Rozdział 3

— Nie wiesz, czym jest cisza… na Ziemi — powiedział Tarrowsen. -Nikt tego nie wie. Człowiek, nawet wszechstronnie wyszkolony, sprawdzony w skrajnych sytuacjach, nie jest maszyną. Podlega nastrojom, emocjom… psychozom. W tym właśnie rzecz. Jeden żywy, czujący człowiek w sąsiedztwie hibernujących milionów, stanowi dostateczne ryzyko. Dwóch — to szaleństwo. Psychomatematycy poddali badaniu kilkaset osób. Wiem, co mówię…

— Dlatego — wtrącił Oneska — sięgnięto po pracowników naszej Centrali. Sam najlepiej wiesz, na czym polega trening psychiczny, jakim próbom poddawane są nerwy, zanim powierzy się wam statki. Teraz powierza wam się ludzi… ludzkość. Dlatego ci, którzy zostają, przeszli dodatkowe szkolenie. Ty w nim nie uczestniczyłeś, ale jak mało kto jesteś obyty z ciszą… No cóż, prawie wszyscy piloci są obecnie w przestrzeni. To prawda, że i nasi ludzie podlegają emocjom i tak dalej. Jednak są otrzaskani z samotnością i pustką. To zwiększa szansę. Rachunek prawdopodobieństwa, nic więcej…

— Będę sam — powiedziałem spokojnie — i to mi wystarcza. Nie musicie się tłumaczyć. Chciałbym tylko wiedzieć, ile jest takich… strażnic i jak wygląda sprawa kontaktów?

Wymienili spojrzenia. Minęła dobra chwila, zanim Tarrowsen podszedł do stojącego pośrodku salki pulpitu. Oparł dłoń na klawiaturze i ruchem głowy wskazał mi niebieskawy, matowy ekran.

— Z aparaturą nie będziesz miał kłopotów — oświadczył. — Linie sygnalizujące pracę poszczególnych generatorów, zasilających pole hibernacyjne, są zblokowane. Tak samo przekazy dotyczące sterowania automatami, utrzymującymi energetykę i gospodarkę komunalną. Tutaj — wskazał sąsiednie urządzenie — jest centralka łączności. Jeden rzut oka na wskaźniki powie ci wszystko.

— Chcesz mi to sprzedać? — spytałem. — W takim razie powinieneś obiecać coś więcej. Na przykład, czy na tym ekranie będę mógł oglądać wnętrze waszej sypialni? Popatrzeć, jak uśmiechasz się przez sen? Kiedy pomyślę, że będziesz tak leżał lata, nie odzywając się słówkiem, żadna cisza mi nie obrzydnie…

Przy ostatnim zdaniu mimo woli odwróciłem głowę. Bałem się, że znowu nie zapanuję nad głosem.

— Proszę cię — odezwał się bardzo cicho Oneska — spróbuj nas zrozumieć. To ty zostajesz tutaj. Nie my.

Wiedziałem już, że postanowili podzielić osiemdziesięcioletnie czuwanie na cztery wachty. Miałem pełnić druga. Po dwudziestu latach zbudzę się tutaj, na szczycie parkowego wzgórza, pod kopułą stacji kontrolno-komunikacyjnej i przejmę opiekę nad otaczającym mnie rejonem z kilkudziesięciomilionowym hibernatorem opodal stolicy kontynentu. Przejmę także nadzór nad łącznością z załogami penetrującymi gwiezdne szlaki w poszukiwaniu istot, które być może tak pokierowały swoim rozwojem, że teraz nie musiały pójść do łóżka na bez mała stulecie. Ale sprawa tej łączności, przynajmniej dla Oneski, Tarrowsena i im podobnych, stanowiła margines. Powiedzieli dostatecznie dużo, żebym zrozumiał, co naprawdę ich dręczy. Nie mogli zostawić śpiących bez opieki. Musieli uwzględnić każdą ewentualność, choćby najmniej prawdopodobną. Pomyśleli, na przykład, o ingerencji czynnika pozaziemskiego. W końcu zdarzały się upadki wielkich meteorytów. Nie da się zaprogramować automatów tak, aby były gotowe do podjęcia celowego działania w obliczu każdej nie przewidzianej przez ludzi sytuacji. Co innego żywy pilot. Podlega emocjom, funkcjonuje nieskończenie wolniej i z marginesem błędu, ale nigdy nie przegrywa bez walki.

Tylko że każdy pozostawiony na pastwę upływu czasu człowiek stanie się po tych osiemdziesięciu latach czynnikiem dezorganizującym nowy układ sił w biosferze. Będzie miał przewagę czasu aktywności. Prześcignie swoich współczesnych sumą doświadczeń i przemyśleń. Licho wie, co może z tego wyniknąć.

Jest jeszcze coś. Za dwadzieścia lat obudzę się i ujrzę nad sobą rączkę awaryjnego wyłącznika. Jeden ruch — a ludzie się obudzą. Runie cały plan „równowagi biologicznej”. Nadto będę mógł przeprogramować automaty. Powiem sobie, że samotność plus cisza to jest właśnie to, i pozostawię ich w uśpieniu na zawsze. Przedtem odszukam i zlikwiduję sąsiednie strażnice. Wraz z moim śpiącym jeszcze następcą i już śpiącym poprzednikiem. Rzecz jasna, nie zrobię tego od razu po przebudzeniu. Nie za dwadzieścia lat. Ale za trzydzieści? Trzydzieści pięć? Po piętnastu latach samotności i owej ciszy… na Ziemi? Podlegam przecież tym emocjom. Nastrojom. Ba, nawet psychozom.

Dlatego będę sam. Dlatego zbudzą się we wnętrzu tej stacji na sygnał odpowiednio zaprogramowanej aparatury, nie wiedząc ani czego doświadczył mój poprzednik, ani nawet gdzie mieści się strażnica, w której pracował. Dla każdego przygotowali osobne stanowisko, zapewniając tylko automatyczny przepływ informacji pomiędzy przystawkami rejestrującymi sumatorów. Już po pierwszych słowach Tarrowsena wiedziałem, że nie pozwolą także kontaktować się ze sobą pilotom czuwającym równocześnie, w sąsiedztwie różnych skupisk ludności. Nie zdradzą w ogóle, ilu nas jest.

Chciałem jednak, żeby mi to powiedzieli wprost. Bo co innego zabezpieczenie ludzi przed niemożliwymi do przewidzenia czynnikami zewnętrznymi, a co innego szukanie źródeł zagrożenia w reakcjach tych, których zostawia się na straży. To znaczy w moich reakcjach. Dlaczego, samotny, mam być mniej niebezpieczny, niż gdybym czuwał wespół z Halebem? Czy ci tutaj myślą, że stała obecność kogoś drugiego mogłaby po latach stać się powodem napięć, potęgujących niepożądane stany emocjonalne? Czy przyszła im do głowy wizja zmowy szaleńców? Co na to psychologia? Przecież w najdłuższe nawet rejsy gwiezdne nie wysyła się samotnych pilotów. No tak, w rejsy gwiezdne. „Nie wiesz, co to jest cisza… na Ziemi”. Właśnie.

Reszta się, nie liczy. Nawet jeśli wmawiają sobie, że jest inaczej. Źródło ich rozterki tkwi w strachu przede mną. Przed tym, co zrobię, wydany na pastwę ciszy. Będę ich miał w ręku. Miliardy ludzi. Po prostu ludzkość. Ja i tych kilku pozostałych, o których nie chcą powiedzieć, gdzie ich szukać.

Do licha, powinienem wiedzieć, ile w tych obawach rzetelnej wiedzy, a ile asekuranctwa, wynikającego po prostu i tylko z tego, że natrafili w końcu na coś, czego nie można obliczyć z pomocą aparatury informatycznej.

— Czekam na odpowiedź — rzuciłem.

Z zewnątrz dobiegł cichy szelest, jakby przesypywanego ziarna. Zerwał się wiatr.

— Szczegółowe instrukcje znajdziesz po przebudzeniu w przystawce pamięciowej — powiedział sucho Tarrowsen. — Przesłuchasz także zapis przebiegu służby twojego poprzednika.

— Nie pytaj o nic więcej — dodał stłumionym głosem Oneska. — Nas też obowiązują ustalenia…

— Trzymaj się, synu — rzekł ojciec, kiedy stanęliśmy przy eskalatorze. Zapadł mrok i nad miastem zapłonęły miliony krzyczących różnymi barwami świateł. Avia zatrzymała się nieco poniżej. Widziałem jej profil, jakby wycięty w tarczy błękitnego słońca.

Ojciec nie wypuszczał mojej dłoni. Spojrzałem w górę. Matka, brat i siostra stali nieruchomo w drzwiach domu, tam gdzie wymieniliśmy kilka ostatnich zdań. To było moje pożegnanie. Nie ich. Oni zobaczą mnie jutro rano. Ja ich — po dwudziestu latach.

— Udobruchaj go jakoś — ojciec uśmiechnął się do Avii. — A ty — puścił moją rękę i uderzył mnie lekko w ramię — pamiętaj, że potem dłużej będziemy razem…

Tak. Musieli sobie nieraz powtarzać to zdanie. Potrzebowali tego. Co do mnie, o wszystkim miałem się dopiero przekonać. Stojąc już na taśmie eskalatora krzyknąłem:

— Spokojnych snów!

Tam gdzie przed chwilą widniała sylwetka ojca, leżał już wąski pas cienia, nad którym zalśnił rzucony z tysięcy reflektorów gigantyczny napis: „dobranoc”.

Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w centrum dzielnicy akademickiej, na trzecim piętrze. Kilkakrotnie pochylałem głowę, dotykając niemal uchem ust Avii. Za każdym razem spotykałem jej zdziwione spojrzenie. Milczała. To co brałem za jej słowa, było jednym więcej dźwiękiem w wibrującym akordzie głosów metropolii.

Dalej szliśmy pieszo. Zaraz za rotundą Rady Naukowej Rządu zaczynał się nieduży śródmiejski park. Wkroczyliśmy w pustą modrzewiową alejkę, czując pod stopami ledwo uchwytne drżenie gruntu. Tak dawały o sobie znać dwie niższe, tętniące życiem, kondygnacje miasta. Wszechobecny hałas złagodniał nieco, upodobnił się do huku przyboju, dolatującego spod wysokiego, skalistego brzegu.

Tradycyjne oświetlenie ścieżek sprawiało, że park pogrążony był w półmroku. Tym ostrzej lśniły na niebie, rozpięte od dachów do zenitu, obrazy i napisy. Wszystkie miały coś wspólnego ze snem. Jedyna w swoim rodzaju sceneria. Fantastyczna. Fantastyczna, ale nie baśniowa.

Nieliczni jeszcze przechodnie zmierzali w jednym kierunku. Miasto ruszało z wolna w stronę sypialni. To dopiero początek. Termin mijał o dwudziestej trzeciej. W tym czasie będę już tkwił w hibernatorze, po raz pierwszy w życiu nie po to, by przenieść się wraz z nim w obce światy, lecz by przetrwać czas na Ziemi.

— Karnawał — mruknąłem. — Nie cieszysz się?

— Nie. Oczywiście, że nie.

— Jak będzie… z nami? — odezwała się po chwili.

— Co chciałabyś usłyszeć? Potrząsnęła głową.

Nie jesteśmy dziećmi. Dwadzieścia lat samotności, to nie lot do najbliższej gwiazdy. Zapewnianie, że ten czas spłynie po człowieku jak woda, byłoby albo dowodem braku wyobraźni, albo kłamstwem.

Kiedy się zbudzi, będę od niej starszy o czternaście lat. Drobiazg, wobec tej osiemdziesiątki, której widmo wywołały pierwsze słowa Oneski, gdy wprowadzał mnie w szczegóły planu „równowagi”, ale zawsze rzecz godna uwagi.

— Myślisz o tym, jak będzie, czy jak ja bym chciał, żeby było? — spytałem wreszcie.

— Nic już nie mów — szepnęła. — Spójrz — dodała szybko, nienaturalnie ożywionym tonem. — To miał być normalny wieczór, jakby nigdy nic. Żadnych zabaw, dekoracji i tak dalej. Ale trudno się dziwić…

— Co do mnie, nie dziwię się już niczemu. Najzabawniejsze, że to święta prawda — pomyślałem. Spojrzałem na zegarek. Kwadrans po dziewiątej. Ostatnie dziesięć minut. Potem zacznę się śpieszyć.

— Tak — powiedziała. — Trzeba iść…

Nie poruszyła się. Staliśmy w miejscu, gdzie parkowa ścieżka tworzyła rozszerzające się półkole. Wysokie drzewa pozwalały na chwilę zapomnieć o rozpasanym szaleństwie świateł nad miastem.

Jej pocałunek był krótki. Jakby myślała o tych, które przyjdą po latach. Jakby dzień dzisiejszy przestał się liczyć albo nie należał już do nas.

Przygarnąłem ją mocno i przytrzymałem dłonią jej głowę.

— Tylko to jest ważne — powiedziałem. — Chcemy, żeby tak było. Ale niezależnie od wszystkiego, nie będziemy mieć do siebie pretensji…

Minęła dobra chwila, zanim usłyszałem:

— Nie…

Ktoś szedł alejką. Nie odwracając się pociągnąłem Avię głębiej w cień. Odgłos kroków przybliżył się i nagle ucichł.

— Przepraszam…

— Profesor! — zawołała Avia, odsuwając się ode mnie.

Spojrzałem za siebie. W kręgu słabego światła zobaczyłem charakterystyczną sylwetkę Marteau, egzobiologa, u którego zdawałem jeden z egzaminów przed końcowym stażem.

— Dzień dobry, profesorze — powiedziałem, robiąc krok w jego stronę. — A właściwie — dobry wieczór.

— Dobranoc — mruknął niechętnie, witając się z Avią. — Dobranoc. To teraz jedyne życzenie, jakie zachowało odrobinę sensu. Dawniej mówiono: „niech ci ziemia łebka będzie…”

— Aż tak? — spytałem.

W jego głosie było coś, co kazało podejrzewać, że nie żartuje. Pominął to milczeniem.

— Wróciłeś? — rzekł zbliżając się, aby lepiej widzieć moją twarz. — W samą porę. Zdążysz przynajmniej odpocząć. Przed sezonem.

— O czym pan mówi? — zaśmiała się A via.

— O polowaniu — mruknął. — Na bizony, mamuty, niedźwiedzie jaskiniowe. Może pterodaktyle. Nie wiecie, że wszystko będzie jak wtedy, kiedy biosfera Ziemi oddawała się młodzieńczej pasji tworzenia, bez ładu i umiaru? A co, nie zapolowalibyście sobie?

Tak, on nie żartował.

— A pan, profesorze?

Poruszył bezgłośnie wargami, po czym ocknął się nagle i uniósł ramiona jakby w geście obrony.

— Jestem stary osioł — wyznał. — Łapię w parku młodą parę i opowiadam jej o pterodaktylach. No, nic — dodał z ironią. -Prześpię się, to mi przejdzie…

— Pytałem serio — powiedziałem spokojnie. Spoważniał od razu.

— Nie wolno ingerować w czynnik czasu, gdy w grę wchodzi ewolucja całej cywilizacji i jej środowiska — rzekł z przekonaniem. Nawet gdyby te osiemdziesiąt lat miało okazać się tylko czasem straconym, to cena już będzie szaleńczo wysoka. Nigdy nie spłacimy takiego długu. Jak moglibyśmy go spłacić? Kiedy będziemy dysponować nadmiarem czasu?

— Cena, owszem — wtrąciła Avia. — Ale człowiek płacił i płaci za swój każdy najmniejszy kroczek do przodu…

— Tym razem chodzi o skok do tyłu.

— Nie jest pan entuzjastą projektu „równowagi biologicznej” — zauważyłem. Żachnął się.

— Na pewno nie poczuwam się do duchowego pokrewieństwa z tymi biednymi zapaleńcami, którzy teraz wypisują na niebie różne bzdury. Chociaż do nich nie mam pretensji. Oni są od tego, żeby nie wiedzieć. Ale uczeni? Twórcy i organizatorzy tej wiwisekcji, dokonywanej na życiorysie ludzkości? Z nimi jest inaczej. Wiedzieć, to ich obowiązek. Wiedzieć albo siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Powtarzam: nie wolno puszczać się na takie totalne eksperymenty, jeśli nikt nie ma pojęcia, co z tego może wyniknąć. Skutki uboczne, rozumiecie? Coś, o czym wie każdy student pierwszego roku medycyny. Tymczasem tu sędziwi luminarze nauki… e, szkoda gadać. A pomyślcie przez chwilę — zapalił się — o tych, co zostaną. Bo będą i tacy. Chciałbym spotkać choćby jednego z nich…

— Profesorze… — zaczęła Avia, patrząc na mnie z uśmiechem. — Niech pan mówi dalej — przerwałem jej. Posłała mi zdziwione spojrzenie i umilkła. — Chciałby pan spotkać kogoś, kto zostanie — przypomniałem, widząc, że Marteau się zawahał. Ale był zbyt poruszony, żeby coś zauważyć.

— Zapewne nie powinniście mnie traktować poważnie — wzruszył ramionami. — W końcu to tylko mój prywatny pogląd… raczej odosobniony — dodał z goryczą. — No więc chciałbym popatrzeć w oczy człowiekowi, który zdany na swój żywy mózg, na swoje uczucia i zmysły, a równocześnie wyposażony w całą światową technikę, stanie na straży sypialni opatrzonej etykietą: ludzkość. Nie po to, by szukać potwierdzenia własnych obaw. Aby pogratulować mu… odwagi. Chyba że byłby to głupiec, nie ogarniający myślą rozmiarów swojego zadania…

Kłaniają się Tarrowsen i Oneska — rzekłem sobie w duchu. Jesteśmy w domu. Półsłówka, przemyślne programowanie datorów, racjonowanie informacji. Wszystko po to, żeby mnie zjednać dla bezprecedensowego „projektu”. Chodzi o twoje nastawienie — uprzedzano mnie. Czyli o to, żeby mnie uczynić maksymalnie ofiarnym entuzjastą. Ktoś taki gwarantuje odrobinę wyższy poziom progu zawodności.

— Mam nadzieję — powiedziałem — że pomyślano trochę przed dokonaniem wyboru?

Przyjrzał mi się, jakby chciał sprawdzić, czy z niego nie kpię, po czym wybuchnął:

— Czy pomyślano? To znaczy, kto? Zresztą, o czym tu myśleć. Nie istnieją żadne racjonalne kryteria. Z tym samym skutkiem można szukać przez rok lub wziąć pierwszego lepszego z ulicy…

— Czy pan nie przesadza, profesorze? — cicho spytała Avia. W jej głosie brzmiała uraza. Nie sprawiło mi to przykrości.

— Najwyżej trochę — burknął Marteau. — Nie mamy bladego pojęcia, jak będzie. Nawet ty — wycelował we mnie palec. — Cisza i samotność. Wiem, wiem. Spędziłeś całe tygodnie zamknięty w kabinach symulatorów. Też byłeś wtedy sam… tylko że wokół, niewidzialni dla ciebie ludzie, wpatrzeni w setki wskaźników, uważnie śledzili każdy twój gest, każdy oddech, każde uderzenie serca, drgnienie mięśnia czy nerwu… A teraz będzie na odwrót. Teraz jeden człowiek, naprawdę samotny, na zewnątrz hibernatorów, czyli jakby spoza swojej epoki, spoza czasu, ma kontrolować przebieg eksperymentu, jakiemu poddano całą cywilizację. Cisza i samotność. Na Ziemi. Nie trzeba być zgrzybiałym profesorem, żeby wyobrazić sobie coś, od czego roi się w całej literaturze. Nie tylko fachowej.

Odetchnął i cofnął się o krok.

— Jeszcze raz przepraszam — powiedział zmienionym tonem. — Jestem jak stara, zrzędliwa baba. Musiałem się przed kimś wygadać, zanim pójdę do tego idiotycznego łóżeczka. Nie miejcie da mnie żalu… Dobranoc — rzucił sarkastycznie i zniknął w cieniu równie nagle, jak się pojawił.

Chwilę stałem bez ruchu, po czym spojrzałem na zegarek.

— Muszę już iść — powiedziałem.

Avia bez słowa ruszyła w stronę najbliższej alejki, prowadzącej do eskalatora.

Staliśmy na skraju wiaduktu, przerzuconego nad > zakolem Parku Świateł. Jeszcze nigdy jego nazwa nie była bardziej na miejscu. Kolorowe snopy promieni zdawały się rozwarstwiać wielopiętrowe-fantazyjne figury, lśniące na całym niebie, aż do linii wzgórz. Wibrujący w powietrzu daleki szum muzyki, maszyn i pojazdów, zmieszany z brzęczącym pogwarem tłumów, nie osłabł ani trochę.

Avia, przechylona przez balustradę, patrzyła w dół. Rozświetlona przestrzeń otoczyła jej głowę delikatną aureolą. Niepotrzebnie wzdragałem się na myśl o tej chwili. Ucieszyłem się, że taką właśnie pozostanie w mojej pamięci. Jak trochę wyidealizowany portret zamyślonej dziewczynki.

Położyłem dłoń na jej ramieniu. Drgnęła.

— Wszystko będzie, jak zechcesz — powiedziałem. — Do widzenia. Jutro rano skoczę do fryzjera i przyjdę po ciebie. Bądź gotowa o dziewiątej.

Puściłem jej ramię i wszedłem na schodki, prowadzące do parku., gdzie tym razem nikt na mnie nie czekał. Drogę do „strażnicy” odbędę samotnie. I pieszo.

Kopulastej bazy nie było tam, gdzie zostawiłem ją rano. Zamiast lśniącej czaszy ujrzałem piramidę bezładnie spiętrzonych głazów. W pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem ścieżki, nieliczne w tej części parku. Rozejrzałem się. Nie. Wzgórze było to samo.

Usłyszałem szelest, który po chwili przeszedł w odgłos kroków. Zza kępy krzaków wyłonił się Tarrowsen.

— Jesteś? — mruknął. Przeszedł koło mnie zmierzając wprost do skalnego rumowiska.

Nie odezwałem się. Ostatnią w tym stuleciu rozmowę, na której mi zależało, mam już za sobą.

Tarrowsen dotarł do szarego, kanciastego głazu i pochylił się, W tym samym momencie przed moimi oczami wyrosła gładka, wypukła ściana.

Nie przyszło mi do głowy, że w swojej ostrożności posuną się tak daleko. Jakby planeta naprawdę roiła się od istot, które korzystając z nieuwagi mieszkańców zechcą pozbyć się ich wszystkich za jednym zamachem. Przy czym zaczną od samotnych posterunków kontrolnych.

— Tu jest wyłącznik aparatury maskującej — Tarrowsen wskazał drążek sterczący spomiędzy kamieni. — To na wypadek, gdybyś musiał zmienić program stąd, z zewnątrz. Nie wolno ci ani na chwilę gasić projektorów osłony. Ani przez najbliższe dwadzieścia lat, ani potem, kiedy podejmiesz pracę. Pamiętaj, że chodzi nie tylko o twoje bezpieczeństwo…

Proszę. Jednak mieli jeszcze niespodziankę, z którą czekali do ostatniej chwili. I to niespodziankę dającą co nieco do myślenia.

Tarrowsen stał dłuższą chwilę z twarzą zwróconą w stronę miasta. Jego źrenice migotały ruchomą łuną, stojącą nad światem żegnającym swoją współczesność. W końcu odezwał się bezbarwnym tonem:

— Twój hibernator jest kompletnie zaprogramowany. Zbudzi cię sam, za dwadzieścia lat. Po następnych dwudziestu sprawdzisz tylko co najwyżej zasilanie. Twój drugi sen potrwa dwa razy dłużej Potem będzie po wszystkim…

Tak. Potem będzie po wszystkim.

— Do widzenia — powiedziałem.

Spojrzał na mnie, po czym mruknął coś, czego nie zrozumiałem i zniknął za krzakami, zza których przed chwilą wyszedł. Poczekałem, aż odgłos jego kroków wtopi się w daleki szum miasta, następnie wyprostowałem się i powędrowałem wzrokiem ku tańczącym nad horyzontem światłom. Ciągnęły się kilometrami. Nawet z tej odległości mogłem przeczytać różnobarwne litery tworzące napis „dobranoc”. Pomyślałem o uśmiechu matki, o ojcu, o wyrazie oczu Avii. Zabrzmiały mi w uszach słowa profesora Marteau.

Ładne parę minut patrzyłem w te światła. Potem wzruszyłem ramionami, odwróciłem się i namacawszy kontakt aparatury maskującej zszedłem do bazy. Czułem się jak gnom, który po daremnej próbie odzyskania porwanych przez ludzi skarbów, wraca do wnętrza góry.

Przestrzeń od horyzontu po wierzchołki najbliższych drzew płonęła najczystszym słonecznym blaskiem. Jego barwa przywodziła na myśl dziewicze globy, dalekie i martwe. Ale tylko wtedy, kiedy patrzyłem na południowy wschód, gdzie opadające stromo zbocze odsłaniało rozległą kotlinę, która dalej opasywała miasto. Z lewa i z prawa, a także z tyłu, pochylał się nad bazą gęsty, wysoki las z nadmiernie wybujałym poszyciem.

Dla mnie minęła noc. Dla ludzi, uśpionych w polu siłowym, tam w dole, zaledwie czwarta część nocy. Ta sama noc, tylko krótsza o dwadzieścia lat, zaczyna się w tym momencie dla nie znanego mi pilota, po którym objąłem „wachtę”. Za następne dwadzieścia lat sam wrócę do tej nocy, tylko starszy już od moich współczesnych o jej czwartą część.

Oderwałem dłoń od framugi drzwi i zrobiłem krok do przodu. Poczułem, że korzenie, na których postawiłem stopy, ustępują pod moim ciężarem i łapiąc równowagę wyrzuciłem rękę, by przytrzymać się krawędzi głazu, sterczącego z osypiska. Chwyciłem powietrze. Ułamek sekundy wcześniej uprzytomniłem sobie, że żadnego osypiska ani głazu nie ma. Nie uchroniło mnie to przed upadkiem, pozwoliło jednak w porę wyswobodzić stopy z plątaniny korzeni.

Urządzając tę szopkę z maskowaniem, zapomniano o jednym. O zieleni, która z biegiem lat opasała bazę ciasnym półkolem. Postanowiłem, że będę posłuszny instrukcji i najdalej jutro zrobię z tym porządek. Bo teraz konary, liście, dzikie owoce, przecięte w połowie powierzchnią rumowiska, od razu zdekonspirowałyby mnie przed każdym, kto choć raz w życiu miał do czynienia z aparaturą pobudzającą centra nerwowe tak, aby dyktowały zmysłom wrażenia i wyobrażenia zgodne z wolą autora „seansu”. Skądinąd instalacje, jakie zastosowano w celu zamaskowania strażnicy, były dziecięco niewinne. Rząd rzutników holowizyjnych, to dla patrzących z daleka, i pojedynczy pierścień statycznych projektorów fantomatycznych. Te ostatnie miały podtrzymać złudzenie u intruzów, którzy podeszliby dostatecznie blisko, by odkryć, że kupa głazów jest tylko dekoracją przestrzenną, kamuflażem. Pasma ich emisji, oddziaływały jedynie na ośrodki wzroku. Wzrok w daleko większym stopniu decyduje o naszych doznaniach, niż na co dzień zdajemy sobie z tego sprawę. Wnikając w piarżystą piramidę czułem na skórze dotyk ostrych krawędzi kamieni, czułem zapach rozgrzanych od słońca białawych nalotów, imitujących kępy porostów. Mimo to bez trudu odnalazłem stopnie, prowadzące na szczyt kopuły.

Po przeciwnej stronie wejścia do bazy, na płaskim siodle, stanowiącym przedłużenie wzgórza, świeciła jak zielone szkło niewielka polana. Do połowy długości przesłaniały ją konary drzew wyrosłych u stóp budowli. Ich gałęzie załamywały promienie słoneczne. Niebo było bezchmurne, gdyby nie to, mimo woli szukałbym wokół siebie śladów ulewy, która tylko co przeszła nad obszarem parku. W życiu nie widziałem tak obfitej rosy.

Powietrze pachniało. Odetchnąłem głęboko raz i drugi. Próbowałem odszukać w pamięci wrażenie, które kojarzyłoby się z tym zapachem. Przyszedł mi na myśl potok, spadający po kamieniach, przez rozgrzaną od słońca kosówkę. Potem jeszcze płótno, wysuszone na wietrze, a przechowywane w szafie przez starą gospodynię, która zachowała zwyczaj przekładania bielizny lawendą.

Naprawdę jednak było to tylko powietrze. Coś, wobec czego wszelkie opisy są równie na miejscu, jak na przykład tłumaczenie saharyjskiemu dziecku, że Pacyfik jest podobny do sadzawki w jego rodzinnej oazie, tyle że większy.

Pewien starożytny Grek nazywał malarstwo milczącą poezją. Milczący, żywy pejzaż, jest przestrzenią zamkniętą w kręgu akustycznych zwierciadeł, ustawionych gdzieś za linią horyzontu, co jednakże nie ma nic wspólnego z poetycką metaforą. Człowiek odruchowo szuka w swoim otoczeniu dźwięków. Sam jest ich źródłem, nawet gdy trzyma usta zamknięte. Jakby jego myśli, odbite od tych nie istniejących luster za widnokręgiem, wracały udźwiękowione. Może nie trzeba aż myśli. Może wystarczy to, co dzieje się w podświadomości.

Usłyszałem dzwony. Łagodny, cichuteńki głos, dobiegający ze wszystkich stron, jak to bywa z dzwonami w bezwietrzne dnie. Wstrzymałem oddech i przymknąłem oczy. Głos wysubtelniał. Jego źródeł należało szukać z całą pewnością poza zasięgiem wzroku.

Wrażenie nie było przykre. Przeciwnie. Nie przyszło mi do głowy, że ten niewinny, kojący dźwięk, może mieć związek ze stanem moich nerwów. Że może być sygnałem ostrzegawczym dla człowieka pozostawionego w pustce i milczeniu… na Ziemi.

— Usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy ostatni raz słyszałem dzwony. Jakieś widowisko historyczne? Wycieczka? Skansen? Malowane na niebiesko drewniane domki o ścianach zarosłych malwami?

To tutaj nie ma nic wspólnego z prawdziwymi dzwonami. Jest tylko cisza. Cisza i powietrze. Na ogół nie brak mi wyobraźni. Ale nie przypuszczałem, że człowiek może tak silnie odczuwać obecność powietrza i ciszy. Że ta ostatnia naprawdę dzwoni, jak to się czyta w starych powieściach.

Zabolały mnie oczy. Miałem ochotę rozciągnąć się na szczycie kopuły, podłożyć ramiona pod głowę i nie myśląc o niczym zasnąć. Jakbym nie zbudził się dziesięć minut temu po dwudziestu latach trwania w doskonałym śnie, wewnątrz hermetycznej skrzyni hibernatora.

Z dołu dobiegł mnie głośny szelest. Ucichł.

Oprzytomniałem w ułamku sekundy. W pierwszym odruchu przypadłem do gładkiej powłoki dachu. Jakbym mógł się tutaj ukryć. Ale ogarnął mnie nagły lęk przed czymś, co schowane za ścianą zieleni obserwuje być może moją sterczącą śmiesznie na tle nieba sylwetkę i usiłuje dojść, do czego byłbym zdolny, gdyby mnie stamtąd ściągnąć.

Szelest powtórzył się. Coś wybiegło na trawę. Wytężyłem wzrok. Zając. Zatrzymał się i stanął słupka. Po chwili dostrzegłem drugiego.

Zachciało mi się śmiać. Zając. Kilka kilometrów od stolicy. Zbudzą się na terenach łowieckich. Oni, którzy, aby zobaczyć żabę, muszą jechać do podgórskich rezerwatów.

Spojrzałem w stronę, gdzie leżało miasto. Moje oczy oswoiły się już trochę z oślepiającym blaskiem słońca. Dostrzegłem zarysowane w błękicie spiętrzenia pierwszych dzielnic, a nawet poszczególne budynki. Nie leżał nad nimi najlżejszy cień, powietrze było tam takie samo jak tutaj.

Przebiegłem spojrzeniem wąski pas równiny i rozległe zbocze podchodzące pod podnóże bazy, to znaczy szarych głazów, z których wyrastała, odwróciłem się i zacząłem schodzić. Przed wejściem stanąłem, wezwałem automat uzbrojony w wysięgniki z kompletem narzędzi i poleciłem mu oczyścić z korzeni i krzewów drogę prowadząca do przedsionka. Poczekałem, aż zrobi swoje i wszedłem do środka. Automat zostawiłem na zewnątrz, aby uporządkował całe przedpole. Nie zamierzałem posuwać ostrożności tak daleko, by każde wyjście miało mi grozić połamaniem nóg.

Przed wewnętrznymi drzwiami ponownie przystanąłem, odruchowo szukając wzrokiem lampki sygnalizacyjnej nad klapą włazu. Uprzytomniłem sobie, gdzie jestem i uśmiechnąłem się. To te lata poza atmosferą Ziemi, w czasie których droga do przestrzeni mieszkalnej, czy chodziło o statek, czy o bazę, wiodła zawsze przez śluzy Nawyk pilota. Śluza jest w kosmosie granicą światów. Własnego, bezpiecznego i — obcego.

Przekroczyłem próg. Drzwi zamknęły się z suchym szelestem, jakby na podłogę opadł arkusz cienkiej, metalicznej folii.

Cisza „kabiny”, jak nazywałem w myślach wnętrze strażnicy, różniła się od tej na zewnątrz. Nie tylko dźwięk, także to, co człowiek zwykł nazywać ciszą, może mieć swoją barwę. Nasłuchiwałem dobrą chwilę, zanim udało mi się zidentyfikować szum prądów w aparaturze. A może tylko przesuw taśmy w przystawce rejestrującej? Właściwie nie szum nawet, lecz nieuchwytną wibracje, obecną między poszczególnymi warstwami konstrukcji ścian.

Kabina była przestronna. Podobnie jak w obiektach planetarnych, naprzeciw wejścia stał pulpit z okienkami wskaźników i klawiaturą węzłów informatycznych. Nad nimi ciągnął się rząd przeważnie ciemnych w tej chwili ekranów. Z prawej strony otwarta jeszcze na oścież nisza hibernatora. Koło niej centralka komunikacyjna z bębnem pamięciowym i pulpit sygnalizacji alarmowej. Ten ostatni dotykał bokiem prostego fotela zwieńczonego czymś w rodzaju baldachimu, spod którego zwisał gruby kask z luźno puszczonymi przewodami, najeżonymi przekaźnikami. To była moja służba zdrowia. Aparatura diagnostyczna i sprzężona z nią modulacja stymulatora.

Pośrodku kabiny stał podłużny stolik, fotel z punktowym oświetleniem, dwa zbiorcze ekrany: sterowania i łączności oraz pałąkowaty wylot syntetyzatora żywnościowego z odstającą łapą podajnika. Dwadzieścia lat na wikcie syntetycznym. Pomyślałem o jagodach w lesie i znowu musiałem się uśmiechnąć.

Wyłączyłem zasilanie hibernatora, po czym zatrzasnąłem klapę na głucho, starając się nie myśleć o dniu, kiedy otworzę ją ponownie, starszy o dwadzieścia lat. Następnie wróciłem na środek kabiny i zająłem się aparaturą.

Instrukcje odebrałem we śnie, nie po przebudzeniu, jak to zapowiedział Tarrowsen. Roztargnienie? Jak na jednego z szefów Centrali Lotów Pozaukładowych błąd świadczący dobitnie o stanie jego nerwów. Tylko że to tak dawno temu…

W każdym razie dwa małe datory umieszczone w hibernatorze nie zawiodły. Lista moich codziennych obowiązków zawierała kilkanaście pozycji. Zostanie mi dość czasu na życie towarzyskie.

Sprzężone rejony energetyczne subkontynentu pracowały normalnie. Strzałki w okienkach gigawatów stały bez drgnienia na zielonych polach. W zapisach kontrolnych nie było śladu jakiegokolwiek spadku mocy w całym dwudziestoleciu. Pogrążonym we śnie ludziom ani przez chwilę nie zagroziło niebezpieczeństwo przychodzące z zewnątrz.

Sprawdziłem także systemy łączności. Kiedy skończyłem, było dobrze po ósmej. Zjadłem spóźniony obiad i wróciłem do pracy. Przejrzałem węzły informatyczne w układach wewnętrznych bazy oraz jej receptory wysunięte na zewnątrz. Następnie posiedziałem jakiś czas w fotelu aparatury diagnostycznej. Tak jak się spodziewałem, w moim organizmie nie było. niczego, co mogłoby mi przysporzyć kłopotów ani jako pilotowi, ani świeżo upieczonemu anachorecie.

Postanowiłem uporać się tego dnia ze wszystkim, co należało załatwić przed przystąpieniem do codziennych zajęć. Przysunąłem fotel do przystawki rejestrującej, rozsiadłem się wygodnie i przełączyłem głowice na zapis, przekazany z identycznej jak moja bazy, w której ktoś nie znany mi z twarzy ani z nazwiska czekał dwadzieścia lat, aż przejmę po nim tę ciszę, koncentraty, pastelowe mruganie wskaźników, ekrany, a także chroniące przed wzrokiem nie istniejących przechodniów fałszywe głazy. Może zresztą jego baza udawała zabytkowy kościółek albo sadzawkę. Dla mnie nie miało to znaczenia. I tak nie wolno mi jej szukać.

Mijały minuty, z minut robiły się godziny, a przed moimi oczami przesuwały się nieprzerwanie wykresy i linie, informujące o wszystkim, co robił mój poprzednik. Kimkolwiek był, z pewnością znał się na rzeczy. I nie cierpiał na gonitwę myśli. Nawet przy zwiększonej częstotliwości odtwarzania, wykonywane przez niego czynności powtarzały się z regularnością przypominającą zapis pracy automatycznej pompy pulsacyjnej.

Około pół do dwunastej oczy zaczęły mi się kleić. Wstałem, zagotowałem wodę w promienniku i zaparzyłem kawę. Przynajmniej wody nie musiałem oszczędzać. Pomyślałem, w ilu miastach jeszcze do wczoraj obowiązywały okresowe ograniczenia przepustowości sieci wodociągowej i poczułem się raźniej. Nie do wczoraj.

Upłynie trochę czasu, zanim oswoję się z faktem, że miniona noc trwała dwadzieścia lat.

Wróciłem przed pulpit aparatury retrospektywnej i parząc wargi kawą ponownie uruchomiłem zapis.

Pobieżny rzut oka na licznik powiedział mi, że minęło siedemnaście lub osiemnaście lat od czasu, kiedy Ziemia zamilkła. Wyniki pomiarów przeskakiwały w nieznośnie jednostajnym rytmie, nie działo się nic, twarze Marteau, Oneski i innych Tarrowsenów pozostały martwe w mojej pamięci, milczące jak ich nie nazwane do końca obawy.

Nagle zapis rozwarstwił się. Matowe dotąd okienko stymulatora zamigotało. Na, ekran wybiegła pomarańczowa linia, która zaraz zmieniła się w ruchliwą sinusoidę.

Mijał dziewiętnasty rok samotnej pracy człowieka obnażającego teraz przede mną procesy zachodzące w jego centrach nerwowych. Wyobraziłem sobie, że liczył już nie dni, ale godziny. Może zbyt wiele uwagi poświęcił tej osobistej rachubie czasu?

Bęben aparatury rejestrującej zamarł z delikatnym pomrukiem. Dłuższą chwilę siedziałem nie robiąc nic. Wreszcie poprawiłem się w fotelu i cofnąłem zapis.

Rytm dnia mojego poprzednika uległ zakłóceniu. Dane liczbowe spiętrzyły się do tego stopnia, że komputer tylko zwalniając tempo projekcji był w stanie segregować informacje. Potem następowały długie okresy całkowitego zastoju. Wtedy nie zajmował się niczym. Poza sobą samym.

Bo jego stymulator pracował bez przerwy. Wzmacniał pola obiegające poszczególne ośrodki mózgowe, pobudzał je lub wyciszał, porządkował łączność wewnątrz organizmu. Kontrolny ekran aparatury upodabniał się momentami do rysunku dziecka, które chciało namalować las, ale straciło cierpliwość. Zapełniały go ciasno stłoczone barwne linie.

W pewnej chwili odezwała się fonia.

— Przestań histeryzować — mówił zachrypnięty męski głos. — W końcu to tylko polowanie. Wychodzisz, idziesz leśną dróżką i bach, bach! Kiedy indziej dałbyś wiele za taką zabawę…

— Nie lubię tego — padło w odpowiedzi. — Nigdy nie lubiłem. Polowanie to dobre dla dzieci bawiących się w łowców bizonów. Okrucieństwo jest podobno czymś naturalnym w psychice milusińskich…

— Okrucieństwo? — podchwycił z sarkazmem pierwszy. A więc przyznajesz, że chodzi tylko o zwierzęta…

— Niczego, do diabła, nie przyznaję — żachnął się drugi głos. — Nie lubię tego, powtarzam. Wszystko jedno, czy rzecz dotyczy zwierząt, czy…

— Istot, które polują… na ciebie? Zmartwiałem. Drugi głos?

Nie było drugiego głosu. Cały czas mówił jeden i ten sam mężczyzna.

Uniosłem się w fotelu. Odruchowo zerknąłem w stronę wyjścia, jakbym chciał się upewnić, czy zamknąłem drzwi. Poczułem wilgoć na karku. Przecież od początku wiedziałem, że nie może być dwóch głosów. Czy mój stymulator psychiczny także już pracuje?

— Nie wyjdziesz już dzisiaj — warknął głośnik.

— Dlaczego? Żeby się nie narażać?

— Bazy nie zaatakują. A jeśli nawet, to automaty poradzą sobie bez ciebie.

— Wyjdę.

— Z miotaczem?

— Nie. Z bukiecikiem fiołków. I dobrym słowem. Chwilę panowała cisza. Wreszcie zabrzmiało głębokie westchnienie.

— Wygląda na to, że mam dość. Jeśli się chwilę zastanowić, to naprawdę mam dość…

Głośnik zgrzytnął i umilkł. Jakby mówiący w tym właśnie momencie uprzytomnił sobie, że za ileś tam lat każde jego słowo będzie wysłuchane i zapamiętane. Nie za „ileś tam”. Kończył służbę. Za niespełna rok.

Niedawno. Bardzo niedawno. Unieruchomił mikrofony przy aparaturze rejestrującej. Szkoda. Usłyszałbym może, czego to i ja powinienem się obawiać.

Przepuściłem zapis do końca. Lampka kontrolna fonii nie błysnęła już ani razu.

Czegoś się jednak dowiedziałem. W dziewiętnastym roku służby człowiek obsługujący bazę w moim rejonie miał problemy z jakimiś zwierzętami. Czy były one jedynie płodem jego rozhuśtanej wyobraźni? Czy w ogóle chodziło o zwierzęta? Wspomniał, że sam mógłby stać się ofiarą. „Bazy nie zaatakują…” Szerszenie? Dziki? Niedźwiedzie? Na co polował i co mogłoby polować na niego?

Jeśli chodzi o mnie, także nie lubię polowań ani myśliwych. Za to lubię zwierzęta. Zobaczymy.

Ostatnie czynności, jakie wykonał mój poprzednik, polegały na sprawdzeniu automatycznej łączności i zespołów hibernatora. Przejrzał system awaryjny, zablokował wszystkie tory poza jednym zbiorczym, z wyjściem do innych baz, między innymi mojej, i poszedł spać. Nie wydarzyło się nic, co by mu w tym przeszkodziło.

Powinienem właściwie cały ten zapis odtworzyć ponownie, uprzednio zażądawszy od komputera szczegółowej interpretacji. Tylko że jakiekolwiek ostrzeżenia teraz, będą mieć dla mnie akurat taką wartość, jak uprzedzanie człowieka spadającego z mostu, że woda jest zimna.

Zrobię to, oczywiście. Jutro albo za kilka dni. On zaczął fiksować po dziewiętnastu latach. Mam czas.

Zwierzęta…

Wzruszyłem ramionami i wyłączyłem aparaturę. W czasie hibernacji nie miewa się snów. Gdyby nie to, jego sześćdziesięcioletnia noc dostarczyłaby mu mocniejszych wrażeń.

Wstałem, sprawdziłem zamknięcie drzwi i przeszedłem do łazienki. Postałem chwilę pod chłodnym prysznicem, po czym owinięty w szorstkie prześcieradło podciągnąłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w rozkładanym fotelu. Był taki sam, jak w kabinach statków dalekiego zasięgu.

Zgasiłem światło i leżałem z otwartymi oczami. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że czekam na jakiś dźwięk z zewnątrz. Wiatr, skradające się kroki, chociażby szelest liści.

— Zwierzęta — mruknąłem.

Przypomniałem sobie zające, kicające przez zalaną słońcem polanę, uśmiechnąłem się i zasnąłem.

Загрузка...