Bar U Truposza Dave’a mieści się w tej części St. Louis, która znana jest pod dwiema nazwami: kulturalną – Nabrzeże i mniej kulturalną – Krwawy Kwartał. To najbardziej popularna dzielnica rozrywkowa wampirów w naszym mieście. Ogromna atrakcja turystyczna. Dzięki wampirom St. Louis znalazło się na mapach wakacyjnych kurortów. Można by przypuszczać, że góry Ozark z najlepszymi łowiskami w kraju, orkiestrą symfoniczną i broadwayowskimi musicalami oraz ogrodami botanicznymi wystarczą w zupełności, ale nie. Chyba nie sposób rywalizować z nieumarłymi.
W knajpie Dave’a królują zaciemnione szyby i reklamy piwa. Nawet w południe wewnątrz panuje półmrok. Wampiry zjawią się tu dopiero po zmierzchu. Zostały mi niecałe dwie godziny. Wejść do środka, przejrzeć akta, wyjść. Proste. No jasne.
Przebrałam się w czarne szorty, niebieską koszulkę polo, czarne adidasy z niebieskimi paskami, czarno-białe skarpety frotte, założyłam też czarny pasek. Był mi potrzebny do podpięcia kabury. W kaburze pod lewą pachą tkwił browning hi-power. Aby ukryć broń, nałożyłam jeszcze bluzkę z krótkim rękawem. Była niebieska, z czarnymi wstawkami. Wyglądałam całkiem nieźle. Pot ściekał mi po plecach. Za gorąco na dwie bluzki, ale browning zapewniał mi aż trzynaście naboi. Czternaście, jeśli ma się dość ikry, by oprócz pełnego magazynka mieć dodatkowy nabój w komorze.
Nie sądziłam, aby sprawy przybrały aż tak dramatyczny obrót, jeszcze nie. W kieszonce szortów miałam jednak zapasowy magazynek. Wiem, że mogło napchać się do niego wiele rozmaitych świństw, ale gdzie miałam go włożyć? Kiedyś kupię sobie nowe szelki z dodatkowymi kieszeniami na zapasowe magazynki. Tyle że wszystkie modele, które widziałam, trzeba by specjalnie dopasować do moich gabarytów, a i tak w rezultacie wyglądałabym jak statystka z Desperado.
Gdy mam przy sobie browninga, zwykle nie zabieram ze sobą zapasowego magazynka. Spójrzmy prawdzie w oczy, gdybym musiała zużyć więcej niż trzynaście kul, i tak byłoby po mnie. Najsmutniejsze było to, że mogłam zużyć tę amunicję nie na Tommy’ego czy na Gaynora, lecz na Jean-Claude’a, Mistrza Miasta. Co prawda, posrebrzane naboje nie zabiłyby go, ale na pewno spowolniły i uczyniły proces gojenia ran dłuższym niż u człowieka.
Chciałam wydostać się z dzielnicy przed zmierzchem. Nie miałam ochoty wpaść na Jean-Claude’a. Nie zaatakowałby mnie. Prawdę mówiąc, miał dobre, żeby nie powiedzieć szlachetne, intencje. Oferował mi nieśmiertelność bez kłopotliwej konieczności przeistoczenia mnie w wampirzycę. Liczył, że mając w perspektywie wieczność, kiedyś go polubię. Był wysoki, blady i przystojny. Seksowniejszy niż jedwabna bielizna. Chciał, abym została jego ludzką służebnicą. Nie byłam niczyją służką. Nawet za obietnicę życia wiecznego, wiecznej miłości i utraty duszy. Cena była zbyt wysoka, Jean-Claude w to nie wierzył. Broń wzięłam na wypadek, gdybym musiała go jakoś przekonać.
Weszłam do baru i na moment oślepłam; odczekałam chwilę, by moje oczy przywykły do półmroku. Jak w tych starych westernach, kiedy pozytywny bohater przepatruje od wejścia wnętrze saloonu. Byłam przekonana, że wcale nie wypatrywał bandziorów. Po prostu wchodził do ciemnego wnętrza i przez chwilę zupełnie nic nie widział. Nikt nigdy nie strzela do człowieka, który czeka, by jego oczy przyzwyczaiły się do zmiany oświetlenia. Ciekawe, dlaczego?
Było po siedemnastej. Czwartek. Większość stołków barowych i stolików była pozajmowana. Wokół mnie roiło się od mężczyzn i kobiet w garniturach i kostiumach. Tu i ówdzie dostrzegłam paru robotników o opalonych muskularnych ramionach, ale przeważali biznesmeni. Bar stał się modny pomimo usilnych starań, by było inaczej. Wyglądało na to, że trafiłam w sam środek happy hour. Cholera. Zlecieli się tu wszyscy yuppie pragnący ujrzeć na własne oczy wampira. Gdy to się stanie, będą bardziej niż odrobinę podpici. Ale to, jak sądzę, tylko wzmoże ich doznania.
Irving siedział przy zaokrąglonym załomie kontuaru. Dostrzegł mnie i pomachał. Odmachałam mu i zaczęłam przebijać się w jego stronę. Przecisnęłam się pomiędzy dwoma dżentelmenami w garniturach. Wymagało to trochę wysiłku, ale w końcu bez cienia finezji klapnęłam na wysoki barowy stołek.
Irving uśmiechnął się szeroko. W barze panował spory gwar. Słowa zlewały się w głośny dźwięk przypominający szum oceanu. Musiał nachylić się do mnie, abym go mogła usłyszeć.
– Mam nadzieję, że docenisz trud, jaki sobie zadałem, aby zdobyć dla ciebie to miejsce – powiedział. – Musiałem zabić parę smoków. – Jego oddech był z lekka przesiąknięty wonią whisky.
– Smoki to betka, spróbuj kiedyś załatwić wampira – odparłam. Jego oczy rozszerzyły się. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, dorzuciłam: – Tylko żartowałam, Irving. – Kurczę, niektórzy nie mają za grosz poczucia humoru. – Poza tym smoki nie są rdzennymi istotami zamieszkującymi Amerykę Północną – dodałam.
– Wiedziałem.
– No jasne – mruknęłam.
Upił łyk whisky z kanciastej szklaneczki. Bursztynowy płyn skrzył się w słabym świetle.
Luther, kierownik dziennej zmiany i barman, stał przy końcu kontuaru obok grupki rozbawionych klientów. Gdyby byli rozbawieni nieco bardziej, leżeliby chyba na podłodze.
Luther jest potężny, nie tyle wysoki, co gruby. Otłuszczony, ale ten tłuszcz wydaje się być nieomal tkanką mięśniową. Skórę ma tak czarną, że w tym świetle sprawia wrażenie fioletowej. Koniuszek papierosa, którego trzymał w ustach, rozjarzył się pomarańczowo, gdy zaczerpnął tchu. Nikt tak jak on nie potrafił równocześnie ćmić papierosa i rozmawiać.
Irving podniósł z podłogi starą skórzaną aktówkę. Wyłuskał z niej teczkę grubości ponad siedmiu centymetrów. Była spięta szeroka gumką.
– Rany, Irving, mogę ją wziąć do domu?
Pokręcił głową.
– Koleżanka po fachu pisze artykuł o grupie dobrze prosperujących biznesmenów, którzy mają na sumieniu wiele ciemnych sprawek. Obiecałem, że pożyczę to od niej tylko na jedną noc.
Spojrzałam na stertę kartek papieru. Westchnęłam. Facet po prawej omal nie przyrżnął mi łokciem w twarz. Odwrócił się.
– Pani wybaczy. Nic się nie stało – wybełkotał.
– Nic nie szkodzi – mruknęłam.
Uśmiechnął się i odwrócił do kumpla. Jeszcze jeden biznesmen, który śmiał się na całe gardło, nie wiadomo dlaczego. Wystarczy, że wypijesz za dużo i wszystko wydaje ci się zabawne.
– Nie dam rady tu tego przeczytać – powiedziałam.
– Potowarzyszę ci, dokądkolwiek zechcesz. – Irving uśmiechnął się.
Luther stanął przede mną. Z paczki, którą stale miał przy sobie, wyjął kolejnego papierosa. Odpalił go od niedopałka. Koniuszek papierosa rozjarzył się jak węgielek. Luther wypuścił dym ustami i nosem. Jak smok. Zgniótł niedopałek w czystej szklanej popielniczce, którą nosił ze sobą wszędzie jak pluszowego misia. Luther pali jak lokomotywa, ma potężną nadwagę, a z siwymi włosami wygląda na pięćdziesiąt parę lat. Powinien być modelem na plakaty Towarzystwa Przeciwników Palenia Tytoniu.
– Jeszcze raz to samo? – zagadnął Irvinga.
– Tak. Poproszę.
Luther wziął szklaneczkę, napełnił z butelki pod kontuarem i postawił na nowej serwetce.
– A co dla ciebie, Anito? – zapytał.
– To co zwykle, Luther.
Nalał mi szklankę soku pomarańczowego. Udajemy, że to Screwdriver. Jestem abstynentką, ale w takim razie, po co miałabym przychodzić do pubu?
Wytarł kontuar czystą białą ścierką.
– Mam dla ciebie wiadomość od Mistrza.
– Od Mistrza Miasta? – spytał Irving. W jego głosie pojawiło się nagłe ożywienie. Wyczuł dla siebie temat.
– Jaką? – spytałam beznamiętnym tonem.
– Chce się z tobą spotkać, i to pilnie. – Spojrzałam na Irvinga, po czym przeniosłam wzrok na Luthera. Starałam się przekazać mu telepatycznie – nie teraz, nie przy reporterze. Bez powodzenia. – Mistrz dał jasno do zrozumienia: każdy, kto cię zobaczy, ma przekazać ci wiadomość.
Irving wodził wzrokiem pomiędzy nami jak radosny szczeniak.
– Czego chce od ciebie Mistrz, Anito?
– Umówmy się, że wiadomość otrzymałam – rzuciłam bez cienia emocji.
– Nie spotkasz się z nim, prawda? – Luther pokręcił głową.
– Nie – odparłam.
– Dlaczego nie? – spytał Irving.
– Nie twoja sprawa.
– Tak między nami – nalegał.
– Nie.
– Posłuchaj, dziewczyno. – Luther spojrzał na mnie. – Spotkaj się z Mistrzem. Właśnie teraz wszystkie wampiry i dziwolągi w całej okolicy mają ci donieść, że Mistrz chce się z tobą widzieć. Następne polecenie, jakie wyda, to pojmać cię i doprowadzić przed jego oblicze.
Pojmać i doprowadzić – niezły eufemizm porwania.
– Nie mam Mistrzowi nic do powiedzenia.
– Nie pozwól, aby to wyrwało się spod kontroli, Anito – rzekł Luther. – Pomów z nim, co ci szkodzi?
On pojmował to inaczej.
– Może się zdecyduję.
Luther miał rację. Musiałam z nim pogadać, prędzej czy później. Choć w tej drugiej sytuacji rozmowa miałaby zapewne mniej przyjazny przebieg.
– Czemu Mistrz chce z tobą mówić? – zapytał Irving. Był jak wygłodniały ptak, który właśnie spostrzegł robaka.
Zignorowałam pytanie i przyszło mi do głowy inne.
– Czy twoja koleżanka po fachu zreferowała ci po trosze treść tych akt? – spytałam. – Nie mam teraz czasu na lekturę Wojny i pokoju. Do rana raczej z tym nie zdążę.
– Powiedz, co wiesz o Mistrzu, a ja podzielę się z tobą moją wiedzą na temat tych akt.
– Wielkie dzięki, Luther.
– Nie chciałem, aby wykorzystał to przeciw tobie – mruknął.
Jego papieros zakołysał się w górę i w dół. Nie pojmowałam, jak on to robił. Zręczne wargi, lata praktyki.
– Naprawdę chciałbym, aby wszyscy przestali traktować mnie jak zadżumionego – rzekł Irving. – Ja tylko wykonuję swoją pracę.
Wypiłam łyk soku i spojrzałam na reportera.
– Zrozum, Irving, mieszasz się w coś, czego nie rozumiesz. Nie mogę przekazać ci informacji na temat Mistrza. Po prostu nie mogę.
– Nie chcesz – poprawił.
– Nie chcę. – Wzruszyłam ramionami. – Ale tylko dlatego, że nie mogę.
– Taka rozmowa prowadzi donikąd – poskarżył się.
– Nie chcesz rozmawiać, to nie mów. – Dopiłam sok. Miałam go dość. – Posłuchaj, Irving, mieliśmy umowę. Akta za artykuły o zombi. Jeśli zamierzasz złamać dane słowo, nici z naszej umowy. Wystarczy, że to potwierdzisz. Nie mam czasu siedzieć tu i grać w pieprzone dwadzieścia pytań.
– Nie wycofuję się z umowy. Moje słowo jest wiążące – rzucił teatralnym szeptem.
– Wobec tego gadaj, co wiesz o treści tych akt, abym mogła zmyć się z dzielnicy, zanim Mistrz mnie dopadnie.
– Masz kłopoty, prawda? – Jego oblicze nagle sposępniało.
– Niewykluczone. Pomóż mi, Irving. Chcę to skończyć jak najszybciej. Proszę.
– Pomóż jej – rzekł Luther.
Może dlatego, że poprosiłam. A może za sprawą dysponującego sporą siłą perswazji Luthera. Tak czy owak, Irving skinął głową.
– Moja koleżanka po fachu mówi, że to kaleka, jeździ na wózku. – Skinęłam głową. Zero współpracy, cała ja. – Lubi niepełnosprawne kobiety.
– To znaczy? – Przypomniałam sobie puste oczy Cicely.
– Niewidome, na wózkach, bez kończyn, każda ułomna ma u Henry’ego spore szansę.
– Głuche – podsunęłam.
– Jak najbardziej.
– Dlaczego? – spytałam. Jestem specjalistką od bystrych pytań.
– Może czuje się przez to lepszy. – Irving wzruszył ramionami. – Bo przecież sam też jest przykuty do wózka. Moja koleżanka po fachu nie wie, dlaczego stał się dewiantem, ale jest nim bez wątpienia.
– Co ci jeszcze powiedziała?
– Nigdy o nic go nie oskarżono, ale na jego temat krążą naprawdę paskudne plotki. Rzekome mafijne powiązania, ale żadnych konkretnych dowodów. Jedynie plotki.
– Mów dalej – ponagliłam.
– Pewna kobieta chciała wnieść przeciw niemu oskarżenie do sądu. Zniknęła bez śladu.
– Zniknęła i najprawdopodobniej nie żyje – rzekłam.
– Otóż to.
Uwierzyłam w to. A więc Bruno i Tommy już wcześniej wykonywali dla niego mokrą robotę. Może zlecenie po raz drugi zabójstwa jest łatwiejsze. A może Gaynor wielokrotnie zlecał swoim oprychom mordowanie ludzi, tyle że nigdy nie został na tym przyłapany.
– Co miałby robić dla mafii, że ma przy sobie aż dwóch ochroniarzy?
– Och, widzę, że poznałaś już jego straż przyboczną. – Skinęłam głową. – Moja koleżanka po fachu z przyjemnością by z tobą porozmawiała.
– Nie mówiłeś jej o mnie, prawda?
– Czy ja wyglądam na żółtodzioba albo durnia? – Uśmiechnął się do mnie.
Nie skomentowałam jego słów.
– To jak, czym się zajmuje dla mafii? – spytałam.
– Pomaga im prać pieniądze, a przynajmniej tak właśnie podejrzewamy.
– Żadnych dowodów? – spytałam.
– Zero. – Nie wyglądał na zadowolonego. Luther pokręcił głową, strzepując popiół z papierosa do popielniczki. Kilka szarych drobin wylądowało na kontuarze. Starł je białą ścierką.
– Ten gość to nic dobrego, Anito. Chcesz mojej rady? Dam ci ją, trzymaj się od tego faceta z daleka.
Dobra rada. Niestety.
– Wątpię, aby on zechciał odwdzięczyć mi się tym samym.
– O nic nie pytam. Nic nie chcę wiedzieć. – Jakiś klient rozpaczliwie domagał się kolejnego drinka. Luther podreptał w tamtą stronę. Mogłam obserwować cały bar w długim lustrze wiszącym na ścianie za kontuarem. Nie musiałam się nawet odwracać, by zobaczyć drzwi. To było wygodne i pocieszające.
– A ja zapytam – rzekł Irving. – I chcę wiedzieć. – Pokręciłam głową. – Wiem coś, czego ty nie wiesz – mruknął.
– A czy chcę to wiedzieć? – Przytaknął energicznie głową. Westchnęłam przeciągle. – No to mów.
– Ty pierwsza.
Miałam już dość.
– Powiedziałam ci dziś wszystko, co miałam do powiedzenia. Mam akta. Przejrzę je. Tylko zabierasz mi czas, a nie mam go wiele. Tej nocy każda chwila jest dla mnie droga.
– Och, daj spokój, pozbawiasz mnie całej przyjemności z wykonywanego zawodu. – Sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar zacząć się na mnie dąsać.
– Powiedz mi, co chcę wiedzieć albo zrobię coś strasznego.
Omal nie wybuchnął śmiechom. Chyba mi nie uwierzył. A powinien.
– No, już dobrze. Dobrze. – Zamaszystym gestem, jak iluzjonista, wyjął skądś fotografię. Było to czarno-białe zdjęcie kobiety. Miała dwadzieścia kilka lat, długie ciemne włosy i modną fryzurę. Była ładna. Nie rozpoznałam jej. Zdjęcie chyba nie było upozowane. Wydawało się zbyt naturalne, a kobieta sprawiała wrażenie osoby, która nie zdaje sobie sprawy, że jest fotografowana.
– Kim ona jest? – spytałam.
– Jeszcze pięć miesięcy temu była jego dziewczyną – rzekł Irving.
– A więc jest… niepełnosprawna? – Spojrzałam na to piękne, radosne oblicze. Patrząc na zdjęcie, nie sposób się domyślić.
– Wanda Wózek.
– Chyba żartujesz. – Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
– Wanda Wózek krąży po ulicach na swoim wózku inwalidzkim. – Uśmiechnął się. – Jest bardzo popularna w pewnych kręgach.
Prostytutka na wózku. Nie, to zbyt dziwne. Pokręciłam głową.
– W porządku, gdzie mogę ją znaleźć?
– Ja i moja koleżanka po fachu chcemy mieć ten materiał.
– To dlatego nie włożyłeś jej zdjęcia do akt.
– Wanda nie zechce z tobą mówić, Anito. – Nawet się nie zawstydził.
– A z twoją koleżanką rozmawiała? – Zmarszczył brwi, jego wzrok sposępniał. Wiedziałam, co to oznacza. – Ona nie chce rozmawiać z dziennikarzami, prawda, Irving?
– Boi się Gaynora.
– Powinna.
– Dlaczego miałaby pomówić z tobą, skoro z nami nie chce?
– Bo mam ujmującą osobowość – odparłam.
– Daj spokój, Blake.
– Gdzie ją można znaleźć, Irving?
– Niech to szlag. – Dopił drinka jednym łapczywym, gniewnym łykiem. – Pracuje w pobliżu klubu Szary Kot.
Szary Kot, tak jak w tym powiedzeniu, że po zmierzchu wszystkie koty są szare. Niezłe.
– Gdzie jest ten klub?
– Przy głównej ulicy Tenderloin, na rogu Dwudziestej i Grand – odezwał się Luther. Nie widziałam go, jak do nas wracał. – Ale lepiej, żebyś nie szła tam sama, Anito.
– Umiem o siebie zadbać.
– Owszem, ale nie sprawiasz takiego wrażenia. Lepiej, żebyś nie musiała posłać kulki jakiemuś szmondakowi, któremu wydawało się, że jesteś dobrym materiałem na ofiarę lub coś znacznie gorszego. Weź ze sobą kogoś, kto wygląda na wrednego typa, oszczędzisz sobie kłopotów.
– Sam bym się tam nie wybrał. – Irving wzruszył ramionami.
Nie chciałam się do tego przyznać, ale mieli rację. Może i jestem twardą, bezlitosną zabójczynią wampirów, ale mój wygląd o tym nie świadczy.
– W porządku, zabiorę Charlesa. Co prawda, wygląda jak niezły zakapior, ale serce ma łagodne.
– Nie pozwól staremu Charliemu zbytnio się tam rozglądać. Jego serce mogłoby tego nie wytrzymać. – Luther zaśmiał się, wydmuchując kłąb dymu. – Wystarczy, że ktoś raz zemdleje przy ludziach i reputację twardziela diabli wzięli.
– Zadbam o niego. – Położyłam na barze więcej forsy, niż wynosiła należność za sok. Nie otrzymałam dziś istotnych informacji od Luthera, ale zwykle są one dla mnie bardzo ważne. I pomocne. Nigdy nie płaciłam za nie tyle, ile powinny kosztować. Miałam zniżkę, ponieważ współpracowałam z policją. Truposz Dave służył jako glina, zanim wyrzucono go ze służby, ponieważ był nieumarły. To nie było rozsądne posunięcie. Bardzo krótkowzroczne. Dave wciąż im tego nie wybaczył, ale był zawsze skory do pomocy. Dlatego też przekazywał mi informacje, a ja z kolei, po odpowiednim zredagowaniu i okrojeniu, częstowałam nimi gliny.
Truposz Dave wyłonił się z drzwi za barem. Spojrzałam w stronę przyciemnionych okien. Niby wszystko wyglądało tak samo, ale skoro Dave się pojawił, to znaczy, że zapadł już zmierzch. Cholera. Miałam w perspektywie spacerek do samochodu po terenie, na którym roiło się od wampirów. Przynajmniej miałam swoją spluwę. To pocieszające.
Dave jest wysoki, barczysty i ma krótkie kasztanowe włosy; tuż przed śmiercią zaczął łysieć. Od tamtej pory włosy przestały mu wypadać, ale też nie wyrastały już nowe. Uśmiechnął się do mnie szeroko, błyskając kłami. Tłum zareagował nagłym ożywieniem, jakby silny impuls poruszył ten sam nerw u każdego z obecnych w barze klientów. Ludzie zaczęli szeptać. Wampir. Przedstawienie właśnie się zaczęło.
Dave i ja przywitaliśmy się. Dłoń miał ciepłą, silną i suchą. Czy już się dziś pożywiałeś, Dave? Kim się pożywiłeś? Czy ten ktoś pozwolił ci nasycić się swoją krwią dobrowolnie? Zapewne tak. Dave jak na truposza był porządnym facetem.
– Luther mówił mi, że tu zaglądasz, ale zawsze pojawiałaś się za dnia. Miło, że dla odmiany zawitałaś tu po zmierzchu – powiedział Dave.
– Szczerze mówiąc, zamierzałam zniknąć z Dzielnicy, zanim zrobi się ciemno.
– Masz spluwę? – Zmarszczył brwi.
Dyskretnie pokazałam mu broń.
– Nosisz przy sobie pistolet. – Oczy Irvinga rozszerzyły się. Mówił cicho, ale ja miałam wrażenie, że jego słowa zabrzmiały jak krzyk.
Hałas przycichł. Do tego stopnia, że ktoś mógł usłyszeć, o czym rozmawialiśmy. Choć w gruncie rzeczy ci ludzie właśnie po to tu przyszli, aby posłuchać wampira. Aby zwierzyć się nieumarłemu ze swych kłopotów.
– Ogłoś to całemu światu, Irving – powiedziałam półgłosem.
– Przepraszam. – Wzruszył ramionami.
– Skąd znasz tego pismaka? – spytał Dave.
– Pomaga mi czasem przy pewnych sprawach.
– Pomaga, no, no. – Uśmiechnął się, nie pokazując kłów. To sztuczka, której wampiry uczą się po kilku latach egzystencji. – Luther przekazał ci wiadomość?
– Taa.
– I co, postąpisz mądrze czy głupio?
Dave bywa nieokrzesany, ale i tak go lubię.
– Przypuszczam, że raczej głupio – odparłam.
– Tylko dlatego, że z nowym Mistrzem łączy cię szczególna więź, nie pozwól sobie zamydlić oczu. Bądź rozsądna. To mimo wszystko wciąż mistrz wampirów. A tacy jak on to nic dobrego. Nie zadzieraj z nim. Nie warto.
– Staram się tego uniknąć.
Dave uśmiechnął się na tyle szeroko, że pokazał mi jeden kieł.
– Cholera, chcesz powiedzieć… Nie, jeżeli chodzi o ciebie, zależy mu na czymś więcej niż na dobrej panience do łóżka.
Miło wiedzieć, że jego zdaniem byłabym dobrą panienką do łóżka. Każdego dnia dowiaduję się o sobie czegoś nowego.
– Tja – mruknęłam.
– Anito, co się dzieje, u licha? – Irving wiercił się na stołku.
Dobre pytanie.
– To moja sprawa, a nie twoja.
– Anito…
– Nie dręcz mnie, Irving. Ja nie żartuję. Daj mi spokój.
– Czy ja cię dręczę? Tego jeszcze nie było. Co jeszcze mi powiesz?
– Zostaw mnie, kurwa, w spokoju – wycedziłam, spojrzawszy mu prosto w oczy. – Czy wyraziłam się jasno?
– No co, ja tylko staram się wykonywać swoją robotę. – Uniósł dłonie, jakby się poddawał.
– Rób to gdzie indziej.
Zsunęłam się ze stołka.
– Wydano polecenie, aby cię odnaleźć, Anito – rzekł Dave. – Niektóre wampiry mogą okazać się nadgorliwe.
– Chcesz powiedzieć, że mogą próbować użyć wobec mnie siły? – Skinął głową. – Jestem uzbrojona, mam krzyżyk i w ogóle. Poradzę sobie.
– Chcesz, żebym odprowadził cię do samochodu? – zapytał Dave.
Spojrzałam w jego brązowe oczy i uśmiechnęłam się.
– Dzięki, Dave, zapamiętam twoją propozycję, ale jestem już dużą dziewczynką.
Prawda była taka, że wielu wampirom nie podobało się, iż Dave przekazuje informacje wrogowi. Byłam przecież egzekutorką. Jeśli jakiś wampir przekroczył granicę, posyłano po mnie. Dla wampira nie było dożywocia. Śmierć albo nic. Żadne więzienie nie było w stanie utrzymać wampira.
Próbowano tego w Kalifornii, ale jeden z mistrzów wampirów wydostał się na wolność. W jedną noc urządził tam prawdziwą krwawą łaźnię, zamordował dwadzieścia pięć osób. Nie pożywiał się, po prostu zabijał. Chyba wkurzył się, że trzymano go w zamknięciu. Przed jego celą ustawiono straże, drzwi zapieczętowano krzyżami. Tyle że krzyże nie skutkują, jeśli nie wierzysz w ich moc. I z całą pewnością są nieskuteczne, gdy mistrz wampirów nakłoni cię do ich usunięcia.
Byłam wampirzym odpowiednikiem krzesła elektrycznego. Nie cieszyłam się wśród nich wielką sympatią. Coś takiego, kto by pomyślał?
– Pójdę z nią – rzekł Irving. Położył pieniądze na kontuarze i wstał.
Wcisnęłam opasłą teczkę pod pachę. Chyba nie chciał stracić jej z oczu. Pięknie.
– Gdyby przyszło co do czego, zapewne musiałaby chronić także ciebie – rzekł Dave. Irving chciał coś powiedzieć, ale zmitygował się. Mógł powiedzieć – jestem lykantropem, nie chciał jednak, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Bardzo się starał, by uchodzić za człowieka. – Na pewno dasz sobie radę? – zapytał Dave. Raz jeszcze proponował mi wampirzą eskortę. Chciał ochronić mnie przed Mistrzem. A przecież Dave był nieumarłym niecałe dziesięć lat. Nie był dość dobry.
– Miło wiedzieć, że komuś na mnie zależy, Dave.
– Spadaj – rzucił z przekąsem.
– Uważaj na siebie, dziewczyno – powiedział Luther.
Uśmiechnęłam się do obu promiennie, po czym odwróciłam się i wyszłam z baru, w którym nagle zrobiło się dziwnie cicho. Klienci zdołali raczej niewiele usłyszeć z naszej rozmowy, ale wciąż czułam na sobie ich świdrujący wzrok. Miałam ochotę obrócić się na pięcie i zawołać – Uuuu! Mogłam się założyć, że przestraszyłabym niejednego z siedzących przy stolikach klientów.
To przez bliznę w kształcie krzyża na ręku. Mają je tylko wampiry, nieprawdaż? Znak krzyża wypalony w nieczystym ciele. Mój był dziełem specjalnie spreparowanego żelaza do piętnowania. Zamówił je pewien nieżyjący już dziś mistrz wampirów. Sądził, że to będzie zabawne. Zabawne, jak cholera. A może to ze względu na Dave’a. Może nikt nie zauważył mojej blizny. Może byłam najzwyczajniej w świecie przewrażliwiona. Wystarczy, że zaprzyjaźnisz się z miłym, spokojnym, przestrzegającym prawa wampirem i ludzie zaczną być wobec ciebie podejrzliwi. Zarób parę niezwykłych blizn, a ludzie zaczną wątpić, czy wciąż jesteś jeszcze człowiekiem. Ale to nic strasznego. Mogę z tym żyć. Podejrzliwość to zdrowa cecha. Pozwala mi utrzymać się przy życiu.