Rozdział 18

Nikt oprócz Ramy Joan nie poszedł w ślady Brechta, który chcąc dodać innym animuszu chrapał głośno, ale nawet on po półgodzinie podniósł głowę i wsparł się na łokciu: zainteresowała go dyskusja Paula i Huntera o tym, jaką trasę w wyniku wzajemnych oddziaływań obiorą w kosmosie Ziemia i Wędrowiec.

— Już to sobie obliczyłem, oczywiście w przybliżeniu — wtrącił się Brecht do rozmowy. — Zakładając, że mają identyczną masę, będą się obracać wokół punktu leżącego pomiędzy nimi, a miesiąc będzie trwał dziewiętnaście dni.

— Sądzę, że krócej — zaoponował Paul. — Przecież gołym okiem widać, że Wędrowiec posuwa się bardzo szybko.

Wskazał dziwną planetę rzucającą kasztanowate i jasnopomarańczowe światło, która teraz, przechylona na bok, zmierzała w stronę oceanu, a tępy żółty nos Księżyca zasłaniał jej dolny brzeg.

Brecht roześmiał się.

— To Ziemia się obraca i dzięki temu mamy, wschód słońca — rzekł, a gdy Paul skrzywił się, zły na siebie z powodu takiej bezmyślności, Brecht dodał:

— Zrozumiała pomyłka, Paul. Mój umysł, odziedziczony podobnie jak kość ogonowa po przodkach-jaskiniowcach, również popełnia ten błąd! Ross, spójrz, jak daleko cofnęło się morze! Obawiam się, że pływy nastąpiły wcześniej, niżeśmy się spodziewali.

Usiłując nie przerywać rozmowy, Paul jednocześnie starał się wyobrazić sobie osiemdziesięciokrotnie większe przypływy, a co za tym idzie, osiemdziesięciokrotnie dalsze odpływy i to w sześciogodzinnych odstępach czasu.

— Poza tym — ciągnął Brecht — za jakieś dziesięć dni wpadniemy w dziewiętnastodniową orbitę, bo przyśpieszenie ziemskie następuje z prędkością trzynastu setnych centymetra na sekundę. Kumulacyjne przyśpieszenie Księżyca, również w stosunku do Wędrowca, wynosi teraz metr dwadzieścia na sekundę.

Chłodny wiatr z lądu owiał Paula. Nastawił więc kołnierz wiatrówki, którą zwróciła mu Margo, kiedy Clarence Dodd dał jej jedną z przywiezionych kurtek skórzanych. Dziewczyna, której było chłodno, tuliła do siebie pod kurtką Miau i spoglądała na długą, gładką plażę.

— Spójrz, jak lśni mokry żwir — powiedziała do Paula. — Wygląda tak, jakby ktoś rozsypał cały wagon ametystów i topazów.

— Cicho — syknęła gruba kobieta. — On odbiera wiadomości z kosmosu.

Obok Wandy siedział Drągal i z brodą wspartą na pięści w pozie przypominającej „Myśliciela” Rodina jak zahipnotyzowany wpatrywał się w Wędrowca.

— Cesarz mówi: „Ziemi nie stanie się nic złego — monotonnym głosem, jakby w transie, rzeki Drągal. — Jej rozhuśtane wody się uspokoją, oceany cofną się od brzegów”.

— Istny król Kanut — szepnął Brecht.

— Ten twój cesarz powinien był się wcześniej zorientować i zapobiec trzęsieniom — zauważyła cierpko pani Hixon. Pan Hixon objął ją i szepnął coś do ucha. Kobieta wzruszyła ramionami i powstrzymała się od dalszych komentarzy.

Rama Joan otworzyła oczy.

— No i jak, Rudolfie, na kogo teraz stawiasz? — zapytała. — Na anioły czy na diabły?

— Poczekam, aż któryś podleci dość blisko, żebym mógł zobaczyć, jakie ma skrzydła, białe czy czarne — odparł, ale zaraz zdał sobie sprawę, że to, co powiedział, wcale w obecnej sytuacji nie jest śmieszne, i szybko spojrzał na Wędrowca. Przeszył go dreszcz. Wstał, rozprostował nogi i skierował wzrok na taras.

— Ha, widzę, że kiedy spałem, załadowaliście furgonetkę — skomentował ironicznie. — To ładnie z waszej strony. Nie zapomnieliście nawet o termosach z wodą. To pewnie twoja zasługa, Dodd. — Potem szeptem zapytał Huntera: — Jak tam Ray?

— Nawet się nie obudził, kiedy przenieśliśmy łóżko i przymocowali je w furgonetce. Przykryliśmy go dwoma kocami.

W górze rozległ się warkot. Wszyscy zamarli. Niektórzy podejrzliwie patrzyli na Wędrowca, jakby spodziewali się, że odgłos pochodzi stamtąd. Nagle McHeath zawołał podniecony:

— To helikopter z Vandenbergu… chyba…

Z daleka przypominało to ważkę, ale rzeczywiście był to helikopter patrolowy, który zniżył się nad morzem, zawrócił i teraz leciał wzdłuż plaży najwyżej piętnaście metrów nad Ziemią. Nagle skręcił w ich kierunku i zawisł nad tarasem. Warkot zamienił się w ryk. Podmuch obracanego przez śmigło powietrza rozwiał na wszystkie strony plik nie zużytych białych kartek.

— Wariat czy co? Chce na nas wylądować?! — rozzłościł się Brecht, który tak jak inni przykucnął i patrzył w górę.

Poprzez warkot usłyszeli donośny głos:

— Wynoście się! Wynoście się stąd!

— Cholera, co za bydlaki! — krzyknął Brecht, zagłuszając to, co dalej mówił głos z helikoptera. — Mało, że zatrzasnęli nam drzwi przed nosem, teraz każą nam się wynosić z okolicy!

Stojący obok Brechta Dodd pod niósł pięść i groźnie nią potrząsnął.

— Wynoście się z plaży — dokończył głos. Helikopter zakręcił i poleciał dalej wzdłuż brzegu.

— Hej, Brecht! — wrzasnął Wojtowicz, łapiąc Brechta za ramię. — Może oni chcieli nas ostrzec o przypływie!

— Ależ przypływ nastąpi dopiero za sześć godzin… — Brecht urwał, zdając sobie nagle sprawę, że ryk nie ucichł wraz z odlotem helikoptera. Zobaczył, że przez szpary w tarasie tryska w kilku miejscach woda.

Piasek wokół tarasu pokrywała jasna, falująca piana. Woda podeszła, kiedy oczy wszystkich były zwrócone do góry, a ryk helikoptera zagłuszał ryk fali.

— Ale… — zaczął z oburzeniem Brecht.

— To nie przypływ, lecz tsunami! — krzyknął Hunter. — Fale wywołane podwodnym trzęsieniem ziemi!

Brecht stuknął się w czoło.

Sycząc i szczękając kamykami na piasku, woda zaczęła się cofać, pozostawiając za sobą łaty białej piany.

— Znów nadchodzi! — krzyknął Paul, patrząc z przerażeniem na zbliżającą się białą ścianę. — Włączcie natychmiast silnik!

Hixonowie już byli na przednim siedzeniu. Silnik zaturkotał i zgasł. Tylko zapłon wył cicho. Hunter, Dodd, Brecht i McHeath zeskoczyli na piasek, ustawili się po bokach furgonetki i zaczęli ją pchać. Rama Joan pociągnęła Annę z tarasu i wepchnęła do wozu. Kiedy ta chciała wysiąść, uderzyła dziewczynkę w policzek.

— Siedź tu i trzymaj się mocno! — rozkazała groźnie. Wanda również chciała się usadowić koło Anny, ale Wojtowicz powstrzymał ją siłą.

— Nie tym razem, tłuściochu! — zawołał.

Paul podniósł otwartą klapę wozu, usiłując ją zamknąć.

Silnik wreszcie zapalił. Wojtowicz odepchnął Wandę i razem z Paulem podnieśli klapę: upadli na taras, kiedy wóz ruszył nieco do przodu. Tylne koła piszczały buksując na mokrym piasku. Mężczyźni znów popchnęli z dołu, wóz znów posunął się trochę do przodu, stanął, jeszcze jedno pchnięcie i nagle furgonetka ruszyła, kołysząc otwartą klapą i oświetlając tylnymi światłami ścigającą ją, oszronioną pianą falę.

Druga fala była taka wysoka, że zalała brzeg tarasu: taras się lekko zachybotał, ze szpar w podłodze trysnęła woda jak z fontanny. Kiedy fala się cofnęła, Paul chwycił Margo i pobiegli po śliskich deskach. Dziewczyna kurczowo przyciskała do siebie Miau. Paul zatrzymał się na krawędzi tarasu i spojrzał najpierw za siebie, a potem na mężczyzn na piasku, których woda zbiła z nóg.

— Uciekajmy! Prędko, zanim nadejdzie trzecia! — wrzasnął i wraz z Margo zeskoczył z tarasu. Inni ruszyli za nim, usiłując dopędzić furgonetkę.


Arab, Pepe i Duży spodziewali się, że tabun ubranych na granatowo policjantów pobiegnie za nimi na stację metra na Sto Dwudziestej Piątej Ulicy. Schowali się więc do toalety: Arab trzymał skręty z marihuaną, gotów wrzucić je do muszli, gdyby ktoś nadszedł, Duży miał w razie czego spuścić wodę, a Pepe nasłuchiwał przy drzwiach. Nie było to zbyt mądre, ale działali instynktownie.

Nikt jednak nie nadchodził, nie słychać było tupotu nóg ani krzyków policjantów — panowała zupełna cisza. Po kilku minutach wyszli z ubikacji.

Pusta stacja przypominała dom, w którym straszy, przez jakiś więc czas kręcili się po niej niepewnie. Pepe usiłował wyciągnąć czekoladę z automatu, ale automat się zaciął. Walnął w niego pięścią, ale przestraszył się hałasu. Wsiedli więc do ostatniego wagonu i przeszli do elektrowozu. Tam Arab zaczął manipulować jakimś drążkiem i po chwili go przekręcił. Drzwi zaczęły się zamykać,, pośpiesznie więc przesunął drążek z powrotem. Poruszył następnym drążkiem: warkot silnika wzmógł się, pociąg zadrżał — Arab szybko przesunął drążek na poprzednią pozycję.

— Lepiej tego nie ruszać — powiedział i roześmiał się nerwowo.

Patrzyli przez przednie drzwi w głąb czarnego, podwójnego tunelu, czekając, aż drugim torem nadjedzie pociąg, ale nic nie nadjeżdżało.

Im dłużej przebywali na pustej stacji, tym bardziej zdawało im się, że jest to ich własny, prywatny świat. Czując się jego panami, zapalili trzy skręty. Stali w kabinie motorniczego i zaciągali się.

— Ty, Duży, jak sądzisz, co się tu stało? — zapytał wreszcie Arab.

Duży zmarszczył czoło. Po chwili powiedział:

— Ruskie łodzie podwodne wynurzyły się przy parku Battery. Ruscy pokonali gliny w bitwie na placu Union Square, gliny cofają się na północ, tylna straż odpiera ataki wroga. Rosjanie wciąż posuwają się naprzód. Mój rozkaz dzienny: Żołnierze, kryć się. O niczym nie wiemy.

Arab skinął głową.

— A ty, Pepe? — zapytał.

— To kula ognista! To ono ukazała się w Battery, a potem przypłynęła ulicami do śródmieścia. Ludzie myślą, że to gazy trujące, i uciekają na dachy, ale to nie są gazy trujące, to dobry dym, słodka mieszanka makowa. Wszyscy uduszą się oprócz nas. Będą się bali oddychać. No, Arab, twoja kolej.

Poczuli lekki powiew z tunelu. Niósł on charakterystyczny dla kolei zapach metalu, suchego kurzu, nie my tych ciał, a nawet wyładowań elektrycznych.

— No, Arabie, przecież tyś zaczął — nalegał Pepe.

— Dobrze, już mi świta — powiedział Arab. — Woda w rzece przybrała, sami widzieliście, i wciąż przybiera. Zalewa Battery, występuje z brzegów i płynie na północ. Potop jak za Noego! Każą ludziom wejść na dachy i zamienić się w słupy soli. Opróżnić piwnice i stacje metra. Gliny wieją. Strażnicy czekają z wężami, ale z wodą przecież walczyć nie potrafią. Więc też wieją. A wody jest coraz więcej i więcej.

— Niezłe — stwierdził z.przekonaniem Duży. — Całkiem prawdopodobne.

Powiew stał się mocniejszy, a wraz z nim wzmógł się smród z tunelu. Czuć było jakiś nieznany zapach. W głębi tunelu dostrzegli niebieski błysk.

— Pociąg nadjeżdża — rzekł Pepe.

I znów niebieski błysk. Potem następny. Wiało coraz silniej. Trzej narkomani rozpoznali obcy zapach — był to zapach wody. Usłyszeli coraz donośniejszy ryk.

— Ciemny pociąg jedzie po obu torach! — krzyknął Arab.

Niebieskie błyski zbliżały się coraz bardziej, stawały się coraz jaśniejsze. Słony, kwaśny wiatr był już teraz wichurą: papiery fruwały, kurz się unosił, ryk wzmagał się, jakby ryczało tysiąc lwów.

Przez chwilę, stojąc objęci mocno, widzieli pieniącą się, ciemną od brudu falę, zwieńczoną niebieskim błyskiem.

l wtedy uderzył w nich strumień naładowanej elektrycznością słonej wody.


Sally i Jake jedli jajecznicę ze srebrnej tacy ustawionej nad niebieskim płomykiem i kawior z kryształowej misy ustawionej wśród kostek lodu.

— Ale jesteśmy wysoko — powiedziała Sally, wyglądając przez okno. — Widać tylko Empire State Building, wieżę radia i gmach Chryslera… a czy tamten daleki punkcik to Waldorf Astoria?

— Naliczyłem czterdzieści pięter, zanim wsiedliśmy do prywatnej windy Hasseltinea — odparł, smarując grzankę kawiorem.

Sally wzięła filiżankę kawy, podeszła do wysokiej, chromowanej balustrady i wychyliła się mocno do przodu.

— O rany! — zawołała. — Ludzie wyglądają jak mrówki. Biegną. Ciekawa jestem dlaczego? Jake, pytałam cię kiedyś, do czego służą te hydranty w budynkach — pamiętasz, myślałam, że gasi się nimi pożary samochodów albo powstrzymuje tłumy buntujących się robotników z zakładów odzieżowych.

— Nie, myje się nimi rano ulice — wytłumaczył chłopiec. Nalał sobie kawy z wysokiego, podłużnego dzbana z czerwonym światełkiem p;rzy podstawce. Dziewczyna skinęła głową.

— Tak też myślałam — właśnie myją ulice.

— E, tam. Ulice myje się o czwartej rano. A teraz jest ósma.

Spojrzenie Jake'a było coraz bardziej nieobecne. Usiłował sobie przypomnieć pomysł na zarobienie pieniędzy, który przyszedł mu do głowy na Times Square.

— Może. Ale ulice są okropnie mokre — stwierdziła dziewczyna. Przez chwilę jeszcze patrzyła w dół.

— Jake? — odezwała się znów.

— Co takiego? Daj mi się skupić, Sally.

— Miałeś rację. Woda nie płynie z tych małych hydrantów. Płynie z metra.

Jake podskoczył do góry, a potem wyrżnął piętami o podłogę, aż go zabolały. Podłoga zadrżała. Rozległ się potężny ryk, budynek przechylił się, wyprostował i znów się przechylił. Wymachując rękami, chwycił się wreszcie balustrady, przy której Sally kołysała się i wrzeszczała, przekrzykując ryk. Filiżanka, którą upuściła, i kawałki tynku, które osypały się z fasady domu, widziane z góry wyglądały na chodniku jak mikroskopijne punkciki.

Huśtanie ustało i ryk ucichł. Sally wychyliła się i wskazała czarną wstęgę wydobywającą się na dole z ich budynku.

— Spójrz! — krzyknęła. — Dym! Och, Jake, co za wspaniały widok! — zawołała, kiedy chłopiec usiłował odciągnąć ją od balustrady. — Powinniśmy o tym napisać sztukę.

Mimo całego zamieszania Jake uświadomił sobie, że to jest właśnie ten pomysł, którego nie mógł sobie przypomnieć.

Za nimi czerwone światełko u podstawy dzbana do kawy zgasło, zbladł też pomarańczowy blask maszynki do grzanek.


Margo, Paul i ich współtowarzysze przebiegli przez trzy następne fale (Drągal i Ida niemal przez całą drogę wspólnymi siłami ciągnęli Wandę), w których było więcej piany niż wody i które sięgały zaledwie do łydek. Zdyszani zatrzymali się wreszcie na suchym piasku, dopóki potężne grzywacze nie zmusiły ich do dalszej ucieczki.

Przed nimi na tle nieba blednącego wraz z nadejściem świtu widniały potężne, czarne góry Santa Monica. Nieco bliżej, choć, bardzo już daleko, migotały malejące światła furgonetki. Hixon wybrał najkrótszą drogę z plaży, wiodącą między wielkim wzniesieniem z Vandenbergiem 2 a niższymi, rozbitymi skałami, które zasypały samochody, i reszta grupy pobiegła za furgonetką. Była to słuszna decyzja: gdyby Hixon wybrał inną drogę, biegliby bokiem do fal po niższej jeszcze plaży; kłopot jednak polegał na tym, że nawet ta droga przez długi czas prowadziła przez piasek i gładki piaszczysty teren — koryto wyschniętej rzeki.

Za nimi Wędrowiec dotykał już powierzchni oceanu. Zaokrąglony romb Księżyca znów go z przodu zasłaniał. Tarcza planety przypominała symbol in-jang, tyle że teraz lekko przechylony na bok. Z trudem łapiąc oddech Brecht pomyślał: Właśnie od tego wszystko się zaczęło. Planeta wykonała pełny obrót — jej dzień trwa sześć godzin. Nagle jakiś czarny, kwadratowy kształt, wyszczerbiony po bokach, wzniósł się w górę i zasłonił mu Wędrowca.

Był to taras, na którym zorganizowali sympozjum, wyrwany z ziemi przez drugi potężny grzywacz.



I wtedy Brecht usłyszał ryk.

Inni zaczęli biec, biegł więc za nimi, czując, jak malutkie igiełki kłują go w serce.

Wtem… zdawało się, że Wędrowiec jednym gwałtownym skokiem pokonał czterysta tysięcy kilometrów i zawisł tuż nad nimi, zasłaniając całe niebo oprócz szarego kolistego pasma horyzontu.

Zatrzymali się w pół kroku, nie zważając na ścigającą ich, ryczącą, spienioną falę, która w każdej chwili mogła ich zmiażdżyć gruzami tarasu.

Hunter pierwszy właściwie ocenił odległość i rozmiary i pomyślał: Nie, to tylko — mój Boże, tylko! — latający talerz o średnicy piętnastu metrów, ozdobiony fioletowozłotym symbolem in-jang i wbrew prawu ciążenia zawieszony cztery metry nad nami. I znów zaczął biec.

Pierwszy i najmniejszy z potężnych grzywaczy chlusnął na nich pianą i opadł, sięgając im ruchliwą wodą do kolan. Chociaż myślami byli przy obiekcie wiszącym nad nimi, wszyscy zareagowali na ten nagły atak wody. Ręce czepiały się śliskich rąk towarzyszy, chwytały się mokrych talii i płaszczy. Wanda upadła i Wojtowicz dał nurka, żeby ją wyciągnąć z wody.

Margo wbiła paznokcie w szyję Paula i krzyknęła mu do ucha:

— Miau! Ratuj natychmiast Miau! — Drugą ręką wskazała wodę.

Paul zobaczył, jak koniec ogona i uszy Miau znikają w brudnej pianie. Bez namysłu wyciągnął ręce i rzucił się kotce na ratunek. Nie widział więc tego, co się w tej chwili stało.

Pośrodku talerza rozwarł się różowy, półtorametrowy właz — trzymając się ramy włazu spiczastym, chwytnym ogonem i pazurami przednich łap, wychyliła się z niego zielonofioletowa puszysta istota…

— To diabeł! — krzyknęła Idą. — Rama Joan miała rację, że na planecie są diabły!

— Tygrys! — wrzasnął Harry McHeath. Słysząc ten okrzyk, Brecht pomyślał mimo woli: Boże, jak w komiksie! Tygrysy z Marsa!

— Władczyni! — zawołał Drągal, zziębnięte nagi ugięły się pod nim, a w nozdrzach mimo odoru mętnej wody poczuł lekki zapach niebiańskich perfum…

Duże fioletowe oczy o czarnych źrenicach zlustrowały szybko ich twarze, zarazem jednak istota spoglądała na nich jakby z pogardą.

Druga olbrzymia fala była nie dalej niż dziesięć metrów za nimi: taras niczym deska surfingowa pędził na jej grzbiecie, wokół niego huśtały się na wodzie krzesła, za nim płynął rozbity domek plażowy.

Z włazu wysunęła się zielona łapa z szarym pistoletem o zwężającej się lufie, wycelowała go w stronę morza i przesunęła nim w prawo i w lewo.

Nie było żadnego błysku, płomienia czy hałasu, ale olbrzymia fala zmalała i woda opadła. Taras zsunął się z jej grzbietu i popłynął w bok. Zniszczony domek plażowy skręcił w stronę Vandenbergu 2. Piana cofnęła się i znikła. Woda kotłowała się niezdecydowanie. Kiedy wreszcie fala dotarła do miejsca, gdzie stali, nie miała już siły pierwszego grzywacza i sięgała im zaledwie do ud.

Szary pistolet wciąż posuwał się w prawo i w lewo.

Ze strony lądu powiał silny wiatr. Brecht stracił równowagę i z pewnością upadłby, gdyby nie podtrzymała go Rama Joan.

Głowa i ramiona Paula wynurzyły się z piany. Tulił do siebie zmokłą Miau.

Wiatr dął nadal.

Dziwna istota wychylająca się z różowego włazu wydłużyła się niewiarygodnie w stronę Paula, tworząc zielony łuk w fioletowe pasy.

Szary pistolet upadł, złapała go Margo.

Fioletowoszare pazury wbiły się w ramię Paula i jakaś siła, znacznie większa od siły mięśni ludzkich, wciągnęła mężczyznę wraz z kotką przez różowy właz. Margo, Brecht i Rama Joan trzymając się kurczowo za ręce, żeby zachować równowagę, widzieli to wszystko bardzo wyraźnie.

Fioletowozielona istota weszła do latającego talerza za Paulem i Miau.

Naraz, bez dostrzegalnego ruchu, talerz, nie większy teraz od Księżyca, znalazł się o setki metrów nad ich głowami, a właz stał się tylko ledwie widocznym punkcikiem.

Margo schowała szary pistolet pod kurtkę.

Wiatr z lądu ustał.

Punkcik zgasł, latający talerz znikł.

Trzymając się za ręce, cała grupa ruszyła w stronę lądu — brnęli po kolana w wodzie, która ciągnęła ich z powrotem, w głąb oceanu.


Bagong Bung wychodząc na swoim kutrze „Machan Lumpur” z wezbranych wód małej zatoki na południe od DoSon, gdzie udało mu się wreszcie pomyślnie, acz z niemiłym w konsekwencjach opóźnieniem, dostarczyć na miejsce przemycany towar, ujrzał wkrótce po zapadnięciu zmroku, jak Wędrowiec wyłania się z przysłoniętej chmurami Zatoki Tonkińskiej. W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej, na plaży, mała grupka, co umknęła przed falami tsunami, obserwowała, jak ostatni rąbek planety znika w Pacyfiku. Dla Bagonga Bunga znak in-jang był znanym symbolem chińskim — nazywał go w myśli „dwoma wielorybami” — a zniekształcony Księżyc, na który od razu skierował mosiężną lunetę, skojarzył mu się z olbrzymim worem żółtawych diamentów.

Tak więc dla Bagonga Bunga Wędrowiec, który wchodził na niebo tam, gdzie powinien był ukazać się Księżyc, nie był nieproszonym intruzem, lecz zwiastunem szczęścia, nadprzyrodzoną zachętą. Diamenty przywiodły mu na myśl zatopione statki pełne skarbów, leżące gdzieś tu, na dnie płytkich wód. Natychmiast powziął nieodwołalną decyzję, że kiedy nadejdzie świt, a wraz z nim odpływ, przynajmniej raz spróbuje nurkowania tam, gdzie, jak podejrzewa, leży zatopiony wrak „Królowej Sumatry”.

— Wejdź na pokład, CobberHume! — zawołał przez zardzewiałą tubę do Australijczyka, który był mechanikiem na „Machan Lumpur”. — Mamy szczęście. E, co ci mam mówić. Chodź, to sam zobaczysz. O tak, zobaczysz!

Загрузка...