Rozdział 6

Paul nerwowo trącił Margo, żeby przestała chichotać, a jednocześnie kobieta z drugiego rzędu zawołała do łysego mężczyzny na podium:

— Co to jest ta nadprzestrzeń, z której mogą nagle wyłaniać się planety?

— Właśnie, może by pan nam w skrócie wyjaśnił — tonem doświadczonego dyskutanta powiedział Brodacz, zwracając się do Łysego.

— Nadprzestrzeń to pojęcie używane w fizyce teoretycznej, poza tym termin ten występuje również w wielu opowiadaniach fantastycznonaukowych — rozpoczął wywód Łysy. Poprawił okulary i przesunął ręką po lśniącej czaszce. — Jak wiadomo, zwykle za największą prędkość uważa się prędkość światła. Trzysta tysięcy kilometrów na sekundę wydaje się dużo, ale jest to żółwie tempo, jeżeli chodzi o ogromne odległości między gwiazdami i wewnątrz galaktyki — niezbyt dobra perspektywa dla podróży kosmicznych.

Ale jednak — ciągnął Łysy — istnieje teoretyczna możliwość, że czas międzyplanetarny jest tak spaczony i nierówny, iż odległe rejony naszego kosmosu stykają się w innym wymiarze — w nadprzestrzeni — tu właśnie można użyć tego słowa. Albo nawet, że każdy rejon styka się ze wszystkimi innymi rejonami. W takiej sytuacji podróżowanie szybsze od prędkości światła jest teoretycznie możliwe, gdybyśmy się przebili z naszego wszechświata w nadprzestrzeń, a potem wrócili z niej na dowolnie obrany punkt we wszechświecie. Mówi się oczywiście o podróżach w nadprzestrzeni tylko odnośnie do statków kosmicznych, ale nie widzę powodu, dlaczego odpowiednio wyposażona planeta nie mogłaby też tak podróżować. Oczywiście to tylko teoria. Naukowcy tacy jak Bernal i filozofowie tacy jak Stapledon, że nie wspomnę już o pisarzach takich jak Stuart i Smith, wysuwali teorie o wędrujących planetach.

— Teorie! — parsknął Drągal, dodając półgłosem: — Ale brednie!

— A co pan na to? — zapyta! Brodacz, — niemalże obojętnie kierując pytanie do Łysego. — Czy są jakieś konkretne dowody potwierdzające istnienie nadprzestrzeni lub podróży w nadprzestrzeni?

Siedząca za Łysym kobieta w turbanie z zaciekawieniem spojrzała na obu mężczyzn.

— Nie! Nie ma nawet najmniejszych — uśmiechnął się Łysy. — Usiłowałem namówić moich przyjaciół astronomów, żeby poszukali jakichś dowodów, ale nie potraktowali tego serio.

— To ciekawe — zastanowił się Brodacz. — Jałcie to mogą być dowody?

— Sam się nad tym zastanawiałem — stwierdził z dumą Łysy. — Mam nawet pewien pomysł, mianowicie siła niezbędna do tego, żeby statek dosta! się w nadprzestrzeń, a potem się z niej wydostał, może tworzyć chwilowe sztuczne pola grawitacyjne — pola tak silne, że w sposób widoczny zniekształcałyby światło gwiazd na tym odcinku przestrzeni. Powiedziałem znajomym astronomom, żeby w bezchmurne noce obserwował, czy gwiazdy nie wirują — oczywiście przez teleskopy satelitarne — i żeby w migawkowych fotografiach astronomicznych szukali dowodów tego zjawiska — gwiazd na krótki czas gasnących lub wirujących w dziwny sposób.

Chuda kobieta odezwała się z drugiego rzędu:

— Czytałam w gazecie o mężczyźnie, który widział, jak gwiazdy wirują. Czy to byłby dowód?

— Obawiam się, że nie — uśmiechnął się pod nosem Łysy. — Może po prostu był pijany? Nie należy traktować wszystkich tych opowiastek zbyt poważnie.

Paul poczuł, że przechodzą go ciarki. Jednocześnie Margo złapała go za rękę.

— Paul — szepnęła podniecona. — Łysy przecież mówi o tym, co widziałeś na fotografiach.

— To brzmi podobnie. — Paul zadumał się, usiłując uporządkować myśli. — Nawet bardzo podobnie. Użył słowa „wirują” — dodał zdziwiony.

— Wiesz — powiedziała Margo — to, co on mówi, nie jest takie głupie.

— Opperly uważa… — zaczął Paul, ale nagle zdał sobie sprawę, że Łysy mówi do niego.

— Czy państwo w ostatnim rzędzie… przepraszam, nie wiem, z kim mam przyjemność… chcieliby coś dodać?

— Ależ nie — odparł natychmiast Paul. — Jesteśmy po prostu zafrapowani tym, co pan powiedział.

Łysy skinieniem ręki podziękował za słowa uznania.

— Kłamczuch — uśmiechnęła się Margo. — Mam wielką ochotę powiedzieć mu o wszystkim.

Paul nie zdobył się na to, żeby jej zabronić — i chyba postąpił słusznie. Nagle ogarnęło go znów silne, choć niejasne poczucie winy. Wiedział, że nie może ujawnić tajnych informacji i to komu jak komu, ale fanatykom latających talerzy. Ale zarazem trudno mu było pogodzić się z tym, żeby taki człowiek jak Łysy nic nie wiedział o fotografiach.

Wrócił myślami do dyskusji i znów przeszły go ciarki. Do cholery, to niesamowite, ale hipotezy Łysego pokrywają się z tym, co ukazują fotografie. Spojrzał niepewnie na ciemny Księżyc, i znów w myśli usłyszał pytanie Margo: A gdyby tak gwiazdy zaczęły teraz wirować?

Kanistry na pył księżycowy, wiszące na cienkich metalowych drążkach nad połyskliwą powłoką dwutlenku węgla, wyglądały jak dziwne mechaniczne owoce w zamarzniętym ogrodzie. Poruszając się w blasku reflektora umocowanego w hełmie, Don Merriam podszedł do pierwszego kanistra, stąpając najostrożniej jak tylko mógł, żeby nie wzbić tumanu trującego pyłu. Mimo to jego metalowe buty wznieciły kryształki suchego lodu, które raptownie opadły — zjawisko charakterystyczne dla pyłu i „śniegu” na pozbawionym atmosfery Księżycu. Merriam dotknął spustu, który hermetycznie zamykał kanister, zdjał kanister z drążka i wrzucił go do torby.

— Jestem najlepiej płatnym zbieraczem owoców po tej stronie Marsa — rzekł do siebie nie bez racji. — A mimo to pracuję za szybko jak na wymagania Gomperta, bossa naszego związku zawodowego i zwolennika wolnego tempa.

Znów spojrzał w górę na czarną Ziemię otoczoną mosiężnym pierścieniem.

— Dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent ludzi na Ziemi myśli, że się tu po prostu obijam — powiedział sam do siebie. — Wydaje im się, że badanie przestrzeni kosmicznej to tylko roboty publiczne dla bezrobotnych, największe od czasu piramid. Albo od czasu budowy kolei żelaznej. Ziemskie mięczaki! Troposferyczne pąkle! — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Słyszeli o kosmosie, ale wciąż nie wierzą, że kosmos istnieje. Nie byli tutaj i nie przekonali się na własne oczy, że Ziemi nie podtrzymuje żaden gigantyczny słoń, a słonia gigantyczny żółw. Kiedy mówię „planeta” i „statek kosmiczny”, kojarzy im się to z horoskopem i latającym talerzem.

Podchodząc do następnego drążka z kanistrem, wzbił w górę fontannę kryształków, które zagrzechotały cicho o nogawki jego kombinezonu. Było to echo dawnych lat — przypomniały mu się mroźne dni w Minnesocie, kiedy suchy śnieg skrzypiał pod kaloszami.

— Niech pan sprawdzi, panie Kettering. Przy Koperniku widzę białe mrugające światło — oznajmiła Barbara Katz.

Knolls Kettering III, poskrzypując kośćmi stawów, zajął miejsce Barbary przy teleskopie.

— Ma pani rację — stwierdził. — To pewnie Rosjanie sprawdzają sygnały świetlne.

— Dziękuję — odparła dziewczyna. — Kiedy chodzi o Księżyc, nie mogę na sobie polegać. Wciąż widzę światła Luny, Layportu czy innych miast z książek fantastycznonaukowych.

— Przyznam się pani, że ja też! A teraz widać czerwony sygnał.

— Mogłabym zobaczyć? Ale po co ma pan ciągle wstawać? Może lepiej usiądę panu na kolanach… jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, a stołek wytrzyma.

Knolles Kettering III roześmiał się.

— Świetny pomysł, ale przy najmocniejszym nawet stołku plastikowa kość w moim biodrze chyba nie wytrzyma — powiedział z żalem.

— Och, serdecznie panu współczuję!

— Mniejsza o to. I tak możemy razem oglądać niebo. Tylko proszę mi nie współczuć.

— Dobrze — obiecała Barbara. — To zresztą całkiem romantyczne mieć plastikowe części, tak jak ci starzy żołnierze, którzy wykładają na akademiach kosmicznych w opowiadaniach Heinleina i E. E. Smitha.


Don Guillermo Walker zrozumiał w końcu, że lśniąca czerń przed nim to woda — małe jezioro, a nie to wielkie — bo w odległości mniej więcej piętnastu kilometrów ujrzał wreszcie iskrzące się światła Managui. Nagle coś innego przyszło mu na myśl: za późno wystartował. Co będzie, jeżeli Księżyc wyjdzie z zaćmienia i oświetli go, dokładnie wskazując jego położenie odrzutowca el presidente i działom przeciwlotniczym? Będzie się wtedy czuł jak maszynista teatralny, który zmieniając po ciemku dekoracje na scenie, znajdzie się nagle w kręgu przedwcześnie zapalonego reflektora. Żałował, że nie fest w Chicago i nie występuje w jakiejś podrzędnej trupie, że nie zagrzewa do walki komórki organizacji Bircha pod hasłem „broń dla Południa”, że nie ma znów dziesięciu lat, jak wtedy, gdy w Milwaukee organizował na podwórzu własne przedstawienie cyrkowe i igrał ze śmiercią zjeżdżając na ziemię po zardzewiałym drucie z wysokości sześciu metrów.

Wspomnienia z dzieciństwa dodały mu otuchy. Skoro gotów był umrzeć dla podwórzowego cyrku, tym bardziej gotów jest zginąć bombardując latynoskie miasto! Włączył silnik na maksymalna prędkość: śmigło cięło teraz powietrze z nieco większą siłą.

— Guillermo geronimo! — krzyknął don Guillermo. — La Loma, strzeż się!

Загрузка...