39

Stałam w bezruchu na żwirze. Wanda poruszyła się w moich ramionach i spojrzała na mnie. W świetle księżyca jej twarz była przeraźliwie blada. Czy ja też tak wyglądałam? Czy na mojej twarzy też malował się wyraz szoku? Spróbowałam zrobić krok naprzód. Przenieść Wandę w bezpieczne miejsce. Nie mogłam się ruszyć. Walczyłam z tym bezwładem, aż z wysiłku zaczęły drżeć mi nogi. Nie mogłam zrobić kroku.

– Co się stało? Musimy się stąd zmyć, zanim wróci Gaynor – rzekła Wanda.

– Wiem – odparłam.

– Wobec tego, co robisz?

Przełknęłam coś zimnego i twardego, co zaległo mi w gardle. Serce waliło w piersi jak oszalałe.

– Nie mogę stąd odejść.

– O czym ty mówisz? – W głosie Wandy słychać było nutę histerii. Histeria była jak najbardziej wskazana. Obiecałam sobie, że jeśli wydostanę się stąd z życiem, przejdę poważne załamanie nerwowe. O ile się wydostanę. Walczyłam z czymś niewidzialnym i niematerialnym, co wszelako unieruchamiało mnie na amen. Musiałam zaprzestać walki, bo nogi odmówią mi posłuszeństwa. I tak miałyśmy już dość problemów. Skoro nie mogłam iść naprzód, to może powinnam zacząć się cofać. Zrobiłam krok w tył, potem drugi. Udało się. -Co robisz? – spytała Wanda.

– Wracam na cmentarz – odparłam.

– Po co? – Dobre pytanie, ale nie byłam pewna, czy potrafię udzielić Wandzie jasnej odpowiedzi. Sama nie bardzo to rozumiałam. Jak miałam to wyjaśnić komuś innemu? Nie mogłam stąd odejść, ale czy musiałam ciągnąć ze sobą Wandę? Czy czar pozwoli mi zostawić ją tutaj? Postanowiłam spróbować. Położyłam ją na żwirze. Poszło gładko. A więc miałam jeszcze jakiś wybór. – Dlaczego mnie zostawiasz? – Wpiła się we mnie palcami. Była przerażona. Tak jak ja…

– Spróbuj dotrzeć do drogi, jeżeli jesteś w stanie – rzekłam.

– Bez wózka? – spytała. – Jak? Na rękach?

Miała rację, ale cóż mogłam uczynić?

– Umiesz posługiwać się bronią?

– Nie.

Czy powinnam, zostawić jej pistolet, czy raczej zabrać go z sobą i spróbować kropnąć Domingę przy pierwszej lepszej okazji? Jeśli owładnęła mną jak zombi, powinnam móc ją zabić, o ile nie wyda mi związanego z tym konkretnego zakazu. W pewnym sensie wciąż dysponowałam wolną wolą. Sprowadzą mnie, a potem przyślą kogoś po Wandę. To ona miała być złożona w ofierze. Podałam jej.22. Odbezpieczyłam pistolet.

– Jest naładowany i gotowy do strzału – wyjaśniłam. – Ponieważ nie znasz się na broni, trzymaj ją schowaną, aż Enzo lub Bruno zbliżą się do ciebie i strzel z przyłożenia. Z tak bliskiej odległości nie sposób chybić.

– Dlaczego mnie zostawiasz?

– To przez czar, jak sądzę – odparłam.

– Jaki czar? – Jej oczy rozszerzyły się.

– Taki, który nakazuje mi do nich wrócić. I nie pozwala mi stąd odejść.

– O Boże – jęknęła.

– No – mruknęłam. I uśmiechnęłam się do niej. Uspokajający, całkiem nieszczery uśmiech. – Postaram się wrócić po ciebie.

Tylko na mnie patrzyła, jak dziecko pozostawiane przez rodziców w ciemnościach, zanim wszystkie potwory zdążyły się ulotnić. Ścisnęła pistolet w dłoniach i odprowadziła mnie wzrokiem, dopóki nie rozpłynęłam się w mroku.

Długa, sucha trawa ocierała się z szelestem o nogawki moich dżinsów. Wiatr wiejący wśród traw tworzył z nich jasne fale. Nagrobki wyłaniały się spośród chwastów jak nieduże mury lub grzbiety morskich potworów. Nie zastanawiałam się, dokąd zmierzam, moje nogi najwyraźniej doskonale znały drogę.

Czy tak czuje się przywołany zombi? Nie, w przypadku zombi przywołujący musi znajdować się w zasięgu głosu. Z tak daleka ten numer by nie przeszedł.

Dominga Salvador stała u szczytu wzgórza. Jej sylwetka odcinała się na tle księżyca. Tarcza miesiąca z wolna zachodziła. Noc miała się ku końcowi. Dokoła królowały jeszcze aksamitne czernie, srebrzyste płatki nocnych cieni, ale gorący wiatr niósł już ze sobą zapowiedź rychłego brzasku.

Gdyby udało mi się odwlec wszystko do świtu, nie byłabym w stanie ożywić zombi. Może uwolniłabym się też od tego czaru. O ile dopisałoby mi szczęście. A na to nie liczyłam.

Dominga stała w ciemnym kręgu. U jej stóp leżał martwy kurczak. Utworzyła już krąg mocy. Musiałam jedynie wejść do niego i złożyć ofiarę z człowieka. Po moim trupie, jeśli będzie trzeba.

Harold Gaynor siedział na wózku elektrycznym po drugiej stronie kręgu. Poza jego granicą. Był bezpieczny. Podobnie jak stojący przy nim Enzo i Bruno. Jedynie Dominga podejmowała ryzyko.

– Gdzie Wanda? – zapytała.

Spróbowałam skłamać, że jest bezpieczna, ale odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Na żwirowej ścieżce, przy domu.

– Dlaczego jej tu nie przyniosłaś?

– Możesz wydać mi tylko jedno polecenie naraz. Rozkazałaś mi przyjść, wiec przyszłam.

– Nawet teraz uparta, to doprawdy niezwykłe – mruknęła. Enzo, sprowadź tu dziewczynę. Jest nam potrzebna. – Enzo bez słowa, ruszył przez połać suchych traw. Miałam nadzieje, że Wanda go zabije. Że wpakuje w niego cały magazynek. Nie, lepiej niech zachowa parę kul dla Brunona. Dominga trzymała w prawej dłoni maczetę. Ostrze było ciemne od krwi. – Wejdź do kręgu, Anito – rzekła. Próbowałam się opierać, bezskutecznie, stanęłam chwiejnie na, skraju kręgu, po czym weszłam do środka. Poczułam zawirowanie energii, ale krąg nie zamknął się. Wyglądał na zapieczętowany, ale pozostawał otwarty. Wciąż czekał na ofiarę. Z ciemności dobiegły strzały. Dominga drgnęła. Uśmiechnęłam się. – Co to było? – spytała.

– Chyba twój ochroniarz zarobił parę kulek – odarłam.

– Coś ty zrobiła?

– Dałam Wandzie pistolet.

Spoliczkowała mnie. Niezbyt mocno, ale grzmotnęła mnie w ten sam policzek, który wcześniej naruszył Bruno i jak-mu-tam. Zarobiłam w twarz z tej strony trzy razy. Będę miała siniaka aż miło. Dominga spojrzała na coś za moimi plecami i uśmiechnęła się. Zanim się odwróciłam też to zobaczyłam, domyślałam się, co to będzie.

Enzo niósł Wandę na szczyt wzgórza. Cholera. Usłyszałam więcej niż jeden strzał. Czyżby spanikowała i strzeliła zbyt wcześnie, marnując amunicję? A niech to. Wanda krzyczała i tłukła małymi piąstkami w szerokie plecy Enza. O ile dożyjemy poranka, nauczę Wandę robić lepszy użytek z pięści. Była niepełnosprawna, ale nie bezradna. Enzo wniósł ją do kręgu. Dopóki krąg nie został zamknięty, każdy mógł tu wchodzić, nie przełamując czaru. Upuścił Wandę na ziemię i boleśnie wykręcił jej ręce do tyłu. Wciąż szamotała się i krzyczała. Wcale się jej nie dziwiłam.

– Niech Bruno ją przytrzyma. Śmierć musi zostać zadana jednym cięciem – powiedziałam.

– To fakt. – Dominga pokiwała głową. Skinęła na Bruna, aby wszedł do kręgu. Zawahał się, ale Gaynor ponaglił go.

– Rób, co ci każe.

Bruno wykonał plecenie Gaynora, swego guru. Schwycił Wandę za jedną rękę. Przytrzymywana przez dwóch mężczyzn, mając niesprawne nogi, prawie nie mogła się już poruszać.

– Uklęknijcie i przytrzymajcie jej głowę – poleciłam. Enzo zrobił to pierwszy, opierając wielką dłoń na potylicy Wandy. Unieruchomił ją. Wanda zaczęła płakać. Bruno ukląkł, drugą rękę opierając na jej plecach, aby się wyprężyła. Dominga podała mi mały brązowy słoik maści. Krem był biały i mocno pachniał goździkami. Ja dodaję więcej rozmarynu, ale goździki też mogą być. – Skąd wiedziałaś, co będzie mi potrzebne? – zaciekawiłam się.

– Spytałam Manny’ego, czego zwykle używasz.

– Na pewno nic by ci nie powiedział.

– Powiedziałby, gdybym zagroziła jego rodzinie. – Dominga zaśmiała się. – Och, nie smuć się tak. Nie zdradził cię, chico. Manuel sądził, że jestem po prostu ciekawa twoich mocy. A przecież wiesz, że to prawda.

– Wkrótce się przekonasz – powiedziałam.

– Posmaruj się maścią. – Ukłoniła się lekko. Rozsmarowałam maść na twarzy. Krem był chłodny i lepki. Goździki pachniały jak cukierki. Posmarowałam się nad sercem pod bluzką, nasmarowałam obie dłonie. I na koniec pomazałam też nagrobek. Teraz potrzebowaliśmy już tyko ofiary. – Nie ruszaj się – rzuciła Dominga. Zamarłam w bezruchu jak zaczarowana. Czy jej potwór w korytarzu też trwał w takim bezruchu jak ja teraz? Dominga położyła maczetę na trawie przy skraju kręgu, po czym wyszła zeń. – Ożyw zmarłego, Anito – rozkazała.

– Proszę, spytaj najpierw Gaynora o jedną rzecz. – To “proszę” ledwie mi przeszło przez usta.

– To znaczy o co? – Spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

– Czy jego przodek także jest kapłanem voodoo?

– A co to za różnica? – warknął Gaynor.

– Ty głupcze – wycedziła. Dominga. Odwróciła się do niego, zaciskając pięści. – To dlatego za pierwszym razem się nie udało. Usiłowałeś mi wmówić, że to moja wina!

– O czym ty mówisz? – zdziwił się.

– Gdy ożywiasz kapłana voodoo albo animatora, bywa, że przywołanie się nie udaje.

– Jak to? – spytał.

– Magia, twego przodka zakłóca moją – wyjaśniła Dominga – Czy ten przodek na pewno nie parał się voodoo?

– Nic mi o tym nie wiadomo – padła odpowiedź.

– Wiedziałeś o tamtym pierwszym? – spytałam.

– Tak.

– Czemu mi nie powiedziałeś? – wysyczała Dominga. Aura mocy otaczała ją niczym mroczny kokon. Czy zamierzała go zabić, czy chodziło jej tylko o podbicie ceny?

– Nie sądziłem, że to ważne. – Dominga chyba zgrzytnęła zębami. W sumie nic dziwnego. Kosztował ją reputację, plus tuzin istnień. I nie widział w tym nic złego. Ale Dominga nie uśmierciła go na miejscu. Chciwość zwyciężyła. – Do dzieła. – ponaglał Gaynor. – A może nie zależy ci na forsie?

– Nie groź mi – odcięła się Dominga.

Pięknie, para łotrów może lada chwila schwycić się za kudły.

– Nie grożę ci, Senoro. Tyle że nie dostaniesz ani grosza, dopóki ten nieboszczyk nie zostanie ożywiony.

Dominga wzięła głęboki oddech. Skuliła się w sobie i odwróciła do mnie.

– Zrób, co ci kazałam, ożyw zombi. – Otworzyłam usta, aby wymyślić kolejny pretekst do odwleczenia rytuału. Nadchodził świt. Musiał nadejść. Już niedługo. – Dość opóźnień. Ożyw zmarłego, Anito, natychmiast! – zagrzmiała władczo.

Przełknęłam ślinę i podeszłam do skraju kręgu. Chciałam stamtąd wyjść, odejść, ale nie mogłam. Stałam, jakbym natrafiła na niewidzialną ścianę. Choć była niewidzialna, nie mogłam jej pokonać. Napierałam na nią, aż moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Wzięłam długi, drżący oddech. Podniosłam maczetę.

– Nie, Anito, błagam cię, nie! – krzyknęła Wanda. Próbowała się wyrywać, lecz bez powodzenia. To będzie łatwa śmierć. Zabicie jej powinno być prostsze niż dekapitacja kurczaka jedną ręką. A robiłam to każdej nocy.

Uklękłam przed Wandą. Enzo unieruchomił ją, trzymając jedną ręką za głowę. Wanda pojękiwała cichutko, żałośnie.

Boże, dopomóż mi.

Wsunęłam jej maczetę pod szyję.

– Unieś lekko głowę, abym mogła zadać precyzyjne cięcie – rzekłam do Enza.

Schwycił ją za włosy i brutalnie odchylił jej głowę do tyłu. Oczy kobiety niemal wychodziły z orbit. Nawet w blasku księżyca widziałam, jak pulsuje tętnica szyjna. Przytknęłam maczetę do jej szyi. Skóra Wandy wydawała się twarda i rzeczywista w zetknięciu ze stalą. Cofnęłam lekko ostrze. A potem wbiłam je z całej siły w gardło Enzo. Stal pogrążyła się w szyi osiłka. Krew buchnęła czarną strugą.

Wszyscy prócz mnie na chwile zamarli w bezruchu. Wyszarpnęłam ostrze z szyi Enza i wbiłam je w brzuch Bruna. Nie zdążył wydobyć broni. Jego ręka opadła bezwładnie. Naparłam na maczetę i pchnęłam ku górze. Wnętrzności wypłynęły z rozprutego brzucha gorącą fala. Woń świeżej śmierci wypełniła krąg. Krew zbryzgała moją twarz, pierś, ręce i nogi. To był ostatni krok. Krąg został zamknięty.

Doświadczyłam wielu zamknięć kręgów, ale nigdy czegoś podobnego. To było tak wstrząsające, że aż jęknęłam ze zdumienia. Fala mocy stała się tak silna, że nie mogłam oddychać. Zupełnie jakbym, została porażona silnym prądem. Bolała mnie od tego cała skóra. Wanda była unurzana we krwi osiłków. Leżała wśród traw, poddając się histerii.

– Błagam, nie zabijaj mnie! Nie zabijaj mnie. Proszę!

Nie musiałam, zabijać Wandy. Dominga kazała mi ożywić zombi i to właśnie zamierzałam zrobić. Zabijanie zwierząt nigdy nie dało mi takiego kopa. Zupełnie jakbym za chwilę miała stracić całą skórę. Skierowałam przepływającą przeze mnie moc w głąb ziemi. Ale nie tylko do grobu wewnątrz kręgu. To była zbyt wielka moc jak na jeden grób. Zbyt wielka jak na kilka mogił. Poczułam moc rozlewającą się dokoła, rozchodzącą się jak kręgi na wodzie. Coraz dalej i dalej, dopóki nie rozprzestrzeniła się równomiernie po całym cmentarzu. Dopóki nie dotarła do każdej z mogił, które spenetrowałam dla Dolpha. Dopuściłam ją do wszystkich, prócz tych, przy których były duchy. To była odmiana duchowej magii, a nekromancja nie skutkuje, gdy w pobliżu, pętają się jakieś dusze. Wyczułam każdy grób, każdego trupa. Czułam, jak scalają się z pyłu i fragmentów kości w żywych nieboszczyków.

– Powstańcie z grobów, o umarli, wszyscy, do których dociera mój głos. Powstańcie, by mi służyć! – Nie wymieniając ich z imienia i nazwiska, nie powinno mi się udać przywołanie choćby jednego z nich, ale śmierć dwóch ludzi okazała się dla zmarłych pokusą nie do odparcia. Podźwigali się w górę, jakby wyłaniali się z wody. Ziemia zafalowała.

– Co robisz? – spytała Dominga.

– Ożywiam zombi – odparłam. Może dało się to wyczuć w moim głosie. A może to poczuła. Tak czy owak, zaczęła biec w stronę granicy kręgu, lecz było już za późno. Dłonie przebiły ziemię u stóp Domingi. Ręce umarłych pochwyciły ją za kostki i przewróciły w wysoką trawę. Straciłam je z oczu, ale nie straciłam kontroli nad zombi.

– Zabijcie ją – rozkazałam. – Zabijcie ją.

Trawa zafalowała i wzburzyła się jak woda. Noc wypełniły wilgotne odgłosy mięśni odrywanych od kości i rozrywanych brutalnie tkanek. Kości pękających z głośnym trzaskiem. Rozczłonkowywanego ciała. Dominga wrzasnęła. Rozległ się ostatni mlaszczący odgłos, donośny, wilgotny i pełny. Krzyki Domingi urwały się nagle. Poczułam dłonie umarłych rozdzierające jej gardło. Jej krew rozbryzgiwała się po suchej trawie.

Wiatr rozwiał jej czar, ale teraz nie potrzebowałam już ponagleń. Byłam w sidłach mocy. Wznosiłam się na jej prądach, niczym ptak. Moc pochwyciła mnie, unosiła w górę. Wydawała się niematerialna jak powietrze i solidna zarazem. Sucha, zapadnięta ziemia nad grobem przodka Gaynora otworzyła się. Z mogiły wyłoniła się blada ręka. Po chwili w szczelinie ukazała się druga. Zombi rozgrzebywał suchą ziemię. Usłyszałam odgłosy innych rozgrzebywanych mogił, wypełniające spokojną letnią noc. Stwór wyłaniał się z grobu zgodnie z życzeniem Gaynora.

Gaynor siedział na swoim wózku na szczycie wzgórza. Otaczali go umarli. Tuziny zombi w różnych stadiach rozkładu utworzyły wokół niego upiorny pierścień. Ale jeszcze nie wydałam rozkazu. Nie skrzywdzą go, dopóki im nie każę.

– Spytaj go, gdzie jest skarb – zawołał Gaynor.

Spojrzałam na niego i to samo uczyniły wszystkie zombi. Facet nic nie kumał. Był jak wielu nadzianych gości. Tacy jak on mylnie sądzą, że kto ma pieniądze, ten ma władzę. To nie to samo. Prawda bywa bolesna.

– Zabijcie człowieka nazwiskiem Harold Gaynor – powiedziałam donośnym tonem.

– Dam ci milion, dolarów za to, że go ożywiłaś. Niezależnie czy odnajdę skarb, czy nie – rzucił Gaynor.

– Nie chcę twoich pieniędzy, Gaynor – odparłam.

Zombi zbliżały się ze wszystkich, stron, powoli, wyciągając przed siebie obie ręce jak żywe trupy z horrorów. Czasami scenarzyści z Hollywood mają rację, choć zdarza się im to bardzo rzadko.

– Dwa miliony! Trzy! – W jego głosie pojawiła się nuta strachu. Ze swego miejsca lepiej niż ja mógł obserwować ostatnie chwile Domingi. Wiedział, co go czeka. – Cztery miliony!

– To za mało – odparłam…

– Ile? – zawołał. – Podaj cenę! – Już go nie widziałam. Przesłoniły go zombi.

– Nie chce pieniędzy, Gaynor. Chcę tylko twojej śmierci. To wszystko.

Zaczął krzyczeć. To był nieartykułowany wrzask. Poczułam dłonie rozrywające jego ciało. Zęby odgryzające kawałki mięsa.

Wanda złapała mnie za nogi.

– Nie, nie rób mi krzywdy. Proszę!

Spojrzałam na nią. Przypomniałam sobie okrwawionego miśka Benjamina Reynoldsa, maleńką rączkę z plastikowym pierścionkiem, zbryzganą krwią sypialnię, dziecięcy kocyk.

– Zasłużył na śmierć – wycedziłam. Mój głos wydał mi się dziwnie obcy i beznamiętny. Jakby wypływał z ust całkiem innej osoby.

– Nie możesz go tak po prostu zamordować – rzuciła Wanda.

– Nie mogę? No to popatrz.

Próbowała wspiąć się po mnie w górę, ale nogi miała bezwładne i runęła na ziemię u moich stóp, pochlipując żałośnie.

Nie pojmowałam, jak po tym co jej zrobił, Wanda mogła chcieć się za nim wstawić. Pewnie to miłość. A więc naprawdę go kochała. Może to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Wiedziałam, kiedy Gaynor umarł. Gdy kawałki jego ciała znalazły się w dłoniach lub ustach umarłych, zombi przerwały swe mordercze dzieło. Odwróciły się do mnie, oczekując nowych rozkazów. Wciąż przepełniała mnie moc. Nie byłam zmęczona. Czy wystarczy jej, aby złożyć ich wszystkich z powrotem do grobów? Miałam taką nadzieje.

– Wracajcie, powróćcie wszyscy do waszych grobów. Niechaj pochłonie was ziemia. Spoczywajcie w spokoju. Powróćcie do swych mogił. Powróćcie do nich natychmiast.

Zakołysali się, jakby pod wpływem silnego podmuchu wiatru, po czym jeden po drugim powrócili do swoich grobów. Kładli się na suchej, stwardniałej ziemi, a mogiły po prostu pochłaniały ich w całości. Zupełnie jakby zapadali się w czarodziejskich lotnych piaskach. Ziemia znów zafalowała, jak śpiący przyjmujący wygodniejszą pozycję.

Niektóre z tych trupów były równie stare jak przodek Gaynora, co oznaczało, że nie musiałam składać ofiary z człowieka, by ożywić jednego trzystuletniego nieboszczyka. Bert się ucieszy. Ludzkie śmierci zdawały się kumulować. Dwie żywe ofiary i opróżniłam cały cmentarz. To wydawało się niemożliwe. A jednak tego dokonałam. Kto by pomyślał, co?

Niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Wraz z brzaskiem ucichł wiatr. Wanda klęczała na pokrytej krwią trawie i szlochała. Uklękłam przy niej. Gdy jej dotknęłam, drgnęła jak oparzona. W sumie wcale się jej nie dziwiłam, ale trochę mnie to zirytowało.

– Musimy się stąd wynosić. Trzeba cię zawieźć do lekarza – powiedziałam.

– Kim ty jesteś? – Spojrzała na mnie.

Dziś po raz pierwszy nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Odpowiedź, że człowiekiem, nie była dostatecznie precyzyjna.

– Jestem animatorką – odparłam ostatecznie.

Wciąż się na mnie gapiła. Ja też bym w to nie uwierzyła. Ale nie wzbraniała się, gdy ją podniosłam. To już coś. Tak mi się przynajmniej wydawało. W dalszym ciągu obserwowała mnie kątem oka. Wanda uznała, że zaliczam się do grona potworów. Może miała rację. Nagle wstrzymała oddech, wybałuszyła oczy.

Odwróciłam się zbyt wolno. Czy to kolejny potwór? Z cieni wyłonił się Jean-Claude.

Na chwilę mnie również zaparło dech. Nie spodziewałam się czegoś takiego.

– Co ty tu robisz? – zapytałam.

– Wezwała mnie twoja moc, ma petite. Dzisiejszej nocy żaden umarły w tym mieście nie mógł nie poczuć tej potęgi. A skoro miasto to ja, postanowiłem rzecz sprawdzić. I oto jestem.

– Długo tu jesteś?

– Widziałem, jak zabiłaś tych dwóch. I jak ożywiłaś cały cmentarz.

– Nie przyszło ci do głowy, aby mi pomóc?

– Nie potrzebowałaś pomocy. – Uśmiechnął się nieznacznie w blasku księżyca. – Poza tym, czy nie kusiłoby cię, aby także mnie te zombi rozerwały na strzępy?

– Chyba się mnie nie boisz – mruknęłam. Rozłożył szeroko ręce. – Boisz się swojej ludzkiej służebnicy? Tej małej moi?

– Nie boję się ciebie, ma petite. Jestem tylko ostrożny.

Bał się mnie. Cholera. Już dla samej tej świadomości warto było zadać sobie tyle trudu.

Zniosłam Wandę ze wzgórza. Nie pozwoliła się dotknąć Jean-Claude’owi. Wolała wybrać potwora, którego znała.

Загрузка...