O dwudziestej drugiej dotarłam do dzielnicy wampirów. Ciemnogranatowa koszulka polo, dżinsy, czerwona wiatrówka. Kurtka przesłaniała kaburę podramienną z browningiem hi-powerem. Pociłam się przez to pod pachami, ale trudno, w pewnych sytuacjach kompromis jest niezbędny.
Popołudniowy incydent zakończył się szczęśliwie, ale poniekąd stało się tak za sprawą zrządzenia losu. I faktu, że Seymour dał się wyprowadzić z równowagi oraz tego, że byłam w stanie przyjąć parę ciosów i w dalszym ciągu funkcjonować w miarę normalnie. Lód sprawił, że zeszła mi opuchlizna, ale lewa strona mojej twarzy wciąż była obrzmiała i czerwona jak dojrzały pomidor. Nie miałam siniaka – jeszcze nie.
Uśmiechnięty Nieboszczyk był jednym z najnowszych klubów w dzielnicy. Wampiry są seksowne. Przyznaję. Ale czy zabawne? Raczej nie. Najwyraźniej byłam w mniejszości. Przy wejściu do klubu stała kolejka ciągnąca się aż do najbliższej przecznicy.
Nie przyszło mi do głowy, że mogę potrzebować rezerwacji biletu albo wejściówki. Ale co tam, przecież znałam szefa. Przeszłam obok kolejki w stronę kasy biletowej. W kolejce stali głównie młodzi ludzie. Kobiety w sukienkach, mężczyźni w strojach sportowych, niektórzy w garniturach, ale tych było raczej niewielu. Rozmawiali o czymś z ożywieniem, od czasu do czasu pozwalając sobie na delikatną oznakę zażyłości. Pary. Randki. Jeszcze je pamiętam. Wiem, co to takiego. Choć już dawno na żadnej nie byłam. Może gdybym nie pakowała się stale po uszy w kłopoty, miałabym więcej czasu na randki. Może.
Minęłam czteroosobową grupkę stojącą w kolejce do kasy i ruszyłam w stronę wejścia.
– Ej, ty – rzucił jeden z mężczyzn.
– Przepraszam – powiedziałam.
– Proszę pani, tu obowiązuje kolejka. – Kasjerka spojrzała na mnie spode łba.
Proszę pani?
– Nie potrzebuję biletu. Nie chcę oglądać przedstawienia. Mam się tu spotkać z Jean-Claudem. To wszystko.
– No cóż. Nic mi o tym nie wiadomo. A może jest pani reporterką?
– Reporterką? – Wzięłam głęboki oddech. – Proszę powiadomić Jean-Claude’a, że przyszła Anita, dobra? – Wciąż gapiła się na mnie ponuro. – No niechże pani zawiadomi Jean-Claude’a. Jeśli jestem wścibską reporterką, on się mną zajmie. Jeśli jestem tą, za którą się podaję, ucieszy się, że go powiadomiłaś. Tak czy owak, zyskasz.
– No… nie wiem.
Miałam ochotę na nią wrzasnąć. Zapewne niewiele by to pomogło. Zapewne.
– Bardzo proszę, powiadom Jean-Claude’a – powtórzyłam.
Może poskutkowało dlatego, że powiedziałam “bardzo proszę”. Obróciła się na stołku i otworzyła górną połowę drzwiczek w budce kasowej. Budka była nieduża. Nie usłyszałam, co powiedziała, ale zaraz znów się odwróciła.
– W porządku, kierownik mówi, że może pani wejść.
– Świetnie, dziękuję. – Weszłam po schodach. Wszyscy stojący w kolejce spiorunowali mnie wzrokiem. Czułam na sobie ich gniewne spojrzenia. Ale nie z takimi specami od spojrzeń miewałam już do czynienia, więc zyskałam pewną wprawę i nawet nie mrugnęłam powieką. Nikt nie lubi, gdy ktoś wpycha się bez kolejki.
W klubie, jak w większości tego typu miejsc, panował półmrok.
– Bilet, proszę – rzucił jakiś facet tuż przy wejściu. Spojrzałam na niego. Nosił podkoszulek z napisem “Uśmiechnięty Nieboszczyk, można umrzeć ze śmiechu”. Podpisowi towarzyszyła karykatura szczerzącego kły, rozbawionego wampira. Facet był potężny, muskularny, a na czole miał wytatuowane “Wykidajło”. – Poproszę o bilet – powtórzył.
Najpierw kasjerka, teraz bileter?
– Kierownik powiedział, że mogę wejść, mam się zobaczyć z Jean-Claudem – powiedziałam.
– Willie – burknął wykidajło – to ty ją wpuściłeś?
Odwróciłam się i ujrzałam Williego McCoya. Na jego widok uśmiechnęłam się. Ucieszyłam się, widząc go. To mnie zdziwiło. Zwykle nie cieszy mnie widok nieboszczyków.
Willie jest niski, szczupły, czarne włosy ma gładko zaczesane do tyłu. W tym świetle trudno mi było określić kolor jego garnituru, ale wydawał się ciemnoczerwony. Biała koszula na guziki i błyszczący zielony krawat. Musiałam spojrzeć drugi raz, aby się upewnić – ale tak, jego krawat zdobiły fosforyzujące podobizny hawajskich tancerek. To był najmniej gustowny strój, w jakim miałam okazję widzieć Williego.
– Anito, miło cię widzieć. – Uśmiechnął się, błyskając kłami.
– Mnie również, Willie. – Skinęłam głową.
– Naprawdę?
– Taa. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jego kły zabłysły w słabym świetle. Był martwy niespełna od roku. – Od jak dawna jesteś tu kierownikiem? – spytałam.
– Będzie ze dwa tygodnie.
– Gratulacje.
Podszedł do mnie. Cofnęłam się. Instynktownie. To nic osobistego, ale wampir jest wampirem. Nie należy dopuszczać go zbyt blisko. Willie stał się nieumarłym niedawno, ale mimo to był już w stanie mnie zahipnotyzować. No dobra, może żaden wampir tak młody jak Willie nie zdołałby zawładnąć mną wzrokiem, ale stare nawyki trudno wyplenić. Willie sposępniał, w jego oczach coś się pojawiło – ból? Zniżył głos, ale nie próbował się już do mnie zbliżyć. Uczył się szybciej po śmierci niż za życia.
– Dzięki temu, że pomogłem ci ostatnim razem, jestem w dobrej komitywie z szefem.
Zachowywał się jak cyngiel ze starego filmu gangsterskiego, ale to był wciąż ten sam Willie.
– Cieszę się, że dogadaliście się z Jean-Claudem.
– O tak – rzekł Willie – to najlepsza robota, jaką kiedykolwiek miałem. Poza tym szef nie jest… – Machnął ręką w przód i w tył. – No wiesz, wredny. – Skinęłam głową. Wiedziałam. Mogłam skarżyć się i utyskiwać na Jean-Claude’a, ale w porównaniu z innymi Mistrzami Miasta ten był łagodny jak kociak. Wielki, niebezpieczny i mięsożerny, ale zawsze jednak kociak. – Szef jest chwilowo zajęty – wyjaśnił Willie. – Powiedział, że gdybyś przyszła wcześniej, mam znaleźć ci stolik przy samej scenie.
Świetnie.
– Ile to może potrwać? – spytałam.
– Nie potrafię powiedzieć. – Willie wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy. Zaczekam. – Pokiwałam głową.
– Mam powiedzieć Jean-Claude’owi, aby się pospieszył? – Willie uśmiechnął się, pokazując kły.
– Potrafiłbyś?
– Raczej nie. – Skrzywił się, jakby połknął robaka.
– Nie przejmuj się. Jeśli znudzę się czekaniem, sama mu to powiem.
– Zrobiłabyś to, prawda? – Willie spojrzał na mnie z ukosa.
– Jasne.
Pokręcił tylko głową i poprowadził mnie między małymi okrągłymi stolikami. Przy każdym siedzieli ludzie. Śmiali się, rozmawiali, pili, trzymali się za ręce, szeptali. Wrażenie, że zewsząd otacza mnie ociekająca potem, tętniąca ściana życia, wydało mi się nieomal przytłaczające. Spojrzałam na Williego. Czy on też to czuł? Czy ciepła ściana ludzkich istnień sprawiała, że jego żołądek skręcał się z głodu? Czy wracał nocą do domu i śnił, że rozrywa ten głośny, rozbawiony tłum na krwawe strzępy? Mało brakowało, a zapytałabym go o to, ale lubiłam Williego jako wampira. Nie chciałam wiedzieć, czy na moje pytanie odpowiedziałby twierdząco.
Stolik w drugim rzędzie pod sceną był pusty. Na blacie stał kartonik z napisem “Rezerwacja”. Willie chciał odsunąć dla mnie krzesło. Podziękowałam mu ruchem ręki. To nie był przejaw feminizmu. Po prostu nigdy nie wiedziałam, jak mam się zachować, gdy facet odsuwa dla mnie krzesło. Czy mam usiąść i zaczekać, aż przysunie krzesło wraz ze mną do stolika? To żenujące. Zwykle unoszę się lekko nad siedzeniem, aż przysuwane krzesło dotknie wewnętrznej strony moich kolan. Do diabła z tym.
– Napijesz się czegoś, aby zabić czas? – spytał Willie.
– Dostanę colę?
– Nic mocniejszego?
Pokręciłam głową.
Willie oddalił się. Na scenie stał szczupły facet o krótkich ciemnych włosach. Chudy jak tyka, zapadnięte policzki, ale był bez wątpienia człowiekiem. Już sam jego wygląd rozbawiał do łez. Obok niego, gapiąc się tępym spojrzeniem na widownię, stał zombi. Blade oczy trupa wciąż były wyraźne i ludzkie, ale nie mrugały. Nieboszczyk wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w publiczność. Mało kto słuchał dowcipów. Większość osób patrzyła na trupa. Był już trochę nadpsuty i przez to przerażający, ale nawet siedząc w drugim rzędzie, nie czułam odoru rozkładu. Niezła sztuczka, o ile ktoś ją potrafi.
– Ernie, mój współlokator, to najlepszy kumpel, jaki mógł mi się trafić – mówił komik. – Je niewiele, nie zrzędzi, nie sprowadza do domu panienek i nie zamyka się z nimi w pokoju, by się zabawić, podczas gdy ja muszę wystawać w tym czasie na korytarzu. – Kilka osób zaczęło się śmiać. Spojrzenia były utkwione w starym, dobrym Erniem. – Któregoś razu wysiadła nam lodówka. Mieliśmy w niej kawałek szynki, ale się zepsuł. Nic to jednak, bo Erniemu i tak bardzo smakowała.
Zombi odwrócił się wolno, jakby z trudem, aby spojrzeć na komika. Mężczyzna zerknął na zombi, ale zaraz znów przeniósł wzrok w stronę sali i uśmiechnął się. Zombi wciąż mu się przyglądał. Facetowi to się chyba nie spodobało. Wcale mu się nie dziwię. Nawet umarli nie lubią, gdy ktoś się z nich wyśmiewa. Poza tym żarty wcale nie były zabawne. Dowcip polegał na sposobie, w jaki opowiadano żarty. Na obecności zombi. To chore, choć przyznaję, że całkiem odkrywcze.
Wrócił Willie z moją colą. Miałam kierownika na posyłki, niezły gips. Że o rezerwacji stolika nie wspomnę. Willie postawił szklaneczkę na jednej z tych bezużytecznych papierowych serwetek.
– Proszę bardzo – powiedział. Odwrócił się, by odejść, ale dotknęłam jego ramienia. Natychmiast pożałowałam tego gestu.
Ramię było twarde, silne, bardzo realne. Miałam wrażenie, jakbym dotknęła kawałka drewna. To był trup. Nie potrafiłam nazwać tego inaczej. Zero wrażenia ruchu. Zupełnie nic.
Powoli puściłam jego rękę i spojrzałam na niego. Mogłam spojrzeć mu w oczy dzięki znakom otrzymanym od Jean-Claude’a. W brązowych oczach wampira malował się dziwny smutek.
Poczułam szum krwi w uszach i przełknęłam ślinę, aby uspokoić rozkołatane serce. Cholera. Musiałam się uspokoić. Chciałam, aby Willie już sobie poszedł. Odwróciłam się od niego i wlepiłam wzrok w szklaneczkę coli. Willie oddalił się. Może to przez ten śmiech, ale nie słyszałam, jak odchodził.
Willie McCoy był jedynym wampirem, którego znałam, zanim umarł. Pamiętałam go żywego. Był drugorzędnym bandziorem. Chłopcem na posyłki grubych ryb. Może Willie sądził, że stając się wampirem, sani stanie się grubą rybą. Tu się pomylił. Teraz był po prostu nieumarłym tandeciarzem. Po wsze czasy będzie chłopcem na posyłki dla Jean-Claude’a lub jemu podobnych. Biedny Willie.
Wytarłam o spodnie dłoń, którą go dotknęłam. Chciałam zapomnieć o tym dotknięciu, o nieprzyjemnym uczuciu, jakie wywołało zetknięcie z jego ciałem. Ciało Jean-Claude’a nie było takie. Ale rzecz jasna Jean-Claude z łatwością mógłby uchodzić za człowieka. Tak bywa z niektórymi starymi wampirami. Willie też się nauczy. Z pomocą Bożą.
– Zombi są lepsze niż psy. Przyniosą ci kapcie i nie trzeba ich wyprowadzać na dwór. Jeśli mu każę, Ernie jak posłuszny psiak zacznie warować przy mojej nodze albo udawać trupa.
Publiczność zareagowała śmiechem. Nie bardzo pojmowałam dlaczego. To nie był szczery, serdeczny śmiech. To była reakcja na gwałtowny szok. Ten śmiech zawierał w sobie informację: – To nie do wiary.
Zombi szedł w stronę komika powolnym, leniwym krokiem. Zniszczone ręce wyciągnęły się do przodu, a ja poczułam nieprzyjemny ucisk w dołku. To było jak reminiscencja z ubiegłej nocy. Zombi zawsze atakują z wyciągniętymi rękami. Tak jak w filmach. Komik nie zdawał sobie sprawy, że cierpliwość i wytrzymałość Erniego skończyły się. Jeśli zombi po przywołaniu nie otrzymuje przez dłuższy czas żadnych rozkazów, zwykle powraca do stanu, który jest mu najbliższy. Człowiek z natury dobry jest łagodny, dopóki rozkładowi nie ulegnie jego mózg, pozbawiając go tożsamości. Większość zombi nie zabija bez rozkazu, ale od czasu do czasu zdarza się, że ktoś ożywi zombi o niepohamowanych morderczych skłonnościach. To właśnie przydarzyło się komikowi.
Zombi szedł w jego stronę jak parodia monstrum Frankensteina. Dopiero teraz komik zrozumiał, że coś jest nie tak. Nie dokończył kolejnego żartu i wybałuszył oczy.
– Ernie – powiedział.
Tylko tyle. Trawione rozkładem ręce zacisnęły się na jego szyi i zaczęły ją miażdżyć.
Przez jedną krótką chwilę chciałam pozwolić żywemu trupowi dokończyć dzieła. Wykorzystywanie umarłych to coś, czego nie popieram, ale… za głupotę nie należy płacić śmiercią. W przeciwnym razie nasza planeta znacznie by się wyludniła.
Wstałam, rozglądając się dokoła, by stwierdzić, czy obsługa była przygotowana na taką ewentualność. Willie podbiegł do sceny. Ramionami oplótł Erniego w pasie i pociągnął z całej siły, ale choć dźwignął trupa w powietrze, tamten nie przestał dusić swojej ofiary. Komik osunął się na kolana, wydając ciche stęknięcia. Jego twarz z czerwonej stała się purpurowa. Publiczność śmiała się. Ludzie myśleli, że to element przedstawienia. W sumie było to znacznie zabawniejsze niż cały występ.
– Pomóc ci? – szepnęłam półgłosem do Williego, podchodząc do sceny.
Spojrzał na mnie, wciąż obejmując zombi w pasie. Dysponując nadludzką siłą, Willie zapewne mógłby oderwać po kolei wszystkie palce trupa wpijające się w gardło komika i ocalić go. Tyle że nadludzka siła na nic się nie zda, jeśli nie wiesz, jak jej użyć. Willie nigdy nie miał tęgiej głowy. Naturalnie zombi mógł zmiażdżyć komikowi tchawicę, zanim wampir oderwie jego palce od szyi mężczyzny. Była taka możliwość. Ale lepiej nie brać jej pod uwagę. Przynajmniej na razie. Według mnie ten komik był marny. Ale nie mogłam pozwolić, aby tak zginął. To nie było w moim stylu.
– Przestań – rzekłam. Cicho, tak aby tylko zombi mnie usłyszał. Przestał zaciskać palce, ale wciąż nie puszczał komika. Mężczyzna zwiotczał. – Puść go.
Zombi puścił. Mężczyzna, prawie nieprzytomny, osunął się na scenę. Willie wyprostował się i przestał szarpać się z truposzem. Wygładził czerwoną marynarkę. Włosy miał nienagannie zaczesane do tyłu. Nałożył tyle brylantyny, że byle szamotanina z zombi nie mogła mu zepsuć fryzury.
– Dzięki – wyszeptał. Wyprężył się na swoje pełne metr sześćdziesiąt wzrostu i rzekł:
– Proszę państwa, to był Zdumiewający Albert i jego ulubiony zombi.
Publiczność, jakby trochę niepewnie, po krótkiej chwili zaczęła klaskać. Kiedy Zdumiewający Albert podniósł się chwiejnie, rozległy się gromkie brawa.
– Ernie uważa, że już czas wracać do domu. – Wychrypiał do mikrofonu: – Byliście wspaniałą publicznością. – Oklaski były głośne i szczere.
Komik zszedł ze sceny. Zombi został, gapiąc się na mnie. Czekał. Czekał na kolejny rozkaz. Nie wiem, czemu każdy nie jest w stanie rozkazywać żywym trupom. Dla mnie w ogóle nie było w tym magii. Nie czułam świerzbienia skóry ani tchnienia mocy. Ja mówię, a zombi słucha. No jasne.
– Idź za Albertem i wykonuj jego rozkazy, dopóki nie zadecyduję inaczej – powiedziałam.
Zombi wahał się przez chwilę, ale zaraz odwrócił się i poczłapał za mężczyzną. Teraz już go nie zabije. Ale nie zamierzałam mówić tego komikowi. Niech myśli, że jego życie jest wciąż zagrożone. Niech wie, że sam nie zdołałby uspokoić rozjuszonego trupa. Tego właśnie chciałam. I zombi zapewne też.
Erniemu najwyraźniej nie podobała się rola pośmiewiska. Nie lubił być przedmiotem niewybrednych żartów i kpin. Odpłacić pięknym za nadobne to jedno. Udusić komika, który go nękał, to dla mnie nazbyt radykalne rozwiązanie.
Willie odprowadził mnie do stolika. Usiadłam i upiłam łyk coli. Willie usiadł naprzeciw mnie. Wydawał się wstrząśnięty. Jego drobne ręce wyraźnie drżały. Był wampirem, ale wciąż pozostawał Williem McCoyem. Zastanawiałam się, ile potrwa, zanim zatraci resztki swej dawnej osobowości. Dziesięć lat, dwadzieścia, sto? Ile potrzeba, żeby potwór pożarł człowieka? Oby jak najdłużej. To już nie będzie mój problem. Nie będę musiała tego oglądać. Prawdę mówiąc, wcale nie chciałam tego widzieć.
– Nigdy nie lubiłem zombi – rzekł Willie.
– Boisz się ich? – Spojrzałam na niego.
– Nie. – Zerknął na mnie, po czym wlepił wzrok w blat stolika.
– Boisz się zombi. Masz fobię. – Uśmiechnęłam się do niego.
– Tylko nic nikomu nie mów. Proszę. – Nachylił się nad stolikiem. W jego oczach malował się prawdziwy strach.
– Komu miałabym powiedzieć?
– Wiesz, komu.
– Nie wiem, o czym mówisz, Willie. – Pokręciłam głową.
– O Mistrzu – powiedział to z namaszczeniem.
– Dlaczego miałabym powiedzieć o tym Jean-Claude’owi?
Mówił teraz szeptem. Na scenie pojawił się nowy komik, rozległy się hałas i śmiech, a on wciąż szeptał.
– Jesteś jego ludzką służebnicą, czy to ci się podoba, czy nie. Twierdzi, że gdy rozmawiamy z tobą, to tak, jakbyśmy zwracali się do niego.
Nasze twarze dzielił dystans zaledwie paru centymetrów. Poczułam jego oddech przesycony zapachem miętówek. Prawie wszystkie wampiry używały miętówek. Ich oddechy pachniały miętą. Zastanawiałam się, jak sobie radziły przed wynalezieniem miętówek. Zapewne miały bardzo nieświeży oddech.
– Wiesz, że nie jestem jego ludzką służebnicą.
– Ale on chce, abyś nią była.
– Tylko dlatego, że Jean-Claude czegoś pragnie, nie oznacza, że musi to otrzymać – odparłam.
– Nie masz pojęcia, jaki on jest.
– Chyba jednak trochę go znam…
Dotknął mojej ręki. Tym razem nie cofnęłam się gwałtownie. Zamyśliłam się nad tym, co mi przed chwilą powiedział.
– Zmienił się od czasu śmierci starej mistrzyni. Jest naprawdę potężny. Potężniejszy, niż sądzisz.
Tego się akurat spodziewałam.
– Czemu więc nie miałabym mu powiedzieć, że boisz się zombi?
– Bo wykorzysta to, aby mnie ukarać.
– Chcesz powiedzieć, że on torturuje ludzi, aby przejąć nad nimi kontrolę? – Spojrzałam na niego, nasze oczy nigdy dotąd nie znajdowały się tak blisko siebie. – Pokiwał głową. – Cholera.
– Nie powiesz?
– Nie powiem. Obiecuję.
Odetchnął z taką ulgą, że odruchowo poklepałam go po dłoni. Jego ręka wydawała się w dotyku całkiem normalna. Ciało nie było już twarde jak kloc z drewna. Dlaczego? Nie wiedziałam. I nie zapytałam o to Williego. Na pewno i tak nie wiedział. Jedna z tajemnic… śmierci.
– Dzięki.
– O ile pamiętam, mówiłeś, że Jean-Claude jest najłagodniejszym mistrzem, jakiego kiedykolwiek miałeś.
– To prawda – przyznał Willie. Przerażające, ale prawdziwe. Jeśli wykorzystanie do dręczenia kogoś jego najstraszniejszych lęków można było określić mianem najłagodniejszego traktowania, to w jakich potwornościach lubowała się Nikolaos? Na to pytanie akurat znałam odpowiedź. Ta mistrzyni była obłąkana. Jean-Claude nie był okrutny sam w sobie. Nie dręczył ludzi tylko dlatego, aby napawać się ich cierpieniem. Jeśli postępował okrutnie, musiał mieć jakiś powód. To już pewien postęp. – Muszę lecieć. Dzięki za pomoc z zombi. – Wstał.
– Wiesz, byłeś bardzo dzielny – powiedziałam. Uśmiechnął się do mnie, błyskając kłem. Uśmiech jednak zaraz znikł z jego twarzy, jakby ktoś wyłączył mu prąd.
– Muszę być taki.
Wampiry w dużej mierze przypominają wilcze stada. Słabi są unicestwiani albo tępieni przez silniejszych. Wygnanie nie wchodzi w rachubę. Willie walczył o lepszą pozycję. Okazanie słabości mogło mu w tym przeszkodzić, a może nawet gorzej. Często zastanawiałam się, czego lękały się wampiry. Jeden z nich obawiał się zombi. To byłoby nawet zabawne, gdybym nie widziała przerażenia malującego się w jego oczach. Komik na scenie był wampirem. Musiał umrzeć niedawno. Kredowobiała skóra, gorejące oczy. Pozbawione krwi dziąsła i kły, których mógłby mu pozazdrościć owczarek niemiecki. Nigdy nie widziałam równie potwornego wampira. Zwykle krwiopijcy starają się wyglądać jak ludzie. Ten nawet nie próbował.
Nie zauważyłam, jaka była pierwsza reakcja publiczności na jego pojawienie się, ale teraz widzowie się śmiali.
Jeśli moim skromnym zdaniem dowcipy o zombi były niskiego lotu, te okazały się jeszcze gorsze. Prawdziwe dno. Kobieta przy sąsiednim stoliku zaśmiewała się do łez.
– Byłem niedawno w Nowym Jorku. To brutalne miasto. Napadło na mnie paru osiłków. Chcieli mi dać w zęby. – Wyszczerzył się.
Ludzie ze śmiechu nieomal pokładali się na stolikach. Nie mogłam tego pojąć. Te żarty wcale nie były śmieszne. Zlustrowałam tłum i stwierdziłam, że spojrzenia wszystkich były utkwione w wampirzym komiku. Patrzyli na niego z niezłomnym oddaniem osób pogrążonych w głębokiej hipnozie.
Używał mentalnych sztuczek. Widziałam wampiry uwodzące ludzi, grożące im i wzbudzające grozę jedynie siłą swoich umysłów. Nigdy jednak nie widziałam ich doprowadzających ludzi do śmiechu. A ten wampir sprawiał, że zaśmiewali się do rozpuku. To nie było najgorsze nadużycie wampirzych mocy, z jakimi miałam do czynienia. Ten wampir nie próbował zrobić krzywdy publiczności. Poza tym, ta ogólna hipnoza była niegroźna i krótkotrwała. Tyle tylko, że nie powinno tak być. To nie w porządku. Masowa kontrola umysłów to jedna z najbardziej przerażających rzeczy, o których większość ludzi nie ma pojęcia, a z którą wampiry radzą sobie doskonale.
Ja o tym wiedziałam i wcale mi się to nie podobało. To był świeży nieboszczyk i nawet zanim otrzymałam znaki od Jean-Claude’a, komik nie miałby nade mną władzy. Jako animatorka posiadałam do pewnego stopnia odporność na hipnotyczne moce wampirów. To jeden z powodów, dlaczego zwykle to animatorzy są ich zabójcami. Od urodzenia mieliśmy po prostu do tego smykałkę.
Zadzwoniłam wcześniej do Charlesa, ale jeszcze się z nim nie widziałam. Niełatwo przeoczyć go w tłumie. Wyglądałby wśród tych ludzi jak Godzilla przedzierająca się przez Tokio. Gdzie on się podział? I kiedy Jean-Claude będzie wreszcie mógł się ze mną spotkać? Było już po dwudziestej trzeciej. Najpierw nalega na spotkanie, a potem trzeba na niego czekać. Arogancki skurwiel.
Przez wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni wszedł do sali Charles. Przeszedł pomiędzy stolikami, kierując się ku drzwiom. Kręcił głową i mówił coś do niskiego Azjaty, który nieomal musiał biec, aby dotrzymać mu kroku.
Pomachałam, a Charles skręcił w moją stronę.
– Ja prowadzić bardzo czysta kuchnia. – Usłyszałam, jak powtarza niższy mężczyzna. Charles mruknął coś, czego nie dosłyszałam. Zauroczona publiczność nie zwróciła na to uwagi. Moglibyśmy oddać tutaj salwę honorową, a nikt z tych ludzi nawet by się nie obejrzał. Dopóki komik nie skończy, będą słyszeć wyłącznie jego. – Pan co, pan z sanepidu? – pytał Azjata. Wyglądał jak typowy orientalny kucharz. Miętosił w dłoniach wielką białą czapę. W jego ciemnych, uniesionych ku górze oczach malowała się wściekłość.
Charles ma niecałe metr dziewięćdziesiąt, ale wydaje się wyższy. Wygląda, jakby od stóp do głów wyciosano go z jednego potężnego bloku granitu. Prawie nie ma talii. Jest jak chodząca góra. Olbrzymi. Jego doskonale brązowe oczy mają ten sam kolor, co skóra. Są przecudnie ciemne. A dłoń ma taką, że mógłby przesłonić nią całą moją twarz. Azjata wyglądał przy Charlesie jak rozjuszony kundel. Złapał go za rękę. Nie wiem, co zamierzał, ale Charles nagle się zatrzymał. Spojrzał na dłoń kucharza.
– Nie dotykaj mnie – rzekł z przejęciem.
Kucharz puścił jego rękę jak oparzony. Cofnął się o krok.
Charles w sumie potraktował go ulgowo. Gdyby się nie pohamował, skończyłoby się zapewne tak jak w przypadku tych opryszków, którzy go kiedyś napadli i którzy na koniec uciekli gdzie pieprz rośnie, krzycząc z przerażenia. Jednak rozgniewanego kucharza, skądinąd słusznie, Charles potraktował ulgowo. Po chwili kucharz się odezwał spokojnym, rzeczowym tonom.
– Ja mieć czysta kuchnia.
– Zombi nie mogą zbliżać się do miejsc, gdzie przygotowuje się posiłki. – Charles pokręcił głową. – To niezgodne z prawem. Przepisy bhp zabraniają trupom zbliżania się do miejsc przygotowania posiłków oraz do samych potraw.
– Mój pomocnik jest wampirem. On nie żyje.
Charles wywrócił oczami i spojrzał na mnie. Współczułam mu. Ja też odbyłam kilka podobnych rozmów z szefami kuchni.
– Zgodnie z nowymi przepisami prawa wampiry nie są uznawane za trupy, panie Kim. W przeciwieństwie do zombi.
– Nie rozumieć, dlaczego.
– Zombi rozkładają się i przenoszą choroby, jak każde martwe ciało. Tylko dlatego, że chodzą, to nie znaczy, że nie są nosicielami groźnych zarazków.
– Ja nie…
– Albo zrobi pan coś, aby zombi nie miały dostępu do kuchni, albo zamkniemy pański kramik. Czy to jest jasne?
– I będzie pan musiał wytłumaczyć właścicielowi, dlaczego jego lokal nie przynosi zysków – dodałam, uśmiechając się do nich obu.
Szef kuchni jakby trochę pobladł. Coś takiego.
– Ja… ja rozumieć. Zająć się tą sprawą.
– Doskonale – mruknął Charles.
Azjata rzucił mi przerażone spojrzenie, po czym spiesznie zawrócił w stronę kuchni. To zabawne, jak szybko Jean-Claude był w stanie wzbudzić przerażenie u tylu osób. A zanim stał się głównym krwiopijcą, był przecież jednym z najbardziej cywilizowanych wampirów. Władza korumpuje.
Charles usiadł naprzeciwko mnie. Wydawał się za duży jak na niewielki stolik, przy którym się rozlokował.
– Dostałem twoją wiadomość. Co jest grane?
– Potrzebuję eskorty do Tenderloin.
Trudno powiedzieć, kiedy Charles się czerwieni, ale wyraźnie zaczął wiercić się na krześle.
– Po jaką cholerę się tam wybierasz?
– Muszę znaleźć kogoś, kto tam pracuje.
– Kogo?
– Prostytutkę – odparłam.
Znów poruszył się na krześle. Miałam wrażenie, jakbym obserwowała wiercącą się górę.
– Caroline to się nie spodoba – stwierdził.
– Więc nic jej nie mów – odparłam.
– Wiesz, że Caroline i ja nie okłamujemy się nawzajem ani nie mamy przed sobą tajemnic.
Starałam się zachować pokerową twarz. Skoro Charles miał ochotę opowiadać żonie o wszystkich swoich planach i zamierzeniach, to jego sprawa. Caroline nie musiała kierować jego życiem. Sarn się na to godził. Taki obrót spraw trochę krzyżował mi szyki, ale nie zamierzałam jeszcze składać broni.
– Powiedz jej, że to dodatkowe “animatorskie” zlecenie. Na pewno nie zechce pytać o szczegóły. – Caroline mierziła nasza praca. Uważała, że to, co robimy, jest okropne i odrażające. Dekapitacja kurcząt, ożywianie trupów, ohyda.
– Po co chcesz znaleźć tę prostytutkę?
Zignorowałam to pytanie i odpowiedziałam na inne. Im mniej Charles wiedział o Haroldzie Gaynorze, tym był bezpieczniejszy.
– Potrzebny mi ktoś o groźnym wyglądzie. Nie mam ochoty wpakować paru kul jakiemuś nieszczęśnikowi tylko dlatego, że próbował mnie poderwać. Jasne?
– Pójdę z tobą. Pochlebia mi, że zwróciłaś się z tym do mnie. – Charles skinął głową.
Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco. Prawda była taka, że to Manny był znacznie bardziej niebezpieczny i przydatniejszy jako wsparcie. Ale Manny był taki jak ja. Nie wyglądał groźnie. W przeciwieństwie do Charlesa. Dzisiejszej nocy nie potrzebowałam zmasowanej siły ognia, lecz przewagi psychologicznej, jaką daje nam gra pozorów.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła północ. Jean-Claude kazał mi czekać prawie godzinę. Spojrzałam za siebie i wychwyciłam spojrzenie Williego. Podszedł do mnie natychmiast. Postaram się wykorzystywać tę moc tylko w dobrych celach.
Pochylił się nisko, ale nie za nisko. Spojrzał na Charlesa, lekko skinął głową w jego stronę. Charles odpowiedział tym samym. Ideał stoika.
– Czego chcesz? – spytał Willie.
– Czy Jean-Claude jest już gotów spotkać się ze mną, czy nie?
– Tak. Właśnie szedłem, aby ci to zakomunikować. Nie wiedziałem, że spodziewasz się dzisiejszej nocy towarzystwa. – Spojrzał na Charlesa.
– To mój współpracownik.
– Animator? – zapytał Willie.
– Tak – odparł Charles. Jego ciemne oblicze pozostało beznamiętne. Wzrok zawierał w sobie pewną dozę wrogości.
Na Williem wywarło to piorunujące wrażenie. Pokiwał głową.
– No jasne, pewnie po spotkaniu z Jean-Claudem idziecie razem ożywiać jakichś nieboszczyków?
– Tak – odparłam krótko. Wstałam i odezwałam się półgłosem do Charlesa, choć wiedziałam, że prawie na pewno Willie zdoła to usłyszeć. Nawet młodzi nieumarli mają słuch lepszy niż większość psów. – Wrócę najszybciej, jak się da.
– W porządku – odparł – ale i tak niedługo będę musiał już iść do domu.
Zrozumiałam. Caroline trzymała go na krótkiej czy To w dużej mierze jego wina, ale chyba ja przejmowałam się tym bardziej niż sam Charles. Może to jedna z przyczyn, dlaczego wciąż pozostaję w stanie wolnym. Nie przepadam za kompromisami.