć nasienie do sztucznego zapłodnienia!
— Więc to, co zaszło między nami, nie miało nic wspólnego z miłością? — zapytał cicho.
Tygryska syknęła jak ziemska kotka i powiedziała szorstko:
— Z prawdziwego uścisku miłosnego nie wyniósłbyś cało marnych ludzkich genitaliów. Zrobiłam głupstwo, nudziło mi się, żal mi było ciebie. To wszystko.
Nagle Paul wyraźnie zdał sobie sprawę z tego, że nadstworzenia tak jak ludzie mogą mieć nerwice, chwile słabości, robić to, czego nie wypada, nudzić się, trwonić czas i uczucia. Uświadomił sobie, jak bardzo musiałby być samotny i nieszczęśliwy, żeby kochać się z kotką, wyobrażając sobie, że to dziewczyna, żeby myśleć o Miau jako o partnerce, która budzi w nim pożądanie…
Wtem Tygryska! uderzyła go łapą i warknęła:
— Zejdź z obłoków, małpo! Ubieraj się!
Powoli zaczynał rozumieć Tygryskę, gdy nagle jej ostre słowa zepsuły wszystko. Nie dał jednak tego po sobie poznać, bo nadal pytał cicho i spokojnie:
— A więc dzisiejsza noc nic dla ciebie nie znaczyła? Po prostu chciałaś być „miła” dla bezbronnego zwierzątka?
— Zrobiłam to głównie z nudy i litości — odparła stanowczo.
— Czy tylko? — nalegał Paul.
Tygryska spuściła wielkie oczy.
— Nie wiem, Paul. Po prostu nie wiem — rzekła stłumionym głosem i znów chwyciła płaszcz.
— Sam się ubierz — syknęła po chwili rozjątrzona i skoczyła do tablicy sterowniczej. — Ale pośpiesz siei Nasz gość zaraz tu będzie.
Nie usłuchał. Mimo udręki poczuł złośliwą chęć odwetu. Wolno wyjął nogę z rękawa płaszcza.
— O ile sobie przypominam — powiedział — wszystko zaczęło się od tego, że to ja ciebie potraktowałem jak zwierzątko, jak zwykłą kotkę; drapałem cię w szyję, głaskałem twoje futro, a tobie to sprawiało rozkosz…
Różowa podłoga podskoczyła nagle. Paul wyrżnął o nią plecami.
— Włączyłam grawitację taką, jaką macie na Ziemi, żebyś mógł się wreszcie ubrać! — krzyknęła Tygryska. — Och, gdybyś tylko wiedział, co to znaczy przebywać w towarzystwie kogoś, kto ma ohydne, łyse ciało, bez porównania niższą inteligencję, przy kim wciąż trzeba męczyć gardło wydawaniem kretyńskich dźwięków…
Paul zaczął się wreszcie ubierać: powoli, bez pośpiechu odnalazł slipy i spodnie i położył je na podłodze. Jednocześnie zastanawiał się, jak by dopiec Tygrysce — chciał się na niej zemścić, wszystko jedno jak. Wkrótce znalazł sposób.
— Tygryska, chełpisz się tym, że się nigdy nie mylisz — rzekł wolno; nie mógł się przyzwyczaić do ciężaru własnego ciała, chociaż było mu całkiem wygodnie, gdy tak siedział na różowo-fioletowej podłodze, wciągając slipy i spodnie. — Nie przeczą, twój umysł pracuje znacznie prędzej od mojego. Zapewne masz ejdetyczną pamięć — pamiętasz wszystko, co się dzieje wokół ciebie, a nawet to, co się dzieje w moim mózgu, A jednak, kiedy wczoraj wspomniałem o czterech istotnych fotografiach gwiezdnych, które widziałem na własne oczy — dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że przedstawiały one planetę bezskutecznie usiłującą wyjść z nadprzestrzeni — zapewniłaś mnie, że były tylko dwa pola zniekształceń, jedno przy Plutonie, drugie przy Wenus. Ale bez względu na to, co myślisz, były cztery pola, czyli jeszcze dwie nieudane próby wyjścia z nadprzestrzeni…
Poczuł nagle, że Tygryska wkrada się mu do mózgu, żeby sprawdzić, czy nie kłamie. Mimo to mówił dalej:
— Pola, o których nie wiedziałaś, widać było wyraźnie na drugiej i na czwartej fotografii. Znajdowały się przy Jowiszu i przy Księżycu.
Odpowiedź Tygryski zaskoczyła go:
— Masz rację — rzekła krótko. — Muszę natychmiast połączyć się z Wędrowcem. To może być… właśnie to, czego się obawiamy.
Odwróciła się gwałtownie do tablicy sterowniczej. W warunkach normalnej grawitacji stała na tylnych łapach.
— A ty przywitaj naszego gościa!
Naprzeciw Paula pośrodku różowej podłogi otworzyła się klapa, w której ukazał się mężczyzna w mundurze oficera amerykańskiego lotnictwa kosmicznego. Czując działanie sztucznego pola grawitacyjnego, mężczyzna oparł się łokciami o krawędź podłogi, ale najwidoczniej nie bardzo go to zaskoczyło, bo szybko podciągnął się do góry.
Paul, który ledwo zdążył włożyć koszulę, wstał skwapliwie — i zanim klapa się zamknęła, ujrzał wnętrze szerokiej metalowej rury, jakby zrobionej z blachy falistej.
Przybysz spojrzał na Tygryskę, po czym rozejrzał się dokoła.
— Don!
— Paul!
— Myślałem, że zginąłeś na Księżycu. Jak…
— A ja myślałem, że ty… sam nie wiem. Ale jak… Zapadło niezręczne milczenie, każdy czekał, aż tamten pierwszy przemówi. Paul uświadomił sobie, że Don przygląda mu się zaintrygowany. Podciągnął szybko spodnie i zapiął koszulę.
Don znów spojrzał na Tygryskę — przyglądał się jej dłuższą chwilę. Potem spojrzał na kwiaty i wystrój wnętrza, a następnie skierował wzrok na Paula; uniósł brwi, wyciągnął bezradnie ręce i uśmiechnął się znacząco, jakby chciał powiedzieć: „Co mi tam, że układ słoneczny się rozpada, że jesteśmy w niezwykłym polu grawitacyjnym w niezwykłym statku, pośród pustki kosmosu, ale to, co widzę, jest zabawne jak buduarowa farsa”.
Paul poczuł, że się rumieni. Zły był na siebie.
Tygryska odwróciła się na chwilę od tablicy sterowniczej i powiedziała:
— Witam, Donaldzie Merriam. Wybacz małpie, wstydzi się własnej nagości. Ty pewnie zresztą też. Doprawdy, powinniście mieć futro!