Rozdział 4

Trawa sięgała miejscami do kolan. Ponad nią unosiło się nieprzerwane granie, stale na tych samych strunach. Miliony, miliardy owadów. W metalicznym akordzie nie sposób było wyróżnić brzęczenia wielkiego trzmiela, którego skrzętne zabiegi obserwowałem od kilku minut.

A jednak to także była cisza.

Centralka komunikacyjna w bazie rozdzielała cztery główne tory łączności. Pierwszy informował o pracy automatów, bezpośrednio dozorujących emisję i modulację pól siłowych wokół hibernatora, a także o warunkach panujących w jego najbliższym otoczeniu. Drugi biegł w kosmos. Z tej strony trudno było oczekiwać rewelacji, przynajmniej przed upływem dalszych dwudziestu lat. Za pośrednictwem trzeciego kierowałem urządzeniami własnej bazy. Mogłem programować sytuacje lub wydawać konkretne, pojedyncze polecenia.

Czwarty tor przebiegał przez sekcje aparatury diagnostycznej i kończył się w niewidocznych przystawkach, odbierających projekcję moich pól mózgowych. Był na stałe sprzężony z emitorami stymulatora, których rozmieszczenia w kabinie nie znałem dokładnie. Zresztą nie było mi to do niczego potrzebne.

Popracowałem chwilę przy tym czwartym torze. Odrobinę rozluźniłem program, podwyższając poziom progu zaburzeń. Nie chciałem, żeby korektura przywoływała do porządku moje nerwy i ośrodki mózgowe za każdym razem, kiedy na przykład przyjdzie mi ochota zaśpiewać.

Przed południem rozstawiłem automaty obserwacyjno-pomiarowe wokół bazy, uzbroiłem je w sygnalizację i niezależne bębny rejestrujące. Dokładnie jak w pierwszym dniu po lądowaniu na nieznanej planecie lub satelicie.

Sprawdziłem system alarmowy, zjadłem obiad i wyszedłem na powietrze. Szybko przekroczyłem pas gruntu oczyszczonego przez automaty, po czym kilkanaście minut walczyłem z kłębowiskiem kolczastych krzewów i zdrewniałych chwastów, zanim udało mi się wydostać na wolniejszy teren. Ześliznąłem się z jakiegoś obrosłego zielskiem pnia i wpadłem po kolana w wodę. Skąd tu woda? W całym Parku Świateł nie było jej na lekarstwo. Prawda, dwadzieścia lat temu. W sąsiedztwie metropolii.

Skacząc z kępy na kępę i czepiając się gałęzi osiągnąłem wreszcie polankę, widoczną ze szczytu bazy.

Słońce stało już nisko. Trawa, na której leżały wydłużone cienie, była chłodna. Zrzuciłem buty, kombinezon i w samych slipach wybiegłem na środek łączki. Polana wybrzuszała się w tym miejscu, tworząc okrągłe wzniesienie, jakby pozostałość po jakimś prehistorycznym kopcu. Na jego grzbiecie roślinność ścieliła się nisko przy suchym, twardym gruncie.

Ułożyłem się na wznak, z podkurczonymi nogami. Lewą rękę podłożyłem pod głowę. Palcami prawej zacząłem bezwiednie przebierać w grubych, lepkich źdźbłach. Nagle poczułem jakiś ruch i szybko cofnąłem dłoń. Mały czarny żuczek pogonił za nią i dopadłszy wskazującego palca przewędrował nim do nasady kciuka, gdzie przysiadł i przylgnął do skóry.

Nie potrafię powiedzieć, jak długo leżałem wpatrując się w bezchmurne niebo z pierwszymi blaskami zachodu i nie myśląc o niczym. W lesie, otaczającym łączkę, kilka razy coś zaszeleściło. Jakby jakieś zwierzę nie mogło się zdecydować, czy moja obecność na polanie jest dostatecznym powodem do pozostania w ukryciu.

Cisza.

Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Poczułem się nagle młody. Przypomniałem sobie planety Alfy z ich zapachem nigdy nie wietrzonej cieplarni i bulwiastą, bryłowatą roślinnością. Pomyślałem o tamtejszym powietrzu, o pięknej może, ale męczącej grze świateł dwóch słońc. Uniosłem dłoń i poklepałem trawę, jak klepie się własnego, dużego psa. To mimo wszystko nieźle, że jestem tutaj.

Cisza.

Zabawne. Cokolwiek dotrze do moich uszu, wszystko, co mogę usłyszeć, szmery w lesie, szelest liści, pluskanie żab, czy chociażby wiatr, nie będzie niczym innym tylko ciszą. Tak jak przed uśpieniem ludzkości do ciszy należały pokrzykiwania rozbawionych dzieci, rozmowy z najbliższymi, plusk wioseł, łopotanie żagli i inne głosy dobre.

Czy takiej ciszy mógł bać się Marteau? Czy z niej wzięły się „zwierzęta”, do których strzelał człowiek pełniący służbę przede mną?

Ptaki. Wszechobecny świergot harmonijny, sferyczny. Przymknąłem oczy i spróbowałem wyłapać melodię pochodzącą od jakiegoś jednego śpiewaka. Na próżno. Przymknąłem oczy i wtedy po raz drugi usłyszałem dzwony.

Milczenie przestrzeni jest pozorne. Mózg i ciało pilota są spięte szlakami informatycznymi z każdym elektronicznym czy fotonowym nerwem statku. Obserwując setki wskaźników przyjmuje ich drgania jako sobie tylko zrozumiałą mowę. Patrząc w punkciki gwiazd widzi bliskie eksplozje protuberancji, słyszy ciągły grzmot plazmowego ognia. Poza zasięgiem fonii, w obszarze rozdziału czasowego, w kabinach rzadko pada jakieś pojedyncze słowo. Uwagi pilota nie zakłóca najcichszy dźwięk. Tylko, czy to jest cisza?

Poczułem chłód. Wędrujący ze słońcem cień dotarł do miejsca, gdzie leżałem.

Otoczenie tego wzgórza, trawa, poszycie, woda, drzewa, nawet powietrze, są pełne życia. Ale to jest cisza.

I jeszcze coś. Tamten pozornie martwy świat jest obcy. Pozostaje obcy nawet po latach służby. Trudno mówić o milczeniu przestrzeni, która w milionowej części sekundy, bez ostrzeżenia, może zadać cios śmiertelny dla statku i załogi. Cios, nie do przewidzenia przez najprecyzyjniej zaprogramowane automaty.

Tutaj jest Ziemia. Z jej kilkunastoma miliardami mieszkańców, z których każdy zużywa tyle energii, ile jeszcze trzysta lat temu przypadało na jedno europejskie miasteczko. Ziemia, bez skrawka wolnej przestrzeni, podzielona z dokładnością do centymetrów na aglomeracje przemysłowe, mieszkalne, drogi i rezerwaty. No i podmiejskie pasy ochronne, jak ten, którego częścią jest Park Świateł.

Teraz miasta milczą naprawdę. Jeśli będąc na Ziemi słyszę tylko szum drzew, głosy ptaków, brzęczenie owadów, myszkowanie małych zwierząt, to jest tak samo, jakbym w martwym kosmosie nie słyszał nic. Czy zatem i teraz, tutaj, nie powinienem być stale czujny, stale gotowy do odparcia niespodziewanego uderzenia?

Zamajaczyła mi przed oczami twarz profesora Marteau. Zadźwięczały mi w uszach słowa Tarrowsena. „Nie wiesz, czym jest cisza… na Ziemi. Nikt tego nie wie…”

Znowu coś zaszeleściło. Uniosłem się na łokciach. Przebiegł mnie dreszcz. Trawa zwilgotniała. Drzewa już pociemniały, tylko po przeciwnej stronie polany świeciły jeszcze wierzchołki wysokich buków.

Wstałem, wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem kombinezon i buty, ubrałem się i bez pośpiechu ruszyłem w stronę bazy. Tym razem obszedłem mokradła z przeciwnej strony.

Przed wejściem zatrzymałem się i chwilę nasłuchiwałem.

Nie. To tylko cisza.

Następnego dnia rano włożyłem treningową bluzę z całą jej aparaturą i wybrałem się do miasta. Przeszedłem kilka metrów, stanąłem i zastanowiłem się. Wreszcie, wzruszając ramionami, zawróciłem i zabrałem podręczny analizator oraz miotacz.

Kiedy po dwóch godzinach szarpaniny z kolczastym poszyciem wyszedłem wreszcie na równinę, moja bluz& stała się ciężka od potu. Lepkie strużki wędrowały mi przez plecy i brzuch do nogawek spodni. Zdawało mi się, że cały nasiąkłem jak gąbka.

Poszycie było tutaj skąpe. Pomiędzy brzózkami i topolami prześwitywały polanki, porosłe gęstą, ale niską trawą. Zatrzymałem się, zdjąłem bluzę i powiesiłem ją na gałęzi, żeby trochę przeschła. Pochodziłem między drzewami, aż mój oddech odzyskał zwykły rytm. Zrozumiałem teraz, co oznacza powiedzenie „dziewicza puszcza”.

Uruchomiłem nadajnik. Wezwałem uniwersalny automat i poleciłem mu wyciąć drogę między wejściem do bazy a miejscem, gdzie stałem. Sprawdziłem kierunek i przełączyłem nadajnik na namiar.

Miasto było o krok. Przez drzewa dostrzegałem szklane lśnienie ścian, a także fragment białego pasa pierwszej napowietrznej estakady. Nie dobiegał stamtąd żaden, najcichszy bodaj, dźwięk.

Na dobrą sprawę nie mam tam czego szukać. Mogę co najwyżej sprawić kłopot automatem konserwującym. Chyba przewidziano w ich programach spotkanie z człowiekiem. Zależy, czego właściwie bali się autorzy tych programów. Ba, ale oni sami nie wiedzieli przecież, czego się boją.

Tak czy inaczej do miasta pójdę później. Najpierw obejrzę ten skarb, przy którym waruję niby stary indyjski okularnik.

Wymontowałem nadajnik i położyłem go pod drzewem, żeby mój automat mógł nadal pracować w lesie i żeby nie pomylił kierunków. Wciągnąłem wilgotną jeszcze bluzę i ruszyłem przed siebie. Co najmniej osiem kilometrów. Zdążę się rozgrzać.

Powietrze drżało jak nad rozpaloną pustynią. Momentami wydawało mi się, że wyczuwam pod stopami delikatne mrowienie gruntu. Znajdowałem się już w zewnętrznej strefie aktywności głównego pola siłowego.

Widnokrąg przesłoniła niebieskawa chmura, w kształcie regularnej, gigantycznej półkuli. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się.

Chmura była półprzezroczysta. U jej podnóża zawisła pozioma płaszczyzna, unosząca się mniej więcej pół metra nad powierzchnią ziemi. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem wewnątrz niejasne, tarasowate spiętrzone kształty.

Tuż przede mną zaczynał się pierścień nagiego gruntu. Pokrywała go gruba warstwa kurzu. A raczej drobniutkiego miału, jakby bazaltu rozpylonego w potężnych młynach. To nie było złudzenie, te ledwie wyczuwalne drgania powierzchni. Pod pokładem gleby biegło tutaj tysiące nici wiążących generatory i głowice stymulatorów pola.

Bardzo powoli, gotów w każdej chwili odskoczyć, posunąłem się jeszcze krok do przodu. Uniosłem nogę i końcem buta dotknąłem miejsca, gdzie ucięta jak nożem darń przechodziła w miałki piasek.

Pierwsza, zewnętrzna bariera. Bierna. Inaczej mówiąc to, z czego obecnie budowano, na przykład, kabiny naziemnych pojazdów. Dokładnie taki sam opór stawiała niewidoczna burta wehikułu, który czekał na nas koło portu orbitalnego.

Pas sproszkowanej gleby liczył mniej więcej dwieście metrów szerokości. Dalej wyrastała owa brudnoniebieska chmura, z bliska niepodobna już do kopuły. Nie byłem pewien, czy cienie w jej wnętrzu mają jakiś związek z tym, co naprawdę tam się znajduje, czy to tylko gra świateł.

Powiedziano mi, jaką przestrzeń zajmie centralny hibernator. Co innego jednak wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy. W takich niebieskawych obłokach spoczywa teraz ludność mojej planety. Ile jest podobnych miejsc? Sto? Tysiąc? Nieważne. Ile by ich nie było, zajmują wielokrotnie mniej miejsca, niż rozsiane po całej Ziemi cmentarze.

W odległości iluś tam metrów czy kilometrów śpi Avia, moi rodzice, krewni. Dlaczego, u licha, kiedy zastanawiałem się, jaki obszar zajęły hibernatory, przyszły mi na myśl akurat cmentarze?

Avia. Przez chwilę usiłowałem wyobrazić sobie jej twarz, uśpioną, nieruchomą, zimną. Twarz królewny z bajki. Nic z tego. Próbowałem dojść, czemu tak jest i zrozumiałem, że brakuje mi wyrazu jej oczu. Była ślepa. Ale to jeszcze nic. Im dłużej myślałem, tym bardziej jej rysy rozmywały się w nieskończonym szeregu innych twarzy, równie zastygłych i niemych. Tkwiły w niebieskiej mgle i wszystkie były takie same.

Odwróciłem się i zacząłem iść w stronę miasta. Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów zatrzymałem się i głęboko odetchnąłem. Pobiegłem wzrokiem ku lśniącym w słońcu obwodnicom i górującym nad nimi budowlom. Coś zmieniło się w otoczeniu.

I nagle uderzyła mnie cisza. Ta sama, z którą zżyłem się już od wczoraj. To nieważne, że teraz nie było w niej ptaków, szmeru liści, a nawet ruchu powietrza. Znałem tę ciszę i czułem się w niej bezpieczny. Tak przynajmniej myślałem.

A jednak było to jak uderzenie. Przeniknął mnie lodowaty dreszcz. Wyobraziłem sobie, że cały ogrom hibernatora sunie za mną z rosnącą szybkością, ale nie mogłem odwrócić głowy, żeby spojrzeć do tyłu. Tak właśnie pustka przestrzeni daje czasem odczuć pilotowi, że jest pustką pozorną.

Mijały minuty. Stałem jak porażony, patrząc niewidzącymi oczami na bielejące pośrodku kotliny miasto, przypominające ułożoną z klocków makietę. W pewnej chwili pomyślałem o stymulatorze psychicznym.

Ta myśl mnie otrzeźwiła. Żachnąłem się i odwróciłem. Wzgórze zbudowane z matowej mgły trwało w ponurym bezruchu. Wzruszyłem ramionami i zacząłem iść równym, odmierzonym krokiem prosto w stronę zabudowań. Przeciąłem dojazdową tachostradę, potem drugą, pasy kolei magnetycznej i łańcuszki nadajników prowadnic ruchu indywidualnego, aż wreszcie wszedłem w cień leżący pod wiaduktem obwodnicy. Widniejące na horyzoncie wzgórza, z ukrytą na szczycie jednego z nich bazą, wydawały się oddalone najwyżej o kilkaset metrów. Dotychczas bywało tak tylko wysoko w górach, przed deszczem.

Wyszedłem na słońce i zatrzymałem się. Na moment przymknąłem oczy. Nic mi to nie dało. Potrząsnąłem głową. Spojrzałem ponownie.

Przede mną, w odległości niespełna dwudziestu metrów, widniał krąg świeżo wypalonej trawy.

Rozejrzałem się dokoła, a następnie zacząłem lustrować najbliższe zabudowania miasta. Długo wpatrywałem się w ślepe, lśniące fasady, przedzielone szczelinami błękitnych prześwitów, w płaskie dachy, zwieńczone dyskami anten. Nic. Na tarasach lotnisk równe rzędy kolorowych punkcików, trwających w bezruchu.

Poniżej ta sama doskonała martwota. Spokój wygasłych planet, z których uciekło powietrze. Patrząc pierwszy raz na odłupane okruchy skał nie wie się, czy runęły one przed sekundą, czy miliony lat temu.

Nawet najlżejsze tchnienie nie poruszało gałęzi drzew sięgających z poziomu zerowego do najniższych płaszczyzn komunikacyjnych.

Teraz dopiero oderwałem wzrok od miasta i zająłem się moim odkryciem.

Podszedłem bliżej.

Na obrzeżu wypalonego koła źdźbła trawy były suche i poskręcane, jakby tylko liźnięte płomieniem. Zaraz dalej żółte wióry ustępowały warstwie popiołu. Pośrodku widniało niewielkie wypiętrzenie, jakby nie dopalone resztki konarów lub pokryty kopciem kamień.

Ognisko. Jednak nie widziałem w życiu ogniska, po którym pozostałby popiół czarny jak sadza. Gdybym ujrzał taki krąg poza światem bliskich planet, wiedziałbym, co o tym myśleć.

Tu była Ziemia. Chwilowo pozbawiona mieszkańców. Nad ich snem czuwają automaty i tacy jak ja.

Oto co czuł Robinson, odkrywszy na swojej wyspie ślad ludzkiej stopy. Nikt nie miał prawa palić tutaj ogniska. Poza mną nie ma istoty, której wzrok mógłby przebiegać tę przestrzeń. Sama myśl o kimś takim graniczy z obłędem.

Schyliłem się i roztarłem w palcach szczyptę popiołu. Był tłusty. Nie dawał się zdmuchnąć, pozostawiał na skórze czarnobrązowe smugi.

Pogrzebałem w zgliszczach. Nie pozostało śladu drewna ani innego materiału, nic, co pozwoliłoby odgadnąć, czym się posłużono wzniecając ogień. Jedno nie ulegało wątpliwości. Nie zrobiono tego dwadzieścia lat temu.

Wstałem. Odszedłem kilka kroków i starannie wytarłem dłonie w trawę. Nie udało mi się całkowicie pozbyć tłustych śladów. Odruchowo sięgnąłem do pasa, tam gdzie zwykle trzymałem zapasowe próżniowe rękawice. Znowu stałem się pilotem. Pomimo, a może właśnie dlatego, że byłem na Ziemi. Na Ziemi, która nagle okazała się obca.

W otaczającym mnie krajobrazie nie zaszły żadne zmiany. A jednak to już inny krajobraz.

Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku ślimacznicy, wyprowadzającej na najniższy poziom. W pewnej chwili odruchowo sięgnąłem do miotacza i poprawiłem go na ramieniu, przesuwając gruszkowaty uchwyt bardziej do przodu. Właśnie tak, jakbym patrolując nieznany glob, opuszczał rejon lądowiska.

Minęło południe. Jeśli chcę przed wieczorem wrócić do bazy, powinienem wziąć się w garść. Szybkim krokiem przemierzyłem ostatni odcinek drogi. Po pięciu minutach postawiłem stopę na stromej estakadzie.

Zadźwięczało. Z góry odpowiedziało echo. Coś się obudziło. Nie zwalniając tempa marszu uderzyłem stopą raz i drugi. Dźwięczny, głęboki ton. Zabawne. Nigdy nie myślałem, że te gazolitowe płyty mogą działać jak membrany. A z nich przecież zbudowano wszystkie płaszczyzny, tworzące poszczególne poziomy, oraz ich konstrukcje nośne. A także fundamenty większych gmachów, osadzonych w skale macierzystej, szczytami sięgających prawdziwego nieba. Bez pośrednictwa holowizji.

Na drugim poziomie opuściłem ślimacznicę i wszedłem pomiędzy domy. Ulice i chodniki na wszystkich piętrach wyglądały jak świeżo zlane wodą i wyszczotkowane. Moje niedawne rozważania o spotkaniach z automatami były bez sensu. Cokolwiek przewidziano w ich programach, robiły to w nocy.

Równie świeżo prezentowały się skwery i kwietniki. Nigdzie nie udało mi się wypatrzyć choćby najmniejszego strzępu folii. Wyloty pochłaniaczy lśniły jak wypolerowane. Przechodząc obok jednego z nich, musnąłem palcami krawędź jego otwartej paszczy. Wyczułem leciutkie drżenie. Jak za dawnych, dobrych czasów. Ładunek elektrostatyczny, różny od ładunku ulic. Pomyślałem, że powinni byli zafundować mi taki odkurzacz w bazie na wzgórzu. Widocznie uważali, że nie będę śmiecił. Chociażby dlatego, że nie groziło mi rozpakowywanie sprawunków. Ani usuwanie odpadków z kuchni.

Pogrążałem się wciąż głębiej w milczące, sterylnie czyste ulice, przepływające pod liniami komunikacyjnymi lub ostrymi łukami mknące ku wyższym kondygnacjom. Chodniki i eskalatory błyszczały szklanymi uchwytami. Wydawało się, że wystarczy podejść i dotknąć je nogą, żeby podjęły pracę, ruszyły w górę i w dół, we wszystkich kierunkach.

Nie wiem, kiedy znalazłem się w centrum dzielnicy. Dawniej dojście tutaj z obrzeży miasta zabrałoby mi co najmniej trzy godziny.

Stanąłem przed strzelistą bryłą Banku Informacyjnego. Patrząc w górę widziało się rożek błękitnego nieba. Górne poziomy sąsiednich zabudowań opływały gmach, wiążąc się z nim jedynie tasiemkami napowietrznych chodników.

Podszedłem bliżej i przeczytałem znany mi dobrze napis, widniejący na białej tablicy. Jako dziecko przychodziłem tu nieraz z dziadkiem, aby spytać o rozwiązanie jakiegoś równania, komunikację z Australią, o pogodę na południowej półkuli Ganimeda lub coś równie mi zbędnego. Rozumowałem tak: jeśli przejawiam zainteresowanie podobnymi sprawami, to znaczy, że tego właśnie wymaga sytuacja. A więc jestem dorosły.

Każde z następnych pięter banku przeznaczone było dla węższej grupy odbiorców. Do szczytowego wstęp mieli tylko członkowie Akademii i Rady Naukowej Administracji. Zasiadali przed ekranami węzłów zbiorczych światowej sieci komputerowej. Pytania, jakie wówczas stawiano, mogły dotyczyć jedynie optymalnych wariantów rozwiązań generalnych.

Poszedłem dalej. Dotarłem na najwyższy poziom i skierowałem się w stronę parku otaczającego zabudowania Centrali.

Brama, którą ostatni raz przekroczyłem trzy dni temu, to znaczy trzy dni i dwadzieścia lat, stała otworem. To mnie zastanowiło. Nawet w normalnych czasach warowały przy niej dniem i nocą dwa automaty. Szpalery 'krzewów wytyczające drogę dojazdową do głównego pawilonu były nierówne i zaniedbane.

Nie lepiej przedstawiał się obszerny plac, na którym parkowały pojazdy służb łączności. Maszyny stały w ciasnym szyku, stłoczone jedna przy drugiej, ale pomiędzy nimi walało się mnóstwo jakichś starych pojemników, arkuszy folii i skrawków taśm magnetycznych.

Ominąłem dwa szczelnie zamknięte pawilony i skierowałem się w stronę gmachu, w którym odbyłem pamiętną rozmowę z profesorem Oneską. Tutaj znowu zastałem drzwi otwarte, jakby wewnątrz ktoś na mnie czekał. Ktoś, kto przyszedł o umówionej porze i nie był zadowolony stwierdziwszy, że się spóźniam.

Nie próbowałem jechać windą. Wdrapałem się po stromych schodkach na samą górę, gdzie zwykle można było zastać Tarrowsena. Stalowym pomostem poszedłem do końca korytarza. W pewnym momencie ujrzałem na podłodze wąski klin światła. Drzwi gabinetu były uchylone. Wewnątrz paliły się lampy.

Moje palce powędrowały do uchwytu miotacza. Przypadłem do ściany. Czekałem minutę, może dwie. W ciszy słyszałem uderzenia własnego serca. Z dołu dobiegł jakiś przeciągły szmer. Umilkł.

Pomyślałem, że ktoś zamknął bramę. Wstrzymałem oddech. Nic. Cisza. Tak samo wewnątrz oświetlonego gabinetu.

Wpadłem w pasję. Mniejsza, czy odcięto mi odwrót i kto to mógł zrobić. Wiem jedno. Nie będę z tym kimś grał w ciuciubabkę.

Oderwałem się od ściany i dopadłem drzwi. Uderzyłem w nie łokciami.

Niepotrzebnie się wysilałem. Kwestię tych drzwi ktoś rozwiązał już za mnie. Lewe skrzydło było wyrwane z zawiasów. Przy pierwszym dotknięciu osunęło się i z ogłuszającym plaśnięciem upadło na podłogę. Skoczyłem do środka.

Przewrócony stół. Rozwleczone bębny przystawek pamięciowych. Strzępy taśm zalegają dosłownie wszędzie.

Ale w gabinecie nie było nikogo. Ktoś, kto chciałby się tutaj schować, musiałby wpierw sięgnąć po buteleczkę, z której piła Alicja, by zmieścić się, w krainie czarów.

Co zaszło w tym pokoju? Czy któryś z dysponentów Centrali wchodząc już owego wieczoru do hibernatora przypomniał sobie nagle, że nie załatwił czegoś niesłychanie pilnego?

Rozsądek odrzucał takie tłumaczenie. Ale czy istnieje inne? A co z zieleńcem otaczającym pawilony? Otwartymi bramami?

Pomyślałem o odgłosach, które przed chwilą dobiegły z dołu. Wrócę do tego gabinetu. To nie ulega wątpliwości. Może niejeden raz. Ale teraz muszę się przekonać, co słychać na parterze. Jeśli zastanę drzwi zamknięte…

Nie dbając już o zachowanie ostrożności zbiegłem po schodach. Rozdzwoniły się jak kowadło w zabytkowej kuźni. To już nie należało do ciszy. Ale gdyby nie ona, nie wiedziałbym, że tak hałasuję.

Jedno skrzydło szklanej bramy wejściowej było otwarte i nieruchome. Drugie uchylało się powoli. Zakończyło wędrówkę, po czym bezszelestnie zaczęło wracać. A więc jednak drzwi. Ale nic poza tym. Żadna z rzeczy, które przyszły mi na myśl. Po prostu przeciąg.

Wyszedłem na placyk przed gmachem. Otarłem pot z czoła i odetchnąłem głęboko. Poczułem pragnienie. Odwróciłem się na pięcie i bez pośpiechu ruszyłem ku głównej bramie.

Mniej więcej w połowie szpaleru zdobiącego centralną alejkę grupka krzewów świeciła białymi ranami świeżo połamanych gałązek. Przystanąłem i ujrzałem leżący tuż za żywopłotem automat. Jeden z tych uniwersalnych aparatów, jakie zostawiono, aby pilnowały miasta do powrotu ludzi. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie wlazł w krzaki z lenistwa.

Schyliłem się i wyszarpnąłem automat na drogę. Nie przypuszczałem, że jest taki ciężki. Pomagając sobie kolanem przewróciłem go na plecy.

W samym środku torsu, w miejscu, gdzie wewnątrz korpusu zbiegają się tory informacyjne, widniała podłużna przestrzelina. Ponadto pęk wyjściowych antenek u nasady reflektora był pogięty i zniekształcony.

— Temu, kto wrócił do Centrali, paliła się ziemia pod nogami — powiedział na głos. — A ten ludek nie kwapił się widać z otwarciem bramy. Robił swoje. Kazali mu sprzątać i pilnować wejścia. Więc pilnował.

Wyobraziłem sobie Tarrowsena stojącego pod bramą, liczącego sekundy, jakie mu pozostały i zaklinającego automat, żeby go wpuścił. Zaśmiałem się. Usłyszałem echo tego swojego śmiechu. Ucichłem i wycofałem się tyłem, uważnie omijając bezwładny korpus automatu. Na ulicy zatrzymałem się nagle.

— Poczciwy z ciebie chłop — wymruczałem. — Wszystko potrafisz wytłumaczyć. Uważaj. Nie pozwól zrobić sobie krzywdy…

— Uważaj — powtórzyłem po chwili. — Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie. Zapis.

— No to co — wzruszyłem ramionami. — Najwyżej sprawisz trochę radości temu, który przyjdzie po tobie. Będzie tego potrzebował. Nie bardziej, ale i nie mniej od ciebie.

Odpowiedziało milczenie.

Spojrzałem w niebo, a potem na zegarek. Żebym nie wiem co robił, nie zdążę wrócić przed zachodem słońca. Choćbym się natychmiast wykokonił. „Choćbym się wykokonił…” Ulubione powiedzonko Haleba.

Al. Przed oczami stanęła mi jego szeroka, uśmiechnięta twarz. Potężne, zaokrąglone ramiona. Kiedy szedł, poruszały się rytmicznie w górę i w dół, jak głowy biegnących w zaprzęgu koni.

Ruszyłem w stronę niewidocznych już wzgórz, ale nadal byłem myślami przy planetach Alfy. Haleb mówił o nich: purchawki. Zwabiły nas tam dźwięki. Głosy przestrzeni, które w ludziach budziły nadzieję na towarzystwo w dalszej podróży przez czas. Okazało się, że to tylko awaria. Głosy kłamały.

Przyśpieszyłem. Zbiegłem na poziom zerowy, przemknąłem pod ostatnimi wspornikami kolei magnetycznej i wyszedłem na łąkę.

Pochłodniało. Słońce już dawno opuściło korony drzew. Przede mną gęstniał mrok.

Kiedy dotarłem wreszcie do miejsca, gdzie zostawiłem nadajnik, w parku pozostało akurat tyle światła, abym nie walił nosem w każdy napotkany pień. Automat przywitał mnie wysunięciem anteny. Zanim mogłem odpowiedzieć, musiałem na powrót wmontować miniaturowe wzmacniacze do płaskiego pojemnika, spoczywającego w kieszeni mojej bluzy. Wtedy dopiero podszedłem bliżej.

Wysunął antenę. Owszem. Ale nie tylko. W ślad za nią wywędrował do góry wysięgnik z krótkim walcem. U jego nasady płonęło pomarańczowe oczko, nie większe niż głowa pszczoły. Czujnik promieniowania.

Odskoczyłem jak oparzony. Nieźle się spisałem. Szczerze mówiąc, lepiej niż nieźle.

Po pierwsze, wzywając automat, żeby wyciął w lesie drogę, nie pomyślałem, że przyjdzie najbliższy, czyli ten, którego postawiłem przed wejściem, a więc uzbrojony. Zyskałem potężną osłonę, całkowicie zbyteczną, ponieważ i tak nie rozstawałem się z miotaczem. Za to bazę pozostawiłem zdaną na łaskę każdej istoty, która doszłaby do wniosku, że coś jest nie w porządku z tymi głazami. I jeszcze jedno. Wyrąbując przejście w gęstwinie wskazałem komuś drogę. Komu?

Chwileczkę. Czy rzeczywiście aż tak się poszkapiłem? Wskazałem drogę? Może. Ale jeśli naprawdę ktoś lub coś dybie na moje życie, czy też chce opanować strażnicę z jej aparaturą, a więc zagraża życiu wszystkich, to im prędzej dojdzie do rozprawy, tym lepiej. Czy mam czekać, aż dobrze obejrzy bazę, rozszyfruje jej maskowanie, wyposażenie, drobiazgowo prześledzi mój rozkład zajęć? Inaczej mówiąc, aż zdobędzie nade mną przewagę? Niech sobie potem, za sto lat, myślą, co chcą, Tarrowsen, Oneska i im podobni, których główną troskę stanowiło, do jakiego stopnia uda mi się opanować sztukę mimikry.

Zaraz. Tarrowsen. Oneska. Rozstawili strażników. Przedtem mieli im sporo do powiedzenia. Ale nie powiedzieli wszystkiego. Mogli przemilczeć i to, że strażników nie zostawia się bez nadzoru…

W takim razie — rzekłem sobie w duchu — jednego inspekcyjnego już nie ma.

Tak. Przynajmniej jedna z istot czy rzeczy, które krążą po lesie bez mojej wiedzy i zgody, odprawiłem definitywnie. Zapytał, o co chodzi. Pewnie nieraz. Nie był automatem zaprogramowanym do walki. Przeciwnie. Należał do maszyn pozostających stale w bezpośrednim kontakcie z człowiekiem.

Ale nie otrzymał odpowiedzi, która by go zadowoliła. Wtedy strzelił.

Zapaliłem latarkę. Nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie czekał automat, ujrzałem czarny krąg świeżo wypalony w poszyciu i w darni

Nie musiałem dotykać popiołu, żeby przekonać się, czy zostawia tłuste ślady. Zrobiłem to jednak. Spaleniu uległa tutaj ta sama substancja, co w pobliżu miasta. I dosięgną! ją ten sam rodzaj ognia.

Zgasiłem latarkę, po czym wyprostowałem się powoli. Z trudem wypatrzyłem ledwo majaczącą w ciemności nieruchomą sylwetkę automatu. Kazałem mu podejść. Czujnik promieniowania już zgasł. Wylot miotacza był zimny.

— Musiałeś? — odezwałem się półgłosem.

Automat stał przede mną, jak skarcony uczeń czarnoksiężnika po powrocie mistrza.

— Nie/było mnie zaledwie pół dnia — zauważyłem.

Z kępy drzew rosnących na zboczu spłynęła sowa. Przedefilowała na tle nieba tak cicho, jakby leciał jej własny cień.

Bzdury — żachnąłem się w myśli.

Poleciłem automatowi, by ruszył w górę, oczyszczoną przez siebie przecinką. Sam poszedłem tuż za nim. W czasie drogi na szczyt wzgórza nie obejrzałem się ani razu.

Dwadzieścia minut później wkroczyłem pomiędzy swojskie, nie istniejące głazy. Buchnęło światło, zalewając ostrą bielą najbliższe drzewa i zarośla. Zatrzasnąłem drzwi i podszedłem do stołu. Poza kostką koncentratu cały dzień nie miałem nic w ustach.

Chodziłem po kabinie w samych slipach, aż poczułem chłód. Podciągnąłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w fotelu.

Загрузка...