Rozdział 8

Las był pogrążony w ciemności. W konarach drzew panował słaby ruch. Dochodził stamtąd łagodny, suchy szmer. Poza tym w powietrzu był spokój.

Po raz pierwszy od bardzo dawna szedłem przecinką sam, bez eskorty. Nie dlatego, że nagle doceniłem własne siły. Ale trudno wymagać od automatów, aby posuwały się na palcach.

Co kilkanaście metrów przystawałem i sprawdzałem odchylenie pomarańczowej niteczki widocznej w małym okienku, wbudowanym w korpus odbiornika. Wprawdzie stopień jej jaskrawości również informował o odległości od źródła sygnału, ale wolałem mieć pewność. W końcu mógł po coś sięgnąć do pleców i odkryć tę zabaweczkę, którą tam umieściłem, kiedy wychodził z kabiny.

Wyobraziłem sobie, jak zdejmuje bluzę, wiesza ją na pierwszej lepszej gałęzi, a sam cofa się trochę, żeby poczekać, aż nadejdę. Ujrzałem jego twarz. Widoczny na niej grymas jest aż nadto wymowny. Teraz zatarł ręce. Musiałby tkwić w ciszy nie dwadzieścia, ale dwieście lat, żeby znalazłszy ten drobiazg nie połapać się od razu, w czym rzecz. Że ma szansę na jeszcze jedną rozmowę ze mną. Ostatnią.

Nie mogłem sobie pozwolić na luksus ofiarowania mu tej szansy. Właśnie dlatego miniaturowy nadajnik kosztował mnie pół dnia pracy. Inaczej wyglądają sygnały emitowane z jednego miejsca, a inaczej ze źródła znajdującego się w ruchu. Oddalającego się. Oczywiście ktoś, komu bardzo by na tym zależało, potrafiłby po cichu przestroić aparacik. Musiał więc być taki, żeby nie dało się go przestroić.

Przecinkę przemierzył szybko, do samego końca. Skręcił w lewo i szedł dalej, równolegle do niedalekich już zabudowań miasta, trzymając się stale brzegu lasu. Nie żałował nóg. Przynajmniej nie musiałem bawić się w podchody. Utrzymywałem przyzwoitą odległość. Kiedy przystawałem, ani razu nie słyszałem jego kroków. Las był martwy. Nie licząc ruchu gałązek w górze. I ciszy.

Od momentu, kiedy wpiąłem nadajnik w plecy jego bluzy, minęło czterdzieści minut. Przy tym tempie, lekko licząc, cztery kilometry. Nieźle. Wzgórze, na którym go spotkałem, dawno musiało pozostać w tyle.

Nagle zabrzmiał jakiś dźwięk. Przystanąłem i wstrzymałem oddech. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę. Nic. W lewo, na wyciągnięcie ręki, ledwo widoczny pień starego drzewa. Liście najniższej gałęzi dotykały mojej twarzy. Były wilgotne i zimne. Wytężyłem wzrok. Trzy, cztery metry przed sobą rozróżniłem kępy trawy. Dalej gęstniała czerń. Ale wiedziałem, że jeśli zrobię krok do przodu, to granica tej czerni przesunie się wraz ze mną. Wynikało z tego tyle, że nie dotarłem jeszcze do miejsca, gdzie miało paść rozstrzygnięcie.

Dźwięk powtórzył się. Tym razem udało mi się przynajmniej ustalić kierunek. Mniej więcej połowa najbliższego zalesionego zbocza. Niezbyt głośny okrzyk kogoś, kto stoi na przeciwległym stoku, w prawdziwych górach. Człowiek musi dobrze popracować nogami, żeby dojść tam za dwie, trzy godziny.

A jednak ten okrzyk powiedział mi wiele. Dość, żeby moja ręka osunęła się na uchwyt miotacza. Jeśli usłyszę odpowiedź…

Cisza. Ze wszystkim, co do niej należy. Oprócz tego wołania. Ono było stąd. Z tego lasu. Z mroku przede mną. Z rzeczywistości.

Spojrzałem na wskaźnik w moim odbiorniczku. Gummi oddalił się. Przynajmniej trzysta metrów. Jeśli nie pół kilometra.

Ostrożnie odgarnąłem gałąź i ruszyłem. Wydało mi się, że trawa pod moimi butami piszczy jak nadepnięta mysz. Poczułem ciepłą wilgoć na karku.

Nerwy — powiedziałem sobie. — W samą porę…

Mimo to następne kilkadziesiąt metrów przeszedłem na palcach.

Wreszcie wokół mnie trochę pojaśniało. Wydostałem się na niewielką polankę, z trzech stron otoczoną lasem, a z czwartej zamkniętą kępami rozłożystych krzewów. Namiar celował prosto, ale wolałem trzymać się linii drzew.

Byłem mniej więcej w połowie polanki, kiedy kątem oka zobaczyłem błysk. Stanąłem. Po chwili, wyciągając przed siebie lewe ramię, obszedłem dookoła pień najbliższego drzewa. Wtedy dopiero utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie przed chwilą błysnęło.

Upłynęła nieskończenie długa minuta, zanim światło mignęło znowu. Dalej, niż tego oczekiwałem. Jego źródło pozostało niewidoczne, ujrzałem tylko refleks padający od dołu na mokre liście. Sprawdziłem wskaźnik, chociaż z powodzeniem mogłem to sobie darować. Ktoś świecił tam, dokąd poszedł Gummi. Gotów byłbym uwierzyć, że to jemu samemu znudziło się iść po omacku przez las, pogrążony w najgłębszym mroku. Albo że postanowił poszukać skarbu. Cóż, kiedy wychodząc z bazy nie zabrał latarki. Nie miał przy sobie nic, oprócz chustki do nosa. I mojego nadajnika.

Stałem pod tym drzewem, dopóki nie poczułem na skórze strużek potu. Tym razem zimnych jak lód. Ramię mi zdrętwiało. Po plecach raz i drugi przemaszerowały mrówki.

Pójdę tam. Chociażby dlatego, że jest to jedyne, co mogę zrobić. To dostateczny powód. Nawet Tarrowsen nie znalazłby słabego punktu w moim rozumowaniu.

Co nie znaczy, że muszę iść tuż za nim. Nie sądzę, abym był zobowiązany ułatwiać mu cokolwiek. I tak ma nade mną przewagę. On wie wszystko o stronie przeciwnej. Ja nie. A nic innego, jak właśnie przewaga informacyjna, zawsze, od czasu pierwszych faraonów, zapewniała sukces jednej z walczących stron.

Nasunąłem na czoło kaptur i zaciągnąłem zamek bluzy tak, że kołnierz zakrył mi usta. Pod plecy wsunąłem płaski zasobniczek ogniw energetycznych. Nie zrobiło mi się od tego cieplej. Ale przynajmniej przestałem nasiąkać wilgocią.

Czekałem chyba z godzinę. Dopiero kiedy na las wysunęła się połówka tarczy Księżyca, poszukałem wzrokiem charakterystycznych drzew i zafalowań terenu, tam skąd dobiegło światło. Długo wbijałem sobie w pamięć poszczególne punkty orientacyjne, żeby odnaleźć właściwe miejsce, kiedy zajdę z przeciwnej strony.

Okrążyłem polankę, po czym skręciłem w stronę miasta. Wydostałem się na wolną przestrzeń i szedłem dalej wzdłuż lasu. Dwa lub trzy razy przystawałem, szukając wylotu jakiejś starej drogi czy przecinki. Ale nie oddaliłem się jeszcze na tyle, żeby zajść Gummiego od tyłu.

Kiedy uznałem, że mogę ponownie zmienić kierunek i rozpocząć wspinaczkę w górę zbocza, zauważyłem, że sygnał w okienku odbiornika wygląda inaczej niż do tej pory. Nadajnik leżał już porzucony w trawie albo bluza, w którą był wpięty, dotarła wreszcie wraz z właścicielem do miejsca przeznaczenia.

Pamiętałem dość dobrze układ drzew otaczających miejsce, gdzie ktoś przyświecał sobie latarką. Co z tego, skoro na mojej drodze nie było ani jednego wzniesienia, które umożliwiłoby mi ogarnięcie wzrokiem szerszej przestrzeni. W dalszym ciągu musiałem zaufać pomarańczowej nitce. Kierunek, jaki wskazywała, zgadzał się mniej więcej z tym, co zapamiętałem. W końcu postanowiłem jednak wyleźć na jakieś drzewo, rosnące w pewnym oddaleniu od innych.

Wypatrzyłem jakby ślad drogi pomiędzy najbliższymi bukami i skierowałem się w ich stronę. Okrążyłem kilka kulistych krzewów i nagle poczułem pod stopami twarde, płaskie podłoże. Tupnąłem mocniej. Drewno. Ale nie luźne deski, porzucone kiedyś wiele lat temu. Raczej zbita z nich nawierzchnia albo pokrywa wpuszczonego w ziemię schowka.

Przetarłem oczy i dostrzegłem przed sobą coś w rodzaju wąskiego pomostu. Nie namyślając się, wszedłem na niego. Moje kroki odbiły się nagle słabym echem. Pode mną była już tylko cienka warstwa drewna. Pomost biegł tutaj nad ziemią.

W tym samym momencie ponownie ujrzałem błysk. Tak blisko, że odruchowo mocniej ścisnąłem miotacz. Chciałem się ukryć w gałęziach i omal nie poleciałem w dół. Drewniany chodnik wisiał mniej więcej w połowie wysokości drzew, przymocowany do ich pni stalowymi obręczami.

Utkwiłem wzrok w miejscu, gdzie tylko co ktoś zapalił światło i noga za nogą, na palcach zacząłem iść dalej. Minąłem kilkanaście drzew, zanim zorientowałem się, że pomost zatacza ciasny łuk. W pewnym momencie z prawej strony otworzył się prześwit. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i raptem z dołu buchnął snop ostrego światła. Cofnąłem się prędko i przykląkłem.

Światło zniknęło równie nagłe, jak się pojawiło, ale ja nie od razu odzyskałem zdolność widzenia. Jakby ktoś błysnął mi prosto w oczy punktowym reflektorem.

Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem, był nikły, niebieskawy refleks, pełznący krawędzią pomostu. Nie wstając z klęczek posunąłem się kawałek dalej i spojrzałem w dół.

Nic dziwnego, że zdołałem zapamiętać układ drzew otaczających to miejsce. Pode mną otwierał się stożkowaty lej o nienormalnie stromych stokach. Jego dno stanowiła płaska, pozbawiona roślinności platforemka. Niemal całą jej powierzchnię zajmowały niskie, przyklejone do siebie segmenty, jakby jakiegoś pawilonu czy baraku. Budyneczek biegł łukiem. Jego tylna ściana przywarła do zboczy, a właściwie tkwiła w nich, przykryta ziemią i darnią. Średnica całej dolinki, ledwie rozświetlonej ukrytymi lampkami, dającymi raczej bladą poświatę aniżeli światło, nie przekraczała dwudziestu metrów. Mógłbym przechodzić codziennie górą przez nie wiedzieć ile lat i niczego bym nie zauważył.

Zachowałem spokój. Komfort popadania w osłupienie zafunduję sobie po wszystkim.

Na miniaturowym placyku, otoczonym z trzech stron budynkiem, znajdowali się ludzie. Jeden, dwa, trzy… to znaczy, troje, bo były i kobiety… sześcioro.

Sześcioro ludzi. Nie licząc tych, którzy mogli przebywać wewnątrz pawilonu. Sześć osób, które nie istniały. Nie miały prawa istnieć. Ani tutaj, ani gdziekolwiek poza centralnymi hibernatorami.

Nie wolno mi szukać kontaktu z sąsiednimi „strażnikami”. Uczeni orzekli, że ryzyko porozumienia się dwóch pozostawionych na służbie pilotów przekracza dopuszczalne granice.

Sześcioro. Muszę dobrze pomyśleć, zanim coś zrobię. Skądinąd czas nie będzie teraz mierzony latami. Oni już wiedzą. Nie nauczyli Gummiego piosenki znanej każdemu, kto kiedykolwiek widział bazę kosmiczną z odległości bliższej niż trzysta tysięcy kilometrów. Nie mówiąc o statku dalekiego zasięgu. Nie zatroszczyli się o drobiazgi. Czyli o przekonanie mnie, że Gummi mówi prawdę. Nie potrzebowali tego. Miałem go tylko zaprowadzić do bazy. Raz i drugi. Teraz trafi już sam. Nie sam. Razem z nimi.

Nie obchodzi mnie, kim są ci ludzie i czego chcą. Ich obecność oznacza zapewne coś więcej niż zakłócenie planu rekonstrukcji biosfery. Kilku specjalistów rozmaitych dziedzin mogłoby z tego zrobić doktorat. Historycy na przykład. Ale muszą z tym poczekać. Czterdzieści lat, jeśli mi się uda. Znacznie dłużej, jeśli okażę się gorszy od tej szóstki. Albo nie dość szybki.

Wstałem. Poprawiłem pas podtrzymujący miotacz i zacząłem się cofać. Stąpałem jak kot, uważnie badając grunt przed każdym kolejnym krokiem. Przebyłem w ten sposób może piętnaście metrów, kiedy z tyłu dobiegł szelest. Znieruchomiałem. Odczekałem chwilę, po czym ostrożnie przechyliłem się przez krawędź chodnika i spojrzałem w dół.

Niemal zupełny mrok. Pień drzewa ginący z oczu pół metra niżej. Gałąź, której kształtu mogłem się tylko domyślać. Sunąc wzrokiem wzdłuż pnia, natrafiłem na coś, co w pierwszej chwili wydało mi się wyższym od innych krzewem. Ukląkłem na jedno kolano i wtedy zamajaczył pode mną zarys głowy jelenia. Stał bez ruchu. Ale na próżno wmawiałem w siebie, że to tylko cień. Rozgałęzienia jego rogów sięgały niemal płyty drewnianego chodnika.

Położyłem palec na spuście. Pomyślałem chwilę i cofnąłem rękę. To prawda, że wiedzą, gdzie mnie szukać. Ale może zechcą jeszcze poczekać. Ofiarować mi parę godzin, żeby nasze szansę się wyrównały. Naturalnie, jeśli teraz zaraz nie pokażę, że i ja potrafię ich znaleźć. Jeśli nie zdradzę swojej obecności nad tą ziemianką, jakby wyjętą z historycznego filmu.

Jeśli nie zdradzę swojej obecności.

Właśnie.

Pode mną coś się obudziło. Coś zaszurało w zaroślach. Duże, ciężkie zwierzę, które nie boi się myśliwego. Ani niczego innego. Chce tylko jak najprędzej wydostać się na wolną przestrzeń. Zapewnić sobie zdolność manewru.

Pytanie „kto będzie szybszy” nabrało innego wymiaru. Zadecydować miały ułamki sekund.

Zacząłem biec. Pomost odpowiedział głuchym łomotem. Z daleka wróciło echo. Jakby w las uderzyła nagle wichura i kładła drzewa jedno po drugim. Całą uwagę skupiłem wyłącznie na tym, żeby trzymać się środka drewnianego chodnika.

Ostatnia pochyłość i zbiegłem na łąkę. Las ucichł raptownie. Znieruchomiałem na ułamek sekundy. Wystarczyło, żeby pochwycić wzrokiem wyłaniający się z czerni kształt rogatej, pochylonej głowy. Niemal nie celując nacisnąłem spust.

Był blisko. Poraziła mnie upiorna jasność. Wydało mi się, że

wiązka promieni zawirowała pod moimi powiekami. Strzelił płomień, który w pierwszym podmuchu osmalił mi twarz.

Nie mogłem czekać, aż wokół ponownie zapanuje noc. Aż zgasną krążące mi przed oczami iskry. Rzuciłem się na oślep, lewym ramieniem chroniąc głowę i miotacz przed rozbiciem o drzewa. Potrafiłem utrzymać kierunek. Mniej więcej. To było wszystko, czego mogłem od siebie wymagać.

Miałem szczęście. Zaledwie trzy, cztery razy uderzyłem barkiem o jakiś wyrosły z ciemności pień i wydostałem się na znajomą polankę. Biegnąc na przełaj dopadałem już lasu po przeciwnej stronie, kiedy za moimi plecami zabrzmiały zmieszane głosy. Obejrzałem się, ale polanka była jeszcze pusta. Przyśpieszyłem. Potknąłem się i wyciągnąłem jak długi, grzęznąc brodą w kolczastym krzaku. Nie poczułem bólu. Zerwałem się i biegłem dalej, bliżej ściany krzewów, żeby nie przegapić wylotu przecinki.

Znalazłem ją dalej, niż przypuszczałem. Znacznie dalej. Za sobą miałem już nie tylko nawoływania, ale tupot biegnących ludzi. Znali teren lepiej niż ja. Mieli więcej czasu. I nie spędzali go we wnętrzu fałszywych skał na szczycie wzgórza. Ich bazą był las. Las poznaje się najdokładniej, polując. Choćby to były łowy najdziwniejsze ze wszystkich. Z jeleniami. Na ludzi.

Biegłem pod górę nie zwalniając tempa, chociaż serce podchodziło mi pod gardło i dławiło oddech. Już kilka razy unosiłem ramię, żeby odrzucić miotacz. Kaptur spadł mi z twarzy, pewnie podczas tego lądowania w zaroślach, zamek kurtki zsunął się na sam dół, ale nie przyniosło mi to ulgi. Z największym trudem łapałem w płuca gramy powietrza. Noc przede mną zrobiła się czerwona, nie słyszałem już nic, poza szumem krwi w skroniach.

Zatoczyłem się na ścianę zieleni, odbiłem od niej, poleciałem w przeciwną stronę, ostatnim wysiłkiem zrobiłem jeszcze dwa kroki do przodu i uderzyłem nogą o coś twardego. Korzeń. Jakbym dotknął stopą progu własnego domu. Pamiętałem go. Jeden jedyny korzeń pozostawiony przez automat. Po to, by teraz dał mi znać, że do bazy nie zostało więcej niż sto metrów. Trafiłem jak po sznurku. Gdyby nie przecinka, nie miałbym żadnej szansy. Teraz najgorsze było poza mną. Wystarczy wezwać automaty i zaczekać na tamtych.

Tak. Właśnie tak wtedy pomyślałem.

Ktoś świecił mi prosto w oczy. Były zamknięte, ale ostry blask dostawał się pod powieki i przewiercał czaszkę jak promień lasera. Odruchowo ściągnąłem brwi i spróbowałem ostrożnie odwrócić głowę. Poraził mnie paraliżujący ból.

Wiatr. Słyszę go w gałęziach drzew. Ale nie tutaj. Daleko, na skraju polany. Niesie zapach ziół. Tylko dlaczego nie porusza liści?

Zaraz. Jest wczesna wiosna. W takim razie to nie zioła, tylko ziemia. Świeża, wilgotna ziemia. Pośpieszyłem się z tymi ziołami.

Jestem poza bazą. Siedzę na ziemi. I ktoś świeci mi w oczy.

Chwileczkę. Pomyślmy spokojnie. Ziemia? Jeśli tak, to dlaczego jest mi gorąco? Pocę się. Nie chłodzi mnie nawet ten jakiś wiatr. Siedzę na ziemi. Ale nie dotykam je j., Jakbym nie miał nóg. Światłem zajmę się później. Na razie muszę dojść, jak naprawdę jest z tymi nogami.

Podciągnąłem stopę. O milimetry. Obezwładnił mnie ponowny napad bólu. Ale udało mi się zlokalizować jego ognisko. Głowa. Jednak głowa. Od niej promieniuje żar oblewający całe moje ciało. To z głową jest coś nie w porządku. Postanowiłem ponowić próbę. Tym razem chciałem uruchomić rękę. Napiąłem mięśnie, ale daremnie.

Nie zdołałem także otworzyć ust. Wargi miałem pokryte grubą warstwą zeschłego kleju. Odezwałem się jednak.

— Z ręką — wyskrzeczałem — też coś jest nie tak, jak trzeba…

— Leż spokojnie — usłyszałem w odpowiedzi.

Zmartwiałem. Od dobrej chwili podejrzewałem, że to nie wiatr. Ktoś nade mną stoi. Gummi?

Nagle, w ułamku sekundy, otrzeźwiałem. Odzyskałem nogi. I ręce. Jedne i drugie były przywiązane do pnia, pod którym siedziałem.

Przemogłem się i uniosłem powieki. Nie na wiele mi się to zdało. Mój wzrok ugrzązł w czymś białym. Światło złagodniało.

Bandaż. Nie potrzebowałem go. Komuś zależało, żebym mógł widzieć przed sobą jedynie wąziutki pas ziemi przez szparę pozostawioną w rzekomym opatrunku.

Nikt nie świecił mi w oczy. Siedziałem twarzą do słońca. Był dzień.

— Jak się czujesz?

Ten sam głos, co przed chwilą. Wysoki i napięty jak lina holownicza. Nie należał do Gummiego. Podobnie jak męskie stopy w grubych papuciach, jakie ukazały się w moim polu widzenia. Mogłem dojrzeć jeszcze strzępy zwisające z nogawek spodni. Wyżej był już bandaż.

Przełknąłem ślinę. W gardle tkwił mi kłąb suchej jak pieprz waty. Rozerwałem wargi i zwilżyłem je końcem języka, ale nie zdołałem wydobyć głosu.

Usłyszałem szelest. Stopy znikły. Coś zabrzęczało. Poczułem na brodzie zimno. Uderzył mnie ostry zapach jakby dzikiego zwierzęcia. Dotknięcie chłodnego metalu na wargach odczułem jak cios. Odruchowo szarpnąłem się do tyłu. Moja czaszka zareagowała na ten ruch jak dziecinna grzechotka, sporządzona z ołowiu. Pociemniało mi w oczach. Skuliłem się i czekałem.

— Pij!

Coś twardego ponownie przylgnęło do moich warg. Pociekło mi po brodzie. Musiałem otworzyć usta. Przełknąłem raz i drugi. Ręka trzymająca kubek cofnęła się.

— Jeszcze — powiedziałem. Głos brzmiał jak mój własny. Wata w gardle zeszła odrobinę niżej. Nie stawiała już takiego oporu jak przed chwilą.

Piłem, dopóki ostatnie krople nie spłynęły mi kącikami ust. Głęboko zaczerpnąłem powietrza.

— Taaak… — powiedziałem. — Proszę? Jak się czuję? To chyba nie ma znaczenia?

Nie odpowiedział. Odszedł kilka kroków. Przez moment znowu widziałem nogawki jego spodni. Potem usłyszałem go za sobą. Robił coś przy pniu, o który opierałem się plecami. Pewnie sprawdzał, czy może przyjąć do wiadomości, że czuję się lepiej.

— Gdzie Gummi? — spytałem. — Albo jak go tam nazywacie. Jeszcze śpi? Dlaczegóżby nie? Teraz, kiedy zrobił swoje…

Kroki przybliżyły się.

Czekałem. Sekundy płynęły. Mało brakowało, a zacząłbym liczyć na głos.

— Podobno zaprogramowałeś automaty na hasło? — głos dobiegał z góry. Stał tuż obok i pochylał się nade mną.

Milczałem chwilę. W końcu ponownie spróbowałem podciągnąć nogi w kolanach. Bez powodzenia. Ale moja czaszka zaprotestowała 'odrobinę mniej gwałtownie. To było już coś.

— Jesteś sam? — spytałem. — Zostawili cię? Dlatego nie mogę ruszyć ręką ani nogą? Musiałeś się naczytać książek o dawnych policjantach. Swego czasu, oczywiście. O ile się nie przesłyszałem, napomknąłeś coś o moich automatach. Nie zdaje ci się, że to rozdział z innej epoki?

— Jakie to hasło?

Nie tracił czasu. Jego głos zabrzmiał o ton wyżej. Na to, co mówiłem, nie zwracał uwagi większej niż na swoje spodnie. Te ostatnie znowu ukazały się w sparzę pod bandażem. Ich nogawki wyglądały jak flagi na zdobytym szczycie. W dwudziestą rocznicę zwycięskiej ekspedycji.

Zastanowiłem się. Nie. Za wcześnie. Moje myśli przypominają żuczka, który próbuje wydostać się ze słoika. Pokonuje jakiś odcinek drogi, po czym spada i dłuższą chwilę przebiera łapkami. Wreszcie przewraca się na brzuszek i jest gotów do podjęcia następnej próby. Równie daremnej. To wina głowy. Zresztą, trudno powiedzieć: wina. Nie jest kowadłem. Nie jest nawet piłką do palanta.

Zgoda. Powinna mnie jednak ostrzec, że najlepiej poluje się z nagonką. Że ci, którzy za mną biegli, byli bardziej głośni niż szybcy. Po to, by jeden z nich zdążył dopaść starej przecinki na górze i poczekać na mnie opodal bazy. Tego nie wymagałbym od piłki ani kowadła. Co innego z głową.

— Tak — powiedziałem na głos. — To wina głowy. Co to było? Kawałek kabla? Czy zwykła łopata? Zdaje się, że uprawiacie tutaj jarzyny?

— Pytałem o hasło — powtórzył z naciskiem. Był spokojny. Może nazbyt spokojny. W jego głosie brzmiał fałszywy ton, który kazał mieć się na baczności.

Dopiero w tym momencie zaszumiało mi w skroniach. Z tyłu głowy obudziło się gorące źródło i zaczęło pulsować. Odzyskiwałem czucie. A z nim świadomość sytuacji.

Nie da się ukryć, że mogła być lepsza. Pomijam, że wylazłem pod drąg jak dobrze napędzona foka. Że leżę teraz z opaską na oczach przywiązany do drzewa i udaję wodza Apaczów, któremu w końcu podwinęła się noga. Nie jestem atletą, tylko pilotem. Ale popisałem się właśnie jako pilot. Cisza to mój żywioł. Więcej. Mój zawód.

Teraz muszę zaczynać od nowa. Naprawiać błąd. Jeśli oczywiście zostało coś do naprawienia.

Zaświtała mi pewna myśl. Uznałem ją za chytrą. Nawet przewrotną.

— Hasło? — zacząłem pojednawczym tonem. — Nic ci z tego nie przyjdzie. Automaty reagują na brzmienie mojego głosu. To kwestia modulacji. Tego nie potrafię nauczyć nikogo. A pomyłka będzie cię drogo kosztować. Nie wypłacisz się do końca życia. Nawet gdybyś potem miał żyć dłużej niż ułamek sekundy.

— Dobrze. Jak ono brzmi?

Umilkłem. Ale tylko na chwilę. I nie straciłem nic ze swego sprytu.

— Sądzisz, że ci powiem? — spytałem łagodnie. — Tak od razu? Posłuchaj. Należysz do ludzi, którzy nie istnieją. Zostawiono mnie, bym tego dopilnował. To znaczy, żebyś ty nie istniał, zanim biosfera nie wróci do równowagi, a z gwiazd nie nadejdą pierwsze meldunki. Mimo to zjawia się najpierw ktoś z rozczulającą historyjką o dziewczynie zajmującej hibernator. Potem przekonuję się, że nie jest sam. Wreszcie rozbijacie mi głowę, po czym żądacie, żebym oddał bazę. Nie sądzisz, że przedtem należy mi się mała zaliczka? Rozwiąż te idiotyczne liny. Popatrzmy sobie w oczy. Powiedz mi, o co ten cały kram. Potem zobaczymy.

Nie śpieszył się z odpowiedzią. Może zresztą powiedział coś, czego nie dosłyszałem. Nie wiem. W uszach dźwięczały mi moje własne słowa. Wszystko się zgadza. To, że używam lekkiego tonu nie zwiedzie nikogo. A najmniej mnie. Nie kieruję się żadną myślą. Mój ton jest taki, ponieważ mam rozbitą głowę. I gram na zwłokę.

Raptownie, jak pod wpływem uderzenia prądu, nastąpiło przebudzenie. Żuczek rozwinął skrzydła i wyleciał ze słoja. Dla niego byłoby może lepiej, żeby tam został. Ale miał jakieś swoje sprawy do załatwienia. Mógł to zrobić tylko na wolności.

— Czekam — rzuciłem. — Jak długo będziecie mnie trzymać pod tym drzewem, nie usłyszysz ode mnie słowa.

Zaśmiał się. Przebiegł mnie dreszcz. Zrozumiałem nagle, co w jego głosie nie dawało mi spokoju. Musiałem dopiero usłyszeć jego śmiech.

To cisza. Nie dał jej rady. Pomimo że nie był sam. A może właśnie dlatego? Jeśli zbyt często o niej mówił? I słuchał ludzi, dotkniętych tą samą chorobą?

Profesor Marteau, Oneska, Tarrowsen. Oni wszyscy. Najedli się strachu, choć żadnemu z nich nie przyśnił się taki śmiech. Jednak mieli dość czasu do zastanowienia. Obliczyli prawdopodobieństwa aktywizacji atawizmów, które znali z historii procesów przystosowawczych. Okazało się, że te bez mała dwa wieki, dzielące nas od okresu, kiedy masy mieszkańców Ziemi ledwie nadążały, lub nie nadążały wcale, za ekspansją własnej cywilizacji, kiedy poszczególne gałęzie nauki strzelając bez ładu i składu daleko poza ramy epoki, sprowadzały na oślepionych, z konieczności biernych ludzi, lęki i neurozy, to diablo mało. Instynkt samozachowawczy kazał naszym przodkom szukać ocalenia w panicznej ucieczce od wszelkich aglomeracji. Jedynym możliwym do osiągnięcia azylem była wówczas pseudopierwotna natura i cisza. Zieleń. Taka, z jakiej kiedyś tu, w Parku Świateł, wybiegło do mnie wołanie o pomoc. Od kogo? Czy też przeciw komu? I kto wystąpił w roli żandarma? Mężczyzna, którego miałem przed sobą? Gummi?

To są szczegóły. Drobiazgi. Istota gry, jaka toczyła się w tym lesie od dziesięcioleci; była już dla mnie jasna. Pionki stanęły w szyku. Właśnie, pionki.

Jak powiedział Gummi? „Minuty ciszy. To było moje życie”…

Już wtedy uderzył mnie w brzmieniu jego głosu fałsz, rozpaczliwie tajony przed samym sobą.

To dawało mi szansę. Oczywiście, jeśli prawidłowo oceniam sytuację. Popełniłem błąd. Nie wolno mi było odkładać niczego na później. Nie byłem historykiem, ale czytałem kilka książek o Świętej Inkwizycji. A także innych organizacjach, rządzących za pośrednictwem ślepo posłusznych funkcjonariuszy nie rozumiejących, że rozdęta do groteskowych rozmiarów idea, jaka kiedyś ich połączyła, dawno już zgubiła służebną funkcję społeczną i trwa jedynie jako Wyraz osobistych kompleksów jej kapłanów.

Fanatyzm potrzebuje przywódców. Te wystrzępione spodnie należą do jednego z nich. Lub jedynego. Także to dawało mi szansę. Jeśli tylko potrafię nawiązać kontakt z innymi. Znowu przyszedł mi na myśl Gummi. Ale był ktoś jeszcze, przynajmniej jeden. Ktoś, kto odważył się zaczepić mnie znienacka i prosić o pomoc.

Zostawmy to na razie. Dość, że oprzytomniałem. Minie jeszcze kilka minut, zanim będę mógł powiedzieć, że wiem, czego chcę. A następnie, jak tego dopiąć.

Las stał bez ruchu. Od strony zabudowań nie dochodziły żadne dźwięki.

Nagle mężczyzna przemówił. W jego głosie nie pozostało już ani odrobiny śmiechu. Zmatowiał. Przycichł. Przechodził w syk, na krawędzi wybuchu. Brzmiała w nim tylko nienawiść. Wysublimowana i stężona jak paliwo rakiet. Równie czysta i równie mało ludzka.

— Oczekiwać, że cokolwiek zrozumiesz! Konstrukcje informatyczne, protezy, stymulatory, pola i prądy. To twój świat. Ty chcesz mi spojrzeć w oczy?! Wiesz, czym jesteś? Maszyną. Możesz tylko wykonywać rozkazy. Poruszać się od do. Jak każdy automat. J a reprezentuję tutaj życie. Jego prawdziwe wartości. Ciszę. Ciszę, rozumiesz?!

— To wszystko już słyszałem — powiedziałem spokojnie. — Nie wiem wprawdzie, o co tyle hałasu, skoro na całym kontynencie prócz was i mnie nie ma żywej duszy. Miasta milczą, ziemia porasta lasem. Rozumiem, że nie poszliście spać z innymi, żeby żyć w ciszy. Macie ją. Czego jeszcze chcecie?

— Twojej bazy.

— Tylko tyle?

— Staliśmy się napowrót ludźmi. Nie zrezygnujemy z tego. Nikt z nas nie przeżyje powrotu do miasta. Ale nie chodzi tylko o życie. O coś więcej. O czas i przestrzeń dla dojrzewania. Twoja współczesność jest zielona i kwaśna. Jak ledwo zawiązane pomidory, pędzące na taśmie do przetwórni. Nie jesteście w stanie poczekać, aż cokolwiek dojrzeje. Las, pole, zwierzęta. Pragnienie lub głód. Myśl ludzka i człowiek.

— Dlatego — przerwałem — chcesz zniszczyć ten świat? Także w połowie drogi? Także niedojrzały i kwaśny, jak sam powiedziałeś?

— Nie chcę niczego niszczyć — w jego głosie zabrzmiało jakby zdziwienie. — Przeciwnie.

Opanowałem się. Byłem rad, że nie może widzieć mojej twarzy.

— Rozumiem — powiedziałem. — Nie chcesz niszczyć Ziemi. Tylko ludzi, którzy nie potrafią czekać. Ależ oni teraz właśnie czekają. A poza tym, załóżmy, że zaczniesz od początku. Stworzysz nowy gatunek człowieka. Naprawdę myślisz, że będzie lepszy? Że sprawy potoczą się innym torem?

Nie odpowiedział od razu. Coś robił. Słyszałem szelest. Oddalił się. Kiedy przemówił, jego głos dobiegał jakby zza drewnianej ściany. I brzmiał głucho.

— Nic nie rozumiesz. Nie potrzebuję niczego niszczyć. Ziemi ani ludzi. Jest nas tutaj siedmioro. Nikt nie chce wracać do twojego świata. Nie damy odebrać sobie ciszy. Ani teraz, ani za sześćdziesiąt lat. Lub osiemdziesiąt. Dopóki będziemy żyć. Potem róbcie, co chcecie.

Poruszyłem głową. Moje ciało przeszył bolesny prąd. Syknąłem i znieruchomiałem.

— Tylko od ciebie zależy — usłyszałem natychmiast — jak długo będziesz tak siedział. Wiesz, czego od ciebie chcemy.

Zaczerpnąłem powietrza. Ból ustępował powoli. Mogłem mówić.

— Bazy — wykrztusiłem. — Wiem. Chociaż nie rozumiem, po co. Znudziła wam się ta dolinka? Ciszej tu niż tam, na górze. Jeśli o to chodzi.

— Tym się nie kłopocz — głos mojego prześladowcy zbliżył się znowu. — Uważaj. To nie jest prośba. Masz mi dać hasło dla automatów. Nie bój się. Posprzątamy po sobie. Wrócisz do swoich ukochanych maszyn i koncentratów, jakby prócz ciebie nikt tam nigdy nie zaglądał.

A więc mam wrócić. Nic nie było mnie w stanie zdziwić. Poza tym jednym.

— Chcesz znać tylko hasło?

— Tak.

— Powiem ci, jak brzmi. „Cisza”. Usłyszałem jak nabiera powietrza w płuca.

— Kłamiesz! — wybuchnął. — Ta zabawa może cię drogo kosztować. Pójdziesz z nami.

— Chętnie — odparłem. — Skoro raz znajdę się w pobliżu, bazy i podam prawdziwe hasło, automaty zrobią wszystko, co każę. I to będzie wasz koniec.

Skoczył. Usłyszałem go tuż przy sobie. Poczułem na twarzy jego oddech,

— Ty…! Będziesz mnie całował po rękach, jeśli wyjdziesz stąd żywy!

Odczekałem chwilę.

— Muszę wiedzieć — powiedziałem — dlaczego tak wam zależy, żeby wejść do bazy.

Jakiś czas wisiał nade mną, nisko pochylony. Czułem na skórze bijące od niego ciepło. I zapach zgonionego zwierzęcia. Wreszcie wyprostował się.

— Powiem ci — zaczął zachrypniętym szeptem. — Nie ma najmniejszego znaczenia, czy będziesz wiedział, czy nie… — urwał. Uspokoił się. Jego głos odzyskał swoje matowe brzmienie. — Wprowadzimy małą poprawkę do programu, jaki przygotowano dla hibernatorów. Nie osiemdziesiąt, a sto dwadzieścia lat. To wszystko.

Zastanowiłem się. Tak. Tym razem to naprawdę wszystko. Przynajmniej z jego punktu widzenia. Obliczył sobie, że pożyje jeszcze te dziewięćdziesiąt, może sto lat. On i sześcioro pozostałych. Byli dzieciuchami, kiedy to się zaczęło. Pragną mieć spokój, dopóki żyją. Potem niech się dzieje, co chce.

Czy naprawdę tego pragną?

— Powiedziałeś, że potem zostawicie mnie w spokoju. A ja, naturalnie, natychmiast przeprogramuję automaty z powrotem. Więc jak to jest z twoimi obietnicami?

— Położymy cię spać w twoim hibernatorze. Na tyle, ile trzeba, abyś obudził się równocześnie ze wszystkimi. Nic ci się nie stanie. Przeciwnie. Skrócimy ci okres samotnego czatowania w tym kopulastym pudle.

— Powiedzmy, że to prawda — ustąpiłem. — Ale z mojej bazy nie da się przeprogramować automatów głównego hibernatora. Niedorzeczność. Mogę dać sygnał awaryjnego budzenia. Każda inna próba musi doprowadzić do obudzenia wszystkich śpiących ludzi. Albo do ich zagłady, w wypadku równoczesnego odcięcia źródeł zasilania. Do właściwej dyspozytorni, obok hibernatora, nie podejdziesz bliżej niż na trzy kroki. Pole siłowe. Osłona daleko pewniejsza, niż moje automaty.

Ponownie usłyszałem jego śmiech. Do wszystkich odcieni jego głosu dołączyła nutka tryumfu.

— Nie wysilaj się — rzucił, — Byliśmy w Centrali. Widziałem schematy. Możesz być pewny, że poradzę sobie z twoją aparaturą.

To on był w pracowni Tarrowsena. Teraz to już i tak nie ma znaczenia.

— Nie — powiedziałem twardo. — Nie poradzisz sobie. Najwyżej ich zabijesz. Ale załóżmy przez chwilę, że jest inaczej. Przeprogramujesz ten jeden hibernator. A inne? Na lądach i wyspach? Wiesz, ile ich jest?

— Wiem. Znam plany. O to niech cię głowa nie boli. Sześćdziesiąt lat to dosyć, żeby załatwić sprawę do końca. Każdą sprawę. Nie sądzisz?

Zamknąłem oczy. Poczułem, że tracę przytomność. Wziąłem się w garść i przemogłem omdlenie. Nie mam zbyt wiele czasu. Bardzo niewiele, jeśli się zastanowić. W przeciwieństwie do. niego. Do nich. Tym razem powiedział prawdę.

— Mogę się zgodzić, że nabierzecie wprawy — próbowałem mówić obojętnym tonem, chociaż każde słowo odbijało się głuchym, łupiącym echem w mojej czaszce. — Zastanawia mnie jedno — ciągnąłem. — Dlaczego wy nie użyjecie automatów? Czekają tylko w mieście, aż po nie przyjdziecie. Od robotów kuchennych do samobieżnych agregatów saperskich. Tymi możecie przejechać przez moją bazę tam i z powrotem. Po co ta cała komedia?

Nie ryzykowałem wiele. Domyślałem się, co odpowie. I nie pomyliłem się.

— Dla ciebie to komedia. Dla nas sprawa życia i jego wartości. Jesteś ślepcem. Kaleką. Nie masz oczu, nosa, warg, kory mózgowej, tylko protezy. Przekaźniki i łącza aparatury informatycznej. Jedyne, co potrafią twoje palce, to przyciskać klawisze i przyzywać automaty. Nie czujesz, gdzie kończy się twoja skóra, a zaczyna powłoka skafandra. Od świtu do nocy pozostajesz pod działaniem ogłupiającego wrzasku tłumów, łoskotu maszyn, grzmotu rozrywanej atmosfery. Nie wiesz nic. Nic.

— Tak — zgodziłem się potulnie. — Nie wiem nic. Czułem, że za chwilę stracę przytomność.

Młodzi ludzie, obciążeni defektami procesów przystosowawczych poprzednich pokoleń. Dobrali się w korcu maku. Ilu takich jak oni pozostało na świecie? Kto wie, może niemało? Może dawne czasy tkwią jeszcze w genach nas wszystkich, jak to ziarno, znalezione w starożytnym dzbanie, które wydało kiełki po tysiącach lat, gdy tylko trafiło na urodzajną glebę? Czy to nie tego właśnie najbardziej obawiali się Tarrowsen i Oneska? Samotni strażnicy pokochają ciszę i nie obudzą cywilizacji. Ale ziarno musi przecież trafić na podatny grunt. Atawizmy nie zawładną dobrze wyszkolonym pilotem.

Temu w wyświechtanych portkach i jego towarzyszom pomogła okazja. Projekt „równowagi biologicznej” dał im szansę, o jakiej nie mogli nawet marzyć. Ale musiało być w nich coś takiego, że zechcieli lub, jeśli kto woli, musieli skorzystać z okazji.

Przypadek zrządził, że się spotkali. Kiedyś, dawno temu. Zapewne w jakimś rezerwacie, z plecakami i wodą w manierkach. Dobrze im było razem, w ciszy. Chłonęli pełnymi piersiami wiatr, ich oczy biegły do zielonej linii horyzontu i wydawało im się, że sięgają głębiej w sens własnego istnienia. Biedacy. Żaden z nich nie pomyślał, że źle znosi współczesną cywilizację, ale że mimo wszystko jest ona jego jedynym światem. Że odrzucenie go będzie czymś stokrotnie, tysiąckrotnie gorszym. Ich przodkowie, młodzież ery kryzysu cywilizacyjnego, palili marihuanę. Czasy się zmieniły. Przystosowanie jest procesem równie uporządkowanym i sterowanym, jak wychowanie. Widać współcześni nie przystosowani, dziewczęta i chłopcy z odchyleniami genetycznymi, narkotyzują się ciszą. Ci tutaj zrobili z niej coś w rodzaju bóstwa czy religii, kiedy wymknęła im się spod kontroli. Tak samo postępowali ich praprzodkowie. Wobec sił przyrody, chociażby. Żywiołów.

Tak. To tylko cisza.

Spróbowałem jeszcze jednego.

— A jelenie? — spytałem. — Precyzyjnie zaprogramowane automaty obleczone w skóry. Jeśli tak wzdragacie się przed maszynami, to gdzie je umieścisz? Jakoś nie zauważyłem, żebyście ciągnęli je na sznurku. Nie mówiąc o produkcji. Więc jednak klawisze.

— Były ze złomu — warknął. — Robiliśmy je tutaj. Wszystkiego osiem egzemplarzy. Zamaskowałeś bazę.

— Ja?

Tak, baza była zamaskowana. Należało ją wytropić. Pierwsze sztuki wypróbowali na moim poprzedniku. Ale nie zdążyli przed upływem jego kadencji. Zniszczył dwa lub trzy. Zostało w sarn raz tyle, żeby uporać się ze mną.

— Dlaczego właśnie jelenie? — wykrztusiłem.

To głowa — pomyślałem. Nie obeszli się z nią zbyt łagodnie. Dlaczego stawiam pytania godne pięcioletniego dziecka. Po pierwsze, cóż mnie mogą obchodzić powody, dla których swoim automatom nadawali kształt jeleni, a nie, powiedzmy, dzików. Po drugie to musiało być zwierzę. Dostatecznie duże, aby mnie przestraszyć' kiedy szarżowało. Zmusić do ucieczki. Dokąd? Do bazy. Na oczach ciekawskich, którzy dotąd nie wiedzieli, gdzie jej szukać. Jakakolwiek inna konstrukcja uprzedziłaby mnie od razu, że nie jestem sam. Wtedy zacząłbym działać. Skuteczniej niż po wizycie Gummiego. No a potem nie zależało im już na dyskrecji. Przestała być potrzebna. Stąd właśnie wziął się Gummi. Zabrali z Centrali nadajnik dużej mocy. Było ich tam mnóstwo. Uruchomili go. Wiedzieli, że zakłócą pracę moich odbiorników, że zażądam wyjaśnień od komputera i że je otrzymam. „Obcy sygnał”. To był ich ostatni krok. Skuteczny. Wyszedłem z bazy i podążyłem prosto w stronę Gummiego, który zmierzał na spotkanie ze mną, pewny już swego. Zaufał moim szarym komórkom. I nie zawiódł się. Nic innego nie mogłoby im dać pewności, że wyjdę właśnie w tym kierunku, gdzie będzie czekać Gummi. Że zawrzemy znajomość. Że, tym samym, odkryję przed nim lokalizację bazy. Tak, oni nie zawiedli się na moich szarych komórkach. Ale ja także nie. Bo i ja musiałem ich spotkać. Czyli wszyscy mamy powody do zadowolenia. Gdybym tylko jeszcze nie siedział przywiązany do pnia. Z rozbitą głową.

— Muszę przyznać — szepnąłem — że to trzyma się kupy. Przynajmniej do pewnego momentu.

Zachichotał. W jego głosie znowu zabrzmiała tryumfalna nutka. — Tak — rzucił. — Do momentu, kiedy zmienimy program hibernatorów. Jak brzmi hasło?

Chwilę poruszałem wargami. Próbowałem zacisnąć pięści, ale straciłem czucie w dłoniach. Poczułem, że spadam. Ziemia zakręciła się pode mną.

— Tego jednego — zdołałem jeszcze wyszeptać — nie mogę ci powiedzieć. Wierz mi, nie mogę. Naprawdę.

Pień za moimi plecami zniknął. Znalazłem się w powietrzu. Szpara pod bandażem ściemniała. Nie był to już upadek, ale lot. Dostatecznie daleki, żeby nie mieć do czego wracać.

Загрузка...