Balansowałam na pograniczu jawy. To stan, w którym wiesz, że już nie śpisz, a mimo to nie chcesz się obudzić. Byłam potwornie ociężała. Pulsowało mi pod czaszką. I miałam obolałe gardło. Ostatnia myśl sprawiła, że otworzyłam oczy. Ujrzałam biały sufit. Brązowe zacieki przecinały sklepienie jak ślady po rozlanej kawie. Nie byłam w domu… Wobec tego gdzie?
Przypomniałam sobie uścisk Brunona. Igłę. Usiadłam. Świat zawirował feerią barw. Ponownie opadłam na łóżko, przesłaniając dłońmi oczy. To trochę pomogło. Co oni mi wstrzyknęli? Odniosłam wrażenie, że nie jestem tu sama. Gdzieś wśród tych wirujących barw był ktoś jeszcze. Prawda? Otworzyłam oczy. Tym razem wolniej. Z zadowoleniem wlepiłam wzrok w pokryty zaciekami sufit. Leżałam na dużym łóżku. Dwie poduszki, prześcieradło, koc. Ostrożnie odwróciłam głowę i ujrzałam twarz Harolda Gaynora. Siedział przy łóżku. Niezbyt to miły widok po przebudzeniu.
Z tyłu za nim, oparty o starą, podniszczoną komódkę, stał Bruno. Na. niebieskiej koszuli z krótkimi rękawami nosił szelki kabury podramiennej. W nogach łóżka stała równie stara i podniszczona toaletka. Po obu jej stronach dostrzegłam dwa wysokie okna. Były zabite nowymi, pachnącymi świeżością deskami. Zapach sosnowego drewna wydawał się szczególnie silny w dusznym, nie wietrzonym pomieszczeniu. Gdy tylko uświadomiłam sobie, że nie było tu klimatyzacji, zaczęłam się pocić.
– Jak się pani czuje, panno Blake? – zapytał Gaynor. Jego głos, choć wciąż jowialny, zawierał w sobie groźną nutę. Jakbym miała przed sobą szczególnie wesołego węża.
– Bywało lepiej – odparłam.
– Nie wątpię. Spała pani ponad dobę. Wiedziała pani?
Czy mówił prawdę? Dlaczego miałby kłamać, mówiąc o tym, jak długo spałam? Co by przez to zyskał? Nic. A zatem mówił prawdę. Zapewne.
– Co mi, do cholery, wstrzyknąłeś?
Bruno odsunął się od ściany. Wydawał się prawie zażenowany.
– Nie wiedzieliśmy, że już wcześniej brałaś coś na uspokojenie.
– Środek przeciwbólowy – poprawiłam.
– Efekt jest taki sam, jeśli połączyć to z torazyną. – Wzruszył ramionami.
– Dałeś mi środek uspokajający dla zwierząt?
– Ależ, panno Blake, tych środków używa się także w szpitalach psychiatrycznych. Podaje się je nie tylko zwierzętom – wtrącił Gaynor.
– No jasne – mruknęłam. – Od razu poczułam się lepiej.
– Skoro się pani przekomarza, to znaczy, że wraca pani do formy. – Uśmiechnął się szeroko. – Może pani już wstać.
Coś podobnego. Choć może w sumie miał rację. Bądź co bądź, nawet nie byłam związana. Cieszyło mnie to i dziwiło zarazem. Usiadłam, jeszcze wolniej niż ostatnim razem. Pokój przechylił się tylko odrobinę, zanim przyjęłam pozycję siedzącą. Wzięłam głęboki oddech. Zabolało. Przyłożyłam dłoń do szyi. Nawet dotyk sprawiał ból.
– Skąd te olbrzymie sińce? – spytał Gaynor.
Skłaniać czy powiedzieć prawdę? Wybrałam półprawdę.
– Pomagałam policji w schwytaniu przestępcy. Trochę mi się przy tym dostało.
– A co z tym przestępcy? – spytał Bruno.
– Nie żyje – odparłam.
W oczach. Bruna- coś się pojawiło. Przemknęło tak szybko, że nie zdążyłam tego rozszyfrować. Szacunek? Nie. Raczej nie.
– Wiesz, po co cię tu sprowadziłem, prawda? – spytał Gaynor.
– Abym ożywiła dla ciebie nieboszczyka – odparłam.
– Abyś ożywiła dla mnie bardzo starego nieboszczyka, tak.
– Już dwukrotnie ci odmówiłam. Skąd przypuszczenie, że zmieniłam zdanie?
– Ależ, parano Blake, Bruno i Tommy uświadomią pani, że upór jest bezcelowy. – Uśmiechnął się, stary psotnik. – Tylko krowa nie zmienia poglądów. A ja nadal gotów jestem zapłacić milion dolarów za ożywienie tego trupa. Cena nie uległa zmianie.
– Ostatnio Tommy oferował mi półtorej bańki – zauważyłam.
– To w przypadku gdybyś zgodziła się przybyć do nas dobrowolnie. Nie możemy zapłacić pełnej sumy, gdy zmuszasz nas do podjęcia takiego ryzyka.
– Które grozi długoletnią odsiadką za porwanie – dokończyłam.
– Otóż to. Upór kosztował cię pięćset tysięcy dolarów. Warto było?
– Nie zabiję człowieka tylko po to, abyś mógł znaleźć swój utracony skarb.
– Mała Wanda, ma za długi język.
– Jestem domyślna, Gaynor. Przeczytałam twoje akta. Jest tam wzmianka, że obsesyjnie interesujesz się rodziną ojca. – Skłamałam. Tylko Wanda o tym wiedziała.
– Obawiam się, że już za późno. Wiem, że Wanda z tobą rozmawiała. Wszystko wyznała.
Wyznała? Patrzyłam na jego rozbawione oblicze.
– Co to znaczy?
– Oddałem, ją. Tommy’emu, aby wziął ją na spytki. Nie jest tak utalentowanym artystą jak Cicely, ale więcej po nim zostaje. Nie chcę, aby moja mała Wanda odeszła z tego świata.
– Gdzie jest teraz?
– Co cię obchodzi los jakiejś dziwki? – Spojrzał na mnie błyszczącymi, bystrymi oczami. Osądzał mnie, badał reakcje.
– Ona nic dla mnie nie znaczy – odparłam. Miałam nadzieje, że moja twarz pozostanie beznamiętna. Jak na razie nie zamierzali jej zabić. Ale mogli to zrobić, aby mnie zranić.
– Na pewno?
– Przecież to nie ja z nią sypiałam. Dla mnie to tylko bardzo chora zdzira.
Uśmiechnął się, słysząc moje słowa.
– Co mamy zrobić, aby przekonać cię do ożywienia tego nieboszczyka?
– Nie popełnię dla ciebie morderstwa, Gaynor. Aż tak bardzo cię nie lubię.
Westchnął. Z rumianymi policzkami wyglądał jak szmaciana lalka.
– Okropnie utrudnia nam pani całą sprawę, panno Blake.
– Bo jakoś nie potrafię jej uprościć – odparowałam. Oparłam się o porysowane wezgłowie łóżka. Było mi dość wygodnie, ale wciąż nie odzyskałam pełni sił. Na razie jednak to musiało mi wystarczyć. Lepsze to, niż leżeć bez przytomności.
– Jak dotąd jeszcze nie zrobiliśmy ci krzywdy – rzekł Gaynor. – Reakcja torazyny z innym podanym medykamentem była przypadkowa. Nie zrobiliśmy tego celowo.
Miałam ochotę zaprzeczyć, ale nie zrobiłam tego.
– Do czego zmierzasz?
– Mamy oba twoje pistolety – ciągnął Gaynor. – Bez broni jesteś tylko małą, słabą kobietką na łasce dwóch wielkich, silnych mężczyzn.
– Przywykłam do tego. – Uśmiechnęłam się. – Byłam najmniejszym dzieciakiem na naszej ulicy, Harry.
– Haroldzie albo Graynor, ale nigdy Harry. – Skrzywił się.
– Jak sobie chcesz. – Wzruszyłam ramionami.
– Nie obawiasz się, że jesteś całkowicie zdana na naszą łaskę?
– Mam na ten temat nieco odmienne zdanie.
– Cóż za pewność siebie. Skąd się to bierze? – Spojrzał na Brunona – Ten milczał. Patrzył tylko na mnie tymi pustymi oczyma, jak u lalki. Oczyma ochroniarza, czujnymi, podejrzliwymi i pustymi zarazem. – Udowodnij jej, że nie żartujemy, Bruno.
Bruno uśmiechnął się, jego usta rozchyliły się powoli, przypominał mi teraz rekina. Rozluźnił ramiona, przeciągnął się, wykonał parę skrętów tułowia. Ani na chwilę nie spuszczał mnie z oka.
– Zakładam, że mam odegrać rolę worka treningowego? – zapytałam.
– Dobrze to ujęłaś – pochwalił Gaynor.
Bruno odstąpił od ściany, rześki i gotowy do działania. Pięknie. Ześlizgnęłam się z łóżka po drugiej stronie. Nie chciałam, aby Graynor mnie pochwycił. Bruno miał dwa razy większy zasięg ramion ode mnie. I nogi jak stąd do wieczności. Ważył pewnie z pięćdziesiąt kilogramów więcej, z czego większość stanowiły mięśnie. Zapowiadało się, że dostanę niezły łomot. Ale dopóki nie byłam związana, zamierzałam drogo sprzedać swoją skórę. Jeżeli tylko zdołam solidnie go poturbować, będę zadowolona.
Wyszłam zza łóżka, opuszczając luźno ręce wzdłuż boków. Ugięłam nogi w kolanach, jak podczas treningu judo. Wątpiłam, aby Bruno spośród sztuk walki preferował judo. Stawiałam raczej na karate lub taekwondo.
Bruno przyjął niezbyt wygodną pozycję z nisko przesuniętym środkiem ciężkości i nogami mocno ugiętymi w kolanach. Nie sadziłam, że jest tak gibki. Ale gdy podeszłam bliżej, cofnął się błyskawicznie jak krab. Nie myślałam, że w tak nieporadnej z wyglądu pozycji może poruszać się tak szybko.
– Jujitsu? – rzuciłam mimochodem.
– Większość ludzi nie potrafiłaby rozpoznać. – Uniósł brew.
– Widziałam to już kiedyś – odparłam.
– Ćwiczyłaś?
– Nie.
– Wobec tego zrobię ci krzywdę. – Uśmiechnął się.
– Nawet gdybym znała jujitsu i tak byś to zrobił – odrzekłam.
– To byłby uczciwy pojedynek.
– Jeśli dwie osoby są równie zręczne w sztukach walki, dużą rolę odgrywają gabaryty. Osoba pokaźnych rozmiarów zawsze dołoży tej mniejszej. – Wzruszyłam ramionami. – Ciężko się do tego przyznać, ale taka jest prawda.
– Aż nie do wiary, że przyjmujesz to ze stoickim spokojem – mruknął Bruno.
– Czy histeryzowanie mogłoby mi teraz pomóc?
– Nie. – Pokręcił głową.
– Wobec tego pozwól, że podejdę do sprawy – że się tak wyrażę – po męsku.
Zmarszczył brwi. Bruno przywykł do tego, że ludzie się go bali. Ja się nie obawiałam. Miałam dostać łomot i zniosę to z godnością. Z tą świadomością ogarnął mnie osobliwy spokój. Oberwę, to nieprzyjemne, ale już się z tym pogodziłam. Mogłam to znieść. Nieraz zdarzyło mi się dostać wycisk. Mając do wyboru: a) dostać w kość lub b) złożyć ofiarę z człowieka, wybieram bicie.
– Gotowa czy nie – rzekł Bruno.
– Rób swoje – dokończyłam. Zaczynało mnie już męczyć zgrywanie twardej baby. – Albo mi przywal, albo stań prosto. Głupio wyglądasz w tej pozycji.
Jego pięść była jak rozmyta, plama. Zablokowałam cios przedramieniem. Siła była tak duża, że zdrętwiała mi cała ręka. W tej samej chwili jego długa noga wystrzeliła naprzód, trafiając mnie w brzuch. Zgięłam się wpół, tak jak powinnam, z moich, płuc uszło całe powietrze. Naraz jego druga noga śmignęła po łuku w górę, trafiając mnie w bok twarzy. W ten sam policzek, który obił mi Seymour. Upadłam na podłogę, niepewna, którą część ciała mam rozetrzeć najpierw.
Jego stopa znów sunęła w moją stronę. Złapałam ją oburącz. Poderwałam się gwałtownie, licząc, że zdołam uwięzić jego kolano pomiędzy ramionami i zgruchotać rzepkę. On jednak wyślizgnął mi się, wybijając się zwinnie w powietrze.
Osunęłam się na ziemię, a powietrze nad moją głową zafalowało przecięte podwójnym obrotowym kopniakiem Brunona z wyskoku. Gdybym się nie schyliła, zdjąłby mi głowę z karku. Znów byłam na ziemi, ale tym razem z własnej woli. Stanął nade mną, niesamowicie wysoki z tej perspektywy. Położyłam się na boku, podkulając kolana do piersi. Przyskoczył do mnie, najwyraźniej zamierzając podźwignąć mnie z podłogi. Kopnęłam obunóż, mierząc w jego kolano. Trafiając pod odpowiednim kątem tuż powyżej lub poniżej, powinnam uszkodzić mu rzepkę kolanową. Noga Bruna ugięła się, a on sam wrzasnął. Udało się. A niech to. Nie starałam się z nim mocować. Ani odebrać mu broni. Pobiegłam w stronę drzwi.
Gaynor spróbował mnie pochwycić, ale otworzyłam drzwi na oścież i wypadłam na korytarz, zanim zdążył wprawić w ruch swój wózek inwalidzki. Korytarz był długi, z paroma drzwiami i załomami. A także z Tommym.
Tommy wyraźnie się zdziwił na mój widok. Jego dłoń uniosła się w stronę kabury podramiennej. Naparłam na jego bark i podcięłam go. Runął do tyłu, ale zdołał mnie złapać. Opadłam na niego, wbijając mu kolano w krocze. Gdy rozluźnił uścisk, wyślizgnęłam mu się. Z pokoju za mną rozległy się jakieś odgłosy, ale nie obejrzałam się. Jeśli zamierzali mnie kropnąć, wolałam tego nie widzieć.
W korytarzu był ostry załom. Prawie do niego dotarłam, gdy jakaś woń sprawiła, że zwolniłam. Zza załomu korytarza dochodził trupi odór. Co tu się działo, gdy spałam? Spojrzałam do tyłu. Tommy wciąż leżał na podłodze, przyciskając dłonie do obolałego krocza. Bruno opierał się o ścianę. W dłoni trzymał pistolet, ale nie celował we mnie. Gaynor siedział na wózku. Uśmiechał się.
Coś było nie tak, i to bardzo.
Zza rogu wyłoniła się niewyobrażalna maszkara. Była wzrostu wysokiego mężczyzny, metr osiemdziesiąt, nie więcej. Ale miała metr dwadzieścia średnicy. Do tego dwie lub trzy nogi, trudno było to stwierdzić. Stwór był trupio blady, jak wszystkie zombi, ale ten miał tuzin oczu. W miejscu, gdzie powinna znajdować się szyja, widniała głowa mężczyzny. W ciemnych, widzących oczach malowało się szaleństwo. Z barku wyrastał psi łeb. Trawione rozkładem, szczęki kłapały, usiłując mnie pochwycić. Ze środka tej masy wyłaniała się kobieca noga w czarnym pantoflu na obcasie. Stwór zaczął sunąć w moją stronę. Podciągał się naprzód, pomagając sobie trzema z tuzina ramion. Zostawiał za sobą, jak ślimak, ślad lepkiego śluzu.
Zza załomu muru wyłoniła się Dominga Salvador.
– Buenas noches, chica.
Potwór mnie przestraszył, ale widok uśmiechniętej Domingi przeraził mnie o wiele bardziej. Stwór przystanął. Zastygł, przykucnięty na swych niedopracowanych nogach. Tuzin, gąb ziajało, jakby stworowi brakowało powietrza.
A może nie podobał mu się wydzielany przezeń odór. Mnie na pewno. Nawet zasłonięcie nosa i uszu niewiele dało. W całym korytarzu zaczęło nagle cuchnąć zgniłym mięsem.
Gaynor i jego ranni ochroniarze zostali w drugim końcu korytarza. Może nie lubili zbliżać się do ulubieńca Domingi. Ja na pewno nie miałam, na to ochoty. Tak czy owak, doszło do konfrontacji. Była tylko ona, ja i potwór.
– Jak wydostałaś się z pudła? – Najpierw uporajmy się z bardziej przyziemnymi problemami. Te trudniejsze mogły poczekać na później.
– Wpłaciłam kaucję – odparła.
– W przypadku posądzenia o morderstwo z użyciem czarnej magii?
– Voodoo to nie magia. – odparła.
– Prawo postrzega je tak samo, gdy w grę wchodzi morderstwo. – Wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się błogo. Była meksykańską babką moich koszmarów. – Masz sędziego w kieszeni – rzuciłam.
– Wielu ludzi się mnie obawia, chica. Ty także powinnaś.
– Pomogłaś Peterowi Burke’owi ożywić zombi dla Gaynora. – Tylko się uśmiechnęła. – Czemu, sama go nie ożywiłaś? – zapytałam.
– Nie chciałam, ty ktoś tak bezwzględny jak Gaynor był świadkiem zabicia przeze mnie człowieka. Mógłby mnie potem szantażować.
– A nie zdawał sobie sprawy, że musiałaś kogoś zamordować, aby wykonać gris-gris dla Petera?
– Otóż to – przyznała.
– To tu ukryłaś wszystkie swoje koszmarne sekrety?
– Nie wszystkie. Zmusiłaś mnie do unicestwienia większości moich dzieł, ale to jedno ocaliłam. Przekonasz się dlaczego. – Przesunęła dłonią po wilgotnej skórze.
Wzdrygnęłam się. Na samą myśl o dotknięciu czegoś takiego zrobiło mi się zimno. A mimo to…
– Jak zrobiłaś to coś? – Musiałam wiedzieć. Na swój sposób było to dzieło sztuki.
– Potrafisz na pewno ożywiać fragmenty ciał zmarłych. – rzekła Dominga.
Potrafiłam, ale nikt inny, kogo znałam, nie umiał tego dokonać.
– Tak – odparłam.
– Stwierdziłam, że mogę pozbierać niektóre z nich i połączyć je w całość – powiedziała
Spojrzałam na bryłowatą istotę.
– Połączyć? – Ta myśl była nazbyt potworna.
– Mogę tworzyć nowe istoty, które nigdy dotąd nie istniały.
– Tworzysz potwory – odparłam.
– Wierz, w co tylko chcesz, chica, ale jestem tu, by przekonać cię do ożywienia tego nieboszczyka dla Gaynora.
– Czemu sama tego nie zrobisz?
Z tyłu za nami rozległ się głos Gaynora. Odwróciłam się, opierając się plecami o ścianę, aby mieć wszystkich, na oku. Nie bardzo wiedziałam, w czym mogło mi to pomóc.
– Dominga już raz zawiodła. To moja ostatnia szansa. Ostatni znany grób. Nie zaryzykuję i nie powierzę jej tego zadania.
– Ona mogłaby tego dokonać, Gaynor, łatwiej, niż przypuszczasz.
– Gdybym w to uwierzył, zabiłbym cię, bo nie byłabyś mi już potrzebna.
No tak, racja.
– Kazałeś Brunonowi trochę mnie zmiękczyć. Co teraz?
– Taka mała dziewczynka załatwiła obu moich ochroniarzy. – Gaynor pokręcił głową.
– Mówiłam ci, że zwykłą perswazją nie nakłonisz jej współpracy – stwierdziła Dominga.
Spojrzałam, na śliniącego się potwora. Nazywała to zwyczajnymi metodami?
– Co proponujesz – spytał Gaynor.
– Zaklęcie posłuszeństwa. Będzie wykonywać wszystkie moje polecenia, ale aby spętać kogoś tak potężnego jak ona, potrzeba czasu. Czar musi być silny. Gdyby znała się na voodoo, zaklęcie w ogóle by nie poskutkowało. Tyle że ona mimo swych umiejętności, jeżeli chodzi o voodoo, jest praktycznie laikiem…
– Ile czasu potrzebujesz?
– Dwie godziny, nie więcej.
– Oby poskutkowało – rzucił Gaynor.
– Nie groź mi – warknęła Dominga.
O rany, może para łotrów weźmie się zaraz za kudły.
– Płacę ci dość, abyś mogła założyć własne państewko. Oczekuję więc rezultatów.
– Dobrze płacisz, przyznaje. Dominga pokiwała głową. – Nie zawiodę cię. Jeśli zdołam skłonić Anitę, aby zabiła dla ciebie człowieka, będę w stanie zmusić ją, aby pomogła mi przy moich, zombi. Przy jej pomocy odtworzę co musiałam unicestwić. Cóż za ironia, nieprawdaż?
– To mi się podoba. – Gaynor uśmiechnął się obłąkańczo.
– Zrobisz, co ci każę. Byłaś bardzo niegrzeczna. – Spojrzał na mnie spode łba.
Ja? Niegrzeczna?
Bruno zbliżył się do nas. Opierał się o ścianę, ale jego broń była wymierzona w moją stronę.
– Miałbym teraz ochotę cię zabić – wysapał. Z trudem dobywał z siebie głos. Bardzo cierpiał.
– Wybite kolano boli jak cholera, no nie? – Mówiąc te słowa, uśmiechnęłam się. Lepsza śmierć niż pokorna służba u królowej voodoo.
Chyba zazgrzytał zębami. Broń lekko się zakołysała, ale to, jak sądzę, efekt gniewu, a nie bólu.
– Zabiję cię z dziką rozkoszą.
– Ostatnim razem nie poszło ci najlepiej. Chyba sędziowie mnie przyznaliby zwycięstwo w tym starciu.
– Nie ma tu żadnych pieprzonych sędziów. I zaraz cię zabiję.
– Bruno – rzekł Gaynor – potrzebna jest nam cała i zdrowa.
– A gdy już ożywi tego truposza? – zapytał Bruno.
– Jeżeli stanie się oddaną służką Senory, nie będziesz mógł jej nic zrobić. Jeśli jednak czar nie podziała, pozwolę ci ją zabić.
Bruno błysnął zębami w promiennym uśmiechu. To był bardziej drapieżny grymas niż uśmiech.
– Mam nadzieję, że czar nie poskutkuje – powiedział.
– Nie pozwól, aby osobiste animozje okazały się przeszkodą dla naszej dalszej współpracy, Bruno. – Gaynor spojrzał na swego goryla.
– Tak jest, sir. – Bruno gwałtownie przełknął ślinę. To “sir” z trudem przeszło mu przez gardło.
Z głębi korytarza za Domingą wyłonił się Enzo. Trzymał się blisko ściany, możliwie jak najdalej od jej “tworu”. Antonio wreszcie utracił posadę ochroniarza. No i dobrze. Bardziej się nadawał do roli tarczy strzelniczej.
Tommy pokuśtykał w głąb korytarza, wciąż rozmasowując obolałe klejnoty. W jednym ręku trzymał wielkie magnum. Twarz miał prawie purpurową z wściekłości, a może z bólu…
– Zabiję cię – wysyczał.
– Weź numerek i ustaw się w kolejce – poradziłam mu.
– Enzo, pomożesz Brunonowi i Tommy’emu przywiązać tę małą do krzesła w pokoju. Jest znacznie groźniejsza, niż się wydaje – rzekł Gaynor.
Enzo schwycił mnie za rękę. Nie próbowałam się opierać. Uznałam, że w jego rękach byłam bezpieczniejsza niż z tamtymi dworna. Tommy i Bruno sprawiali wrażenie, jakby tylko czekali, aż wykonam jakiś podejrzany ruch. Chyba chcieli zrobić mi coś bardzo złego.
– Czy to dlatego, że jestem kobietą, czy po prostu nie umiecie przegrywać, chłopaki? -rzuciłam, gdy Enzo przeprowadzał mnie obok nich.
– Zastrzelę ją – wycedził Tommy.
– Później – powiedział Gaynor – później.
Zastanawiałam się, czy mówił serio. Jeśli czar Domingi poskutkuje, będę jak żywy zombi podporządkowany jej woli. Jeśli zaklęcie nie zadziała, Tommy i Bruno zabiją mnie i zrobią to bardzo powoli, rozkoszując się moim cierpieniem. Miałam nadzieję, że istniało trzecie wyjście.