Brecht zatrąbił czterokrotnie i zatrzymał wóz przy skalistym zboczu, gdzie obozowali w nocy. Hixon znów prowadził furgonetkę, natomiast w samochodzie obok Brechta siedziały Anna i Rama Joam, a na tylnym siedzeniu Margo i Hunter.
Cała piątka rozmawiała z ożywieniem, mimo, a może właśnie dlatego, że miała umazane na czarno twarze, a ubranie mokre i brudne od dziwnego, ciepłego, czarnego deszczu, który niedawno przestał padać. Doszli do wniosku, że deszcz jest czarny od popiołów wulkanicznych niesionych przez wiatr z Meksyku i innych terenów na południu.
— Albo od wodorostów wyrzuconych przez odpływ i wessanych przez trąbę powietrzną — zaryzykował hipotezę Brecht. — Ma słony smak.
Niebo pokrywały zwały ciemnych chmur, które wchłaniały jasne, srebrne światło.
— Wysiadać! — zawołał wesoło Brecht. — Ross, sprawdź, czy w wyrwie nie ma wody. Chciałbym przejechać, zanim minie obleci strach.
Hunter ruszył pośpiesznie, Morgo pobiegła za nim.
Furgonetka zatrzymała się za Corvettą, a za nią autobus, na którego żółtej powierzchni odcinały się czarne zacieki.
— Powiedz swoim, żeby wysiedli! — zawołał Brecht do Hixona” — Musimy przejechać na drugą stronę, tak jak dziś rano. Harry, powiedz Doddowi, żeby czym prędzej wypędził wszystkich z autobusu. Nie mamy chwili do stracenia. Sam stan przy autobusie i obserwuj drogę za nami.
Anna przytuliła się do Brechta.
— Czy mogę zostać z panem w samochodzie? — zapytała. — Ja się nie boję, że spadniemy.
— Przykro mi, kochanie, ale twoja mama powiedziałaby, że kuszę Kali. boginię zła — odparł i nachylając się dotknął umazanym policzkiem policzka dziewczynki. Rama Joan uśmiechnęła się przyjaźnie i zabrała roześmianą Annę z samochodu.
— Wody nie ma! — krzyknął do nich Hunter, ale w tej samej chwili stracił grunt pod nogami i upadł na ziemię. — Ale ślisko jak diabli — dodał, patrząc na Margo, która uśmiechała się ironicznie, i wstał. — Ta warstwa mokrego popiołu jest zdradliwa.
Uśmiech znikł z twarzy Ramy Joan.
— Może byśmy zasypali wyrwę kamieniami albo przynajmniej oczyścili z błota ten kawałek — powiedziała nerwowym szeptem do Brechta.
Brecht wychylił się przez okno i odrzekł cicho i pośpiesznie:
— Nie, moja miła. Ci pijani chuligani wkrótce wydostaną jakieś wozy z zatoru i ruszą w stronę plaży. Nie będą z nami robić ceregieli — zabijanie jest ich drugą naturą. Nie mamy chwili do stracenia.
Oparł się wygodnie o siedzenie, zatrąbił i nacisnął gaz.
— Z drogi! — krzyknął.
Jechał prędko: samochód przeskoczył przez wyrwę bez najmniejszego poślizgu. Brecht zatrzymał wóz z dala od urwiska i biegiem wrócił do Ramy Joan, Margo i Huntera, którzy stali nad wyrwą. Anna rozmawiała przy autobusie z McHeathem i oglądała z zainteresowaniem jego karabin.
— Nie myślałem, że tak gładko pójdzie — powiedział. — Na starość staję się tchórzliwy.
Margo i Hunter wybuchnęli śmiechem. Rama Joan uśmiechnęła się niepewnie.
— Proszę pana! — zawołała piskliwie Idą, która stała przy furgonetce. — Ray Hanks nie chce, żeby go znów wynoszono.
Brecht rozejrzał się, po czym wzruszył ramionami.
— Będzie prędzej — mruknął, a potem krzyknął: — Dobra, zaryzykujemy i Ruszaj, Hixon!
Furgonetka również nabrała prędkości. Dopiero kiedy podskakując przejechała bezpiecznie przez wyrwę, zobaczyli, że pani Hixon nie wysiadła, lecz pochylona nad łóżkiem Hanksa, trzymała się ściany furgonetki.
Wojtowicz wysiadł z autobusu i stąpnął przy McHeathie i Annie. Pozostali pasażerowie autobusu: Drągal, Wanda, Ida oraz dyskutujący zawzięcie Dodd i dziadek, ruszyli w kierunku wyrwy.
Brecht nacisnął ma czoło zabrudzony czarny kapelusz i energicznie ruszył im naprzeciw.
— Wiem! Wiem! — powiedział, zanim dziadek zdążył otworzyć usta i ukazać swoje szczerbate uzębienie. — Tylne koła są zdarte i tak dalej. Rudolf rajdowiec zaraz się tym zajmie.
— Jeden cylinder wysiadł! — zawołał za nim dziadek, ale Brecht nawet się nie obejrzał.
Clarence Dodd spojrzał na zabrudzone twarze otaczającej go grupki.
— Ten deszcz uradowałby serce Charlesa Forta, miłośnika niesamowitości — powiedział z uśmiechem. — Wyglądacie tak, jakbyście mieli uczestniczyć w indiańskim pogrzebie.
Rama Joan nagle ruszyła za Brechtem w stronę autobusu. Stojąca przy Rudolfie Anna pomachała jej ręką.
— Mamusiu! — zawołała.
Rama Joan stanęła i niepewnie pomachała do córki.
Anna zaczęła chichotać, a McHeath i Wojtowicz roześmieli się z czegoś, co powiedział Brecht wsiadając do autobusu. Silnik zawarczał i autobus nabrał prędkości, po chwili jednak jakby go zarzuciło.
— Drugi bieg czasem się zacina — mruknął dziadek.
Autobus powoli wjechał w wyrwę. Kiedy z niej wyjeżdżał, przednie koła za bukso wały, a tylne zaczęły się prędko zsuwać na bok. Brecht dodał gazu. Koła zapiszczały jac śliskiej, kamiennej drodze. Brecht zahamował raptownie. Autobus staczał się do tyłu.
McHeath rzucił Wojtowiczowi karabin i pobiegł szosą do autobusu, potykając się na wyboinach i wzgórkach.
Autobus zatrzymał się na skraju dwustumetrowej przepaści, gdy przednie koło natrafiło na niewielki głaz leżący w wyboinie. Wszyscy widzieli, jak Brecht stara się podnieść z przechylonego do tyłu siedzenia, jak usiłuje stanąć na pochyłej podłodze i chwyta za klamkę, żeby otworzyć przednie drzwi.
Hunter chwycił Morgo za ramię, wsadził rękę pod jej kurtkę i wyciągnął pistolet impetu.
McHeath był już niemal przy krawędzi przepaści. Wojtowicz nie wiedział, co chłopak właściwie chce zrobić — może zaprzeć się mocno nogami i podać rękę Brechtowi, żeby ten nie stracił równowagi, skacząc na śliskie zbocze.
Brecht otworzył drzwi i wysunął głowę. Niewielki głaz, który przytrzymywał koło, stoczył się w przepaść, tylne koła zjechały z krawędzi, podłoga przechyliła się jeszcze bardziej, utrudniając Brechtowi ucieczkę, i autobus, trąc zgrzytliwie podwoziem o skraj urwiska, powoli zaczął się zsuwać.
Hunter nacisnął malutki zwrotny drążek umieszczony na kolbie pistoletu i przekręcił go tak, żeby strzałka było skierowana w przeciwną stronę niż lufa.
Brecht wysunął się do potowy, kiedy nagle pojazd przechylił się gwałtownie i mężczyzna wpadł z powrotem do środka. Autobus zsunął się z krawędzi i runął w przepaść, a wraz z nim Rudolf Brecht, który zdążył jeszcze spojrzeć na przyjaciół stojących na zboczu, zdjąć czarny kapelusz i nim machnąć.
Hunter wycelował pistolet i nacisnął spust.
Twarz Brechta i jego podniesiona ręka znikły z pola widzenia, tylko czarny kapelusz, niesiony chłodnym wiatrem, przypłynął znad krawędzi.
McHeath rzucił się na skraj urwiska i trzymając się skalnej krawędzi, spojrzał w dół.
Zbocze zadrgało, usłyszeli huk, kiedy autobus uderzył o dno wąwozu.
Chłodny powiew przybrał na sile. Czarny kapelusz podleciał prosto do Huntera i zawisł na lufie pistoletu. Niewielki głaz zaczął się toczyć pod górę. Hunter zdjął palec ze spustu. Niewielki głaz zawrócił i potoczył się w dół. — Nie żyje! — zawołał McHeath załamującym się głosem. — Wypadł z autobusu. Widziałem, jak spadał. Przygniótł go autobus.
— Gdybym o sekundę wcześniej… — szepnął Hunter.
— Przekręciłeś strzałkę o sto osiemdziesiąt stopni, żeby wytworzyć pole przyciągania, tak? — spytał Clarence Dodd, a kiedy Hunter skinął ze smutkiem głową, dodał: — To logiczne.
Hunter chwycił czarny kapelusz z lufy pistoletu, jakby chciał go rzucić na ziemię i podeptać. Ale tylko na niego spojrzał.
Dobiegł ich daleki głuchy odgłos: niewielki głaz uderzył o ziemię dwieście metrów niżej.
W Arizonie na słonecznym płaskowyżu, przypominającym parsyjską Wieżę Ciszy, sępy zdzierały ostatnie kawałki mięsa z twarzy Asy Holcomba, odsłaniając nagą, czerwoną czaszkę.
Paul Hagbolt siedział wsparty wygodnie o ciepłe, gładkie okno zajmujące potową pojazdu Tygryski. Patrzył na pękającą pokrywę lodową na biegunie północnym Ziemi i na olbrzymie kry unoszone przez potężne fale szalejące na Morzu Grenlandzkim, w Zatoce Baffina i w Cieśninie Beringa. Cała niemal Arktyka zalana była.światłem słonecznym, gdyż na północnej półkuli Ziemi było lato.
W pojeździe panował półmrok; do wnętrza wpadało trochę światła odbitego przez ośnieżony lód, na którym lśniły jasne punkciki — gwiazdy na białym niebie — ilekroć fale obracały kry pod odpowiednim kątem do słońca.
Tygryska również leżała wyciągnięta przy oknie nie opodal Paula. Głaskała Miau, która nagle wysunęła się spod jej trójpalczastej łapy o fioletowych poduszkach, odbiła się tylnymi łapami od zielonego ramienia w fioletowe pasy i skoczyła nad Paulem do kwietnika po drugiej stronie pojazdu — przypuszczalnie po to, żeby go znów zwiedzić, tym razem w tajemniczym blasku pokrywy lodowej. Miau szybko przystosowała się do nowych warunków grawitacyjnych i z radością unosiła się między roślinom! i grubymi łodygami, od czasu do czasu wystawiając znad liści i kwiatów malutki, uśmiechnięty pyszczek.
Tygryska wydała krótki, melodyjny pomruk, podobny do westchnienia. Paulowi przyszło na myśl, że kotka skierowała statek nad biegun północny zapewne po to, aby móc spokojnie patrzeć na Ziemię bez przykrego uczucia, że tam giną ludzie. Chciał już jej powiedzieć, że na biegunie północnym jest, a raczej była do wczoraj, radziecka stacja meteorologiczna, ale doszedł do wniosku, że w końcu Tygryska, jeżeli zechce, sama może to wyczytać z jego myśli.
Talerz bez ostrzeżenia zaczął się nagle wznosić z ogromną prędkością. Najpierw raptownie zmalała pokrywa lodowa, a potem cała Ziemia.
Paul starał się nie okazać zdziwienia. Wiedział, że koty nie lubią gwałtownych reakcji, a zresztą zdążył się już przekonać, że Tygryska potrafi operować tablicą sterownicza nie dotykając jej ani na nią nie patrząc.
Wokół zabłysły gwiazdy. W miarę jak Ziemia malała, w polu widzenia ukazywał się stopniowo Wędrowiec. Wędrowiec również miał swego rodzaju biegun północny — żółty, pochyły obszar — na fioletowym tle — z którego wystawała żółta szyja, szyja dinozaura. Z tej odległości żółty kształt przypominał topór wojenny.
Wznosili się pod katem prostym do promieni słońca, toteż promienie nie wpadały bezpośrednio do kabiny. Ziemia i Wędrowiec, po którego słonecznej stronie widać było sierp pękniętej Luny, wyglądały jak dwie półkule.
Kiedy przygasł blask odbity przez pokrywę lodową, w kabinie zapadł zmrok. Planety, które wreszcie Jakby się zatrzymały, wyglądały teraz jak dwa małe. prawie nieuchwytne dla oka, sąsiadujące ze sobą półksiężyce na tle po! gwiezdnych — konstelacji przeważnie Paulowi nie znanych, gdyż można je było oglądać tylko z południowej półkuli Ziemi, Bez większego zdziwienia zdał sobie sprawę, że pojazd w ciągu niecałej minuty wzbił się kilka milionów kilometrów w górę — z prędkością niewiele mniejszą od prędkości światła.
Było to tak, jakby przeszedł z Tygryska przez miasto, skręcił do dużego, nie oświetlonego parku i patrzył teraz na światła miasta poprzez hektary ciemnych trawników i drzew. Po pewnym czasie jednak przytłoczyło go straszliwe osamotnienie.
— Czujesz się Bogiem? — zapytała szeptem Tygryska. — Ziemia u twoich stóp — dodała.
— Sam nie wiem — odparł. — Czy mogę zmienić to, co się już stało? Czy mogę wskrzesić umarłych?
Tygryska nie odpowiedziała, ale w ciemnościach Paulowi zdawało się, że kotka potrząsa głową.
Przez chwilę panowała cisza. Potem Tygryska znów wydała melodyjny pomruk, coś niby westchnienie.
— Paul — powiedziała cicho.
— Słucham? — zapytał spokojnie.
— My jesteśmy okrutni. Wyrządziliśmy wiele złego twojej planecie. Tak, boimy się — rzekła nagle, jeszcze ciszej niż przedtem.
Urwała, po chwili jednak mówiła dalej, tym razem trochę tak, jak mała dziewczynka, która przyznaje się, że była niegrzeczna.
— My jesteśmy jak wasi pisarze straconego pokolenia, jak węgierscy uchodźcy, anarchiści i czciciele szatana, jak bitnicy i upadłe anioły, jak zbiegli więźniowie albo młodociani przestępcy. Uciekamy, wciąż uciekamy. Każdy nasz krok — miliard lat świetlnych — dudni na pustym, planetarnym chodniku pod zimnymi latarniami gwiazd.
Paul wiedział, że Tygryska bierze słowa, pojęcia i obrazy z jego myśli, choć zupełnie tego nie czuł.
— Wędrowiec — mówiła — jest dla nas jak samochód albo jak pociąg, którym możemy uciekać — jak piękny nowoczesny statek ewakuujący żołnierzy z Dunkierki. Pięćdziesiąt tysięcy pokładów, na których można się bawić i miło spędzać czas. Niebiosa, które zadowolą każdy gust! Zachody słońca na zamówienie! W każdej kabinie ciepła i zimna bieżąca grawitacja! Do wyboru, do koloru! Gwiazda Potępionych! Arka Szatana!
Teraz mówiła jak nieco starsza dziewczynka, która brawura, świadomym użyciem ponurych, obrazów, a zarazem żartobliwym tonem stara się ukryć poczucie winy.
— Och, szykowna planeta wyklętych! Malujemy nasze niebo, żeby odciąć się od reszty świata. Nie spodobało się to mieszkańcom słonecznych slumsów, do których wlecieliśmy. Ci szarzy konformiści myślą, że mamy coś do ukrycia pod naszą dwubarwną, piękną powłoką, i mają rację! — Malowana planeta — powiedział Paul, usiłując wpaść w jej nastrój i przynajmniej raz użyć jakiegoś zwrotu, zanim ona go użyje.
— Tak — odparła. — Jak wasza pustynia, i jak wasze kobiety z prymitywnych szczepów, które malują swoje ciała. Kolor fioletowy i żółty jak zorza na pustyni. Nawet statki malujemy na ten sam kolor, co planetę — statki znacznie większe niż wasze transatlantyki i małe, takie jak ten. Tak, jesteśmy u szczytu cywilizacji, my, pasażerowie Arki Szatana, my, zastępy piekielne, my, upadające anioły.
Uśmiechnęła się przelotnie, marszcząc pyszczek, ale po chwili znów spojrzała przez okno na gwiazdy, na dwa półksiężyce w dole i trochę spoważniała.
— Wędrowiec płynie przez autentyczną próżnię — nadprzestrzeń. Wyboista droga, okrutne morze, sztorm, przy którym huragan jest łagodnym wietrzykiem, a blask miliona gwiazd zaledwie iskierką — to właśnie jest nadprzestrzeń! Bezkształtna jak chaos, wroga wszystkiemu, co żywe. Nie ma światła, atomów ani nawet energii, z której my, super-istoty, moglibyśmy korzystać! Jak dotąd! Jest jak lotne piaski, przez które trzeba brnąć, albo jak pustynia bez wody, na której można zginąć, ale którą trzeba przebyć, żeby dotrzeć do cienistej oazy. Czarne złowrogie niby-morze, które tak się ma do przestrzeni jak podświadomość do świadomości. Uliczki, do których nie dociera światło latarni, ślepe zaułki pełne niebezpiecznych zakrętów, brudne zaułki śmierci. To ciemna, zimna woda pod dokiem pokryta warstwa olejów, którą mącą olbrzymie fale. Morze Sargassowe statków gwiezdnych! Cmentarzysko zagubionych planet! Urocze morze — w sam raz dla Arki! Szatana, morze, które sprawia, że jego aniołowie dostają mdłości i mają koszmarne sny — ogniste, lodowate, bezkształtne Morze Piekieł!
Cały ten gwieździsty wszechświat, ten kosmos, który tobie wydaje się niezmienny i wieczny jak Bóg, miotany jest przez nieskończoną, burzliwą nadprzestrzeń niczym kartka papieru unoszona przez trąbę powietrzną. A Wędrowiec żegluje w pięści wiatru, który dzierży kartkę. Ostrożni z nas żeglarze, zawsze trzymamy się blisko brzegów.
Paul spojrzał na rozsiane po niebie samotne gwiazdy i zaczął się zastanawiać, dlaczego zawsze sądził, że symbolizują one ład.
— Po to, żeby dostać się w tę próżnię — ciągnęła Tygryska — potrzeba siły miliarda reaktorów, a znacznie większej siły, ścisłych umiejętności i dużo szczęścia, żeby się z niej wydostać. Wędrowiec zjada księżyce na śniadanie, a asteroidy na przekąskę. A raczej wchłania je próżnia — istny pożeracz neutrino. Musimy rzucać jedzenie potworom nadprzestrzeni, żeby nas przepuściły dalej. Sama podróż przez nadprzestrzeń jest krótka, natomiast czasochłonny jest start i lądowanie — jakiegoż sprytu wymaga znalezienie portu, ile trzeba się naczekać, zanim się wróci do wszechświata i — ma się wrażenie, że się błądzi po nieznanym wybrzeżu podczas gęstej mgły. W nadprzestrzeni są ślady naszego kosmosu — cienie słońc, planet, księżyców, kurzu, pyłu, pustki — ale znacznie trudniej jest się w nich rozeznać, niż odebrać radarem sygnały poprzez niebo zasłonięte metalową folią czy odczytać dziwne, niewyraźne hieroglify w pradawnej jaskini.
Z ostatniej podróży wróciliśmy wyczerpani i zmęczeni — mówiła dalej. — Brakowało nam masy i światła słonecznego. Nasza izolacja ochronna zmalała do zera, straciliśmy prawie całkowicie nasze niebo i atmosferę, nikt nie mógł wchodzić na górne pokłady oprócz zamieszkujących je nieorganicznych olbrzymów — kwarcowych mózgów podobnych do kolorowych wzgórz.
A co gorsze jeszcze dwa razy usiłowaliśmy bezskutecznie dostać się do waszego układu słonecznego, za każdym razem kosztowało to nas sporo kilometrów sześciennych paliwa, którego wcale nie mieliśmy w nadmiarze, i za każdym razem musieliśmy zawracać, bo albo warunki były nieodpowiednie, albo wektory błędne, a punkty wejściowe, jak na nasze potrzeby, za daleko od Słońca czy jakiegoś księżyca.
— Tylko dwa razy? — wtrącił odruchowo. — Były cztery fotografie z wirującymi polami gwiezdnymi.
— Cztery fotografie, ale tylko dwie nieudane próby. Raz w pobliżu Plutona, raz w pobliżu Wenus — odparła stanowczo Tygryska. — Nie przerywaj mi, Paul. Wreszcie udało nam się wypłynąć koło waszego Księżyca, bo trzy ciała — Ziemia, Słońce i Księżyc — ustawiły się na jednej linii podczas zaćmienia, tworząc idealny cień. Wynurzyliśmy się na powierzchnię z morza nadprzestrzeni. Ale wtedy prawie już nie mieliśmy paliwa. Gdybyśmy na przykład mieli stoczyć bitwę, ledwo by się nam udało anulować grawitację Wędrowca, żeby móc manewrować.
— Tygryska! — zawołał Paul. — To znaczy, że mogliście anulować pole grawitacyjne Wędrowca, tak żeby na Ziemi nie było wstrząsów i pływów — i nie zrobiliście tego?
— Nie jestem kapitanem Wędrowca! — warknęła w odpowiedzi. — Czy nie rozumiesz, że potrzebna nam była pełna grawitacja, żeby przyciągnąć Księżyc i go zmiażdżyć? Pełna grawitacja powiększona o lokalne zawirowania poi i masę momentu obrotowego. Nawet w najbardziej krytycznych sytuacjach musimy mieć zapas paliwa na wypadek bitwy. To chyba oczywiste?
— Ależ, Tygrysko — żachnął się Paul. — W porównaniu z Wędrowcem nasze lotnictwo kosmiczne i broń atomowa to dziecinne zabawki. Nie rozumiem, jakiej bitwy…
— Paul, mówiłam ci przecież, że się boimy. — Odwróciła głowę, a jej tęczówki-kwiaty rzuciły fioletowy blask. — Wędrowiec nie jest w tym wszechświecie jedyną planetą dalekiego zasięgu.