Rozdział 2

W gabinecie lekarskim panował półmrok. Ekrany z wijącymi się sinusoidami zapisów przywodziły na myśl kabinę statku. Ale tu była Ziemia. Z przestrzenią te wykresy miały tyle wspólnego, że pilot Centrali mógł z nich wyczytać, czy jeszcze choć raz w życiu poleci do gwiazd. Albo przynajmniej na najbliższą stację orbitalną.

Kounrida wyprostował się i odsunął fotel. Szybkim ruchem wygasił monitory. W pokoju pojaśniało.

— W porządku — powiedział sennym, jakby znudzonym głosem. — Zawsze jesteście w porządku. Nikt nie chce wierzyć, kiedy mówię, że praca tutaj to zwykła synekura — uśmiechnął się.

— Możesz się przekwalifikować — poradziłem uprzejmie. — Niektóre załogi narzekają na częste awarie stymulatorów psychicznych. W końcu, co za różnica, dbać o prawidłowy obieg bioprądów w żywych organizmach, czy o aparaturę sterującą samopoczuciem… to znaczy — dodałem po chwili — o tych awariach słyszałem, rzecz jasna, dziewięć lat temu…

Bezwiednie ściszyłem głos. Poczułem się znużony i zniechęcony. Nagle zatęskniłem do miasta, z jego zgiełkiem i ruchem. Zapragnąłem znaleźć się znowu wśród tych idiotycznych dekoracji, zgubić w rozradowanym z niewiadomego powodu tłumie.

— To już wszystko? — spytałem. Sam się zdziwiłem, ile zniecierpliwienia zabrzmiało w moim głosie.

Kounrida przyjrzał mi się uważnie, po czym westchnął i pokręcił głową. Przeszedł przez pokój i przystanął przed białym zasobnikiem wbudowanym w ścianę. Odwrócił się i podał mi fiolkę z pomarańczowymi pigułkami.

— Weź to — powiedział. — Zażyjesz dzisiaj trzy, a jutro pięć.

Ostatnią wieczorem. Zanim zaśniesz — dodał z naciskiem.

— Nie mam zwyczaju jeść pigułek przez sen — wyjaśniłem. — Co to jest?

— Homeotal.

— Co?

— Mówię przecież, tabletki homeotalu. To nowy środek stosowany przed… no, mniejsza z tym. My tutaj zażywamy to od dwóch tygodni…

— Co za „my”? Lekarze?

— Wszyscy — odrzekł spokojnie. — Wy przejdziecie teraz przyśpieszoną kurację. Nie zapomnij…

W jego głosie zabrzmiało ostrzeżenie, które powinienem potraktować z całą powagą. Kounrida nie należał do lekarzy lubujących się w opisywaniu pacjentom okropności, jakie ich czekają, gdyby ściśle nie przestrzegali przepisanej kuracji. A swoją drogą, że też oni zawsze tak święcie wierzą w zbawcze działanie wszystkiego, co tylko uda się wysmażyć w syntetyzatorach.

Nie pozwoliłbym zbyć się tym wyjaśnieniem, które niczego nie wyjaśniało, ale w tej właśnie chwili do gabinetu wszedł Tarrowsen.

— No i co? — rzucił od progu.

— To co zawsze — powiedział Kounrida, odwracając się twarzą do aparatury. — Już po wszystkim. Możecie iść.

Tarrowsen przeniósł spojrzenie na mnie.

— Idź teraz do domu przywitać się z rodziną. Ale nie wdawaj się w żadne dyskusje. Nie żądaj wyjaśnień. Od nikogo — podkreślił — o dziesiątej wieczorem przyjdziesz do Centrali na nocleg. Będę na ciebie czekać. Rano obudzisz się już jako człowiek współczesny — zmusił się do uśmiechu, ale jego oczy pozostały poważne.

— A Haleb? — spytałem.

— Rozumiem — zakpił. — Zabrakło wam kilku minut na uzgodnienie poglądów. Przerwaliście w najciekawszym miejscu. Trudno. Teraz musicie uzbroić się w cierpliwość.

Przeszedłem obok niego i skierowałem się do wyjścia. Przez chwilę walczyłem z podejrzeniem, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, że tkwię jeszcze w hibernatorze, mam awarię sprężarek i niedostatek tlenu sprowadza na mnie niedorzeczne sny.

Ale to nie był sen. Przynajmniej do tej pory.

Dom moich rodziców, na trzecim poziomie Dzielnicy Żeglarzy, oparł się modzie, poczętej zapewne w euforii, jaką wzbudziło odkrycie nadsystemu pola wielkiego oraz jego późniejsze zastosowania. W każdym razie zachował zwykłe, uczciwe ściany. Żadnej z nich nie zastąpiono siłową płaszczyzną, jak w wielu okolicznych budynkach, których wnętrza stały się dzięki temu eksponatami, dostępnej dla ogółu, wystawy z cyklu „urządzamy mieszkanie”.

Niemniej i z jego płaskiego dachu sterczał nowy maszt, ozdobiony pękiem cieniutkich skrawków folii, nieskończonej, zdawało się, długości. Wielobarwna, migocąca kita falowała na sztucznym wietrze, splatając się z serpentynami wywieszonymi przez sąsiadów. Wzdłuż gzymsu biegł rząd małych reflektorów. Wyobraziłem sobie, jak ten dom wygląda wieczorem.

Z moją matką czas obszedł się łagodnie. Tylko zmarszczki wokół jej oczu, kiedy się uśmiechała, były odrobinę głębsze. Ojcu pobielały skronie, lecz poza tym sprawiał wrażenie młodszego niż wówczas, kiedy odlatywałem. Był rozmowny i ożywiony. Nie potrafiłbym powiedzieć dlaczego, ale od pierwszej chwili wyczułem, że jego ruchliwość niewiele ma wspólnego z moim powrotem. Przyglądałem mu się, kiedy mówił. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma coś do ukrycia, ale nie na długo.

W pewnym momencie odechciało mi się opowiadać. Historię lotu „Dyny” każde z nich i tak znało przecież na pamięć. Dorzuciłem jeszcze kilka nieistotnych szczegółów i przeszedłem do pytań. Po godzinie potrafiłbym powtórzyć imiona, jakie nadano urodzonym w ciągu tych dziewięciu lat dzieciom naszych sąsiadów.

Zapadł zmierzch. Spytałem, czemu nie zapalają reflektorków na dachu, jeśli już tak się napracowali, żeby je tam umieścić.

— Poczekamy do jutra — powiedział ojciec.

— A więc to od jutra — skinąłem głową. — Od jutra — powtórzyłem po chwili — czy tylko jutro?

Zapanowało milczenie. Uśmiechnąłem się. Patrzyłem na nich z miną człowieka, który nie odpowiada za siebie, ponieważ nic nie wie i niczego się nie domyśla.

— Tylko jutro — bąknął wreszcie ojciec.

— Warto było się trudzić dla jednodniowej iluminacji? — spytałem naiwnie.

— Warto — odpowiedzieli równocześnie ojciec i Ren, mój najmłodszy brat. W ich głosach brzmiała niewzruszona pewność.

Avia spojrzała na zegarek. Następnie wstała, poprawiła włosy i podeszła do mnie.

— Musisz już iść — powiedziała. — O dziesiątej masz być w Centrali, prawda?

— Skąd wiesz? — spytałem spokojnie. Nie było jej, kiedy Tarrowsen umawiał się ze mną na „nocleg”.

Zmieszała się. Spuściła głowę i utkwiła wzrok w czubkach swoich pantofelków. Pierwszy raz widziałem ją taką.

— ja… — zaczęła i urwała. Chwilę milczała, jakby nabierając odwagi, wreszcie wyprostowała się, odwróciła do mnie profilem i patrząc w okno powiedziała: — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli dowiesz się tam, od nich. Zresztą, prosili o to. Rzecz jest dość skomplikowana… zwłaszcza dla kogoś, kto…

— …przerwał naukę dziewięć lat temu? — podsunąłem. Spojrzała mi w oczy.

— Nie złość się. Oni chcą wam wszystko wytłumaczyć w sposób maksymalnie uporządkowany. To podobno bardzo ważne. Chodzi o wasze nastawienie, rozumiesz?

Pokiwałem głową.

— Rozumiem — powiedziałem słodkim tonem. — Odnoszę wrażenie, że nadchodzi pierwsza rocznica mojej śmierci. Wszyscy myślą o mnie z czułością. Jeszcze trochę, a się popłaczę.

— Och! — wykrzyknęła i odwróciła się szybko.

Miałem serdecznie dość tej całej ciuciubabki. Jakbym był czteroletnim dzieckiem, któremu właśnie rodzi się braciszek.

Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Obejrzałem się gwałtowniej niż należało. Za mną stała matka.

— Nie przejmuj się — powiedziała niemal wesoło. — Zobaczysz, wszystko się wyjaśni. A potem dłużej będziemy razem…

Po raz pierwszy tego dnia wstrząsnęła mną świadomość, że naprawdę nic nie wiem.

Zbudziłem się z uczuciem, że w czasie snu urosłem o kilka centymetrów. Z wysiłkiem uniosłem głowę, po czym z największą uwagą obmacałem ją palcami.

Nagle, w ułamku sekundy, oprzytomniałem. Usiadłem nie spuszczając nóg z rozłożonego fotela i wpatrzyłem się w stojąca obok mnie aparaturę.

Ekraniki datorów były ciemne. Liczby w okienkach wskaźników świadczyły o wyczerpaniu programu. Skupiłem myśli i przypomniałem sobie wzór rozszerzonego pojęcia pola, o którego istnieniu nic nie wiedziałem jeszcze sześć godzinnemu, kiedy układałem się do snu w gabinecie informatycznym. Tarrowsen nie kłamał. Stałem się na powrót człowiekiem współczesnym.

Nie ze wszystkim jednak. W programach datorów zabrakło informacji, tłumaczących okoliczności powrotu „Dyny”, zagadkę nieobecności ludzi, a w każdym razie ich milczenia w bazach komunikacyjnych Luny i lądowania bezpośrednio na stacji orbitalnej, z załogą składającą się jedynie z Oneski i Tarrowsena.

Mało tego. Bez odpowiedzi pozostały pytania, jakie musiały mi się nasuwać wobec ich niedopowiedzeń, odkładania wszystkiego na później, wreszcie cudacznego wyglądu miasta.

Wstałem, pchnąłem oparcie fotela, aż stuknęło o statyw najbliższego projektora i ruszyłem ku drzwiom. Postanowiłem odszukać Tarrowsena i rozmówić się z nim definitywnie. Bez względu na jego obawy, humory, czy co tam wreszcie.

Korytarz był nie oświetlony. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się. Chwilę nasłuchiwałem. Dłużej niż chwilę. Gmach milczał. Znikąd nie dochodził najcichszy szmer. Jakby w setkach gabinetów i pracowni nie było żywego ducha. Przyszło mi na myśl, że wpadłem w pułapkę. Że sprowadzono mnie nie do Centrali, a skopiowanego z jej architektury statku kosmicznego, który wystartował, kiedy spałem i teraz mknie ku gwiazdom ze mną, samotnym, na pokładzie. Odruchowo przesunąłem dłonią po czole. Zaczerpnąłem powietrza i wziąłem się w garść. Mimo wszystko wiedziałem już dość, żeby nie dać za wygraną. W końcu dopadnę któregoś z nich. Nie tutaj, to w klubie, w mieście, choćby w mieszkaniu. Poszukałem kontaktu. Korytarz wypełnił się blaskiem, do złudzenia naśladującym światło dnia przy bezchmurnym niebie. Nie ma nic lepszego na chandrę niż ksenonowe lampy.

Wsiadłem do windy i wjechałem na najwyższe piętro, gdzie w półkolistej nadbudówce, nawiązującej wystrojem wnętrza do baz planetarnych, mieścił się gabinet Tarrowsena i rozdzielnia łączy komunikacyjnych. Wyszedłem na środek hollu i rozejrzałem się. Także tutaj wszystkie drzwi były zamknięte.

Postałem dwie minuty, nie myśląc o niczym, wreszcie wzruszyłem ramionami i skierowałem się ku najbliższemu gabinetowi. Mocno pchnąłem drzwi, pewny, że napotkam opór zamka, i poleciałem z rozpędu do przodu, omal nie przewracając siedzącego na wprost wejścia Oneski. Złapałem równowagę i prostując się wykrztusiłem coś, czego profesor szczęśliwie nie dosłyszał. Kąciki moich warg powędrowały do góry. Zawsze tak się dzieje, kiedy wpadam w pasję.

— Przepraszam, że wchodzę bez pukania — warknąłem. — Takie tu tłumy, że i tak nikt by nie usłyszał. Zaraz sobie pójdę. Mam tylko dwa pytania. Po pierwsze, czy Centrala jeszcze istnieje? I po drugie, czy ja nadal w niej pracuję?

Musiałem przerwać, żeby zaczerpnąć tchu. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się w rogu gabinetu, pod kontrolnym ekranem sieci awaryjnej. Z tego miejsca można było w ułamku sekundy zarządzić ciszę radiową w obrębie całego Układu Słonecznego. Albo wywołać pilota, patrolującego w jednoosobowej rakietce obszar asteroidów. A także wykonać całą masę innych czynności. Nie można było natomiast odgadnąć, czy ten stary mężczyzna, siedzący spokojnie w fotelu i nie spuszczający ze mnie wzroku, zechce wreszcie przemówić.

Wskazał mi miejsce naprzeciw siebie.

— Siadaj — powiedział.

Nie poruszyłem się. Odczekał chwilę, po czym skinął głową jakby przyjmując propozycję i wstał również. Założył ręce na plecy i zaczął chodzić po pokoju. Nie ponaglałem go. Byłem już spokojny.

— Oczywiście, że musimy porozmawiać — odezwał się w końcu. — Właśnie teraz. Wczoraj — uśmiechnął się przelotnie — byłoby to przedwczesne. Przede wszystkim — podniósł głos — przepraszam cię. Powinienem był siedzieć przy tobie w kabinie datorów, kiedy się budziłeś. Tylko w tym celu przyszedłem dzisiaj do Centrali… no i żeby pomówić potem z tobą, rzecz jasna. Ale… — odwrócił głowę — postanowiłem zajrzeć jeszcze tutaj, pożegnać się… i przegapiłem właściwy moment. Zamyśliłem się… nie miej mi tego za złe — ponownie patrzył mi w oczy. — A teraz powiedz, jak oceniasz programy?

Zrozumiałem, że chodzi mu o datory.

— Jeszcze nie wiem. To zależy, czego dowiem się tutaj. Od pana. Uśmiechnął się.

— Rozumiem — rzucił pojednawczo. — Mnie samego ogarnia czasem wrażenie, że siedzę na jakimś niedorzecznym spektaklu fantomatycznym. Już teraz — dodał półgłosem. — Jeśli chodzi o ciebie — ciągnął — i, oczywiście, o Haleba, gdybyśmy od razu wyłożyli całą sprawę, pomyślelibyście, że macie do czynienie z szaleńcami. Z szaleńcami — podkreślił. — Bo to, co robimy, dotyczy… — zawahał się — krótko mówiąc ogółu ludzi. Wszystkich, ilu nas jest.

Zatrzymał się przy jednym z pulpitów, pogładził go i pochylony nad klawiaturą mówił dalej, jakby do siebie:

— Jednolita teoria pola… marzenie Einsteina. Zapamiętałeś dobrze, co zrobiliśmy z nią przez ten czas?

Wzruszyłem ramionami.

— Dokładnie tak samo jak ja wie pan, co zapamiętałem. A ponadto, czego nie mogłem zapamiętać, ponieważ ktoś, programując datory, przeoczył kilka drobiazgów.

Nie zareagował. Może w ogóle nie słyszał, co powiedziałem. Odszedł od pulpitu i stanął na wprost mnie.

— Początkowo nie ogarnialiśmy perspektyw, jakie otwarły się przed nami — podjął jakby nigdy nic. — Powołano specjalistyczne komisje i podkomisje… było ich ponad tysiąc. Do opracowania wariantów i harmonogramów zastosowań w poszczególnych dziedzinach. W pierwszym etapie zamierzano skoncentrować się na likwidacji skutków napięć cywilizacyjnych. Przecież nadsystem Hanka z łatwością da się przekształcić w całkowicie zintegrowane modele procesów, które toczą się od wieków i od wieków decydują o życiu ludzkiej zbiorowości. Tym samym o życiu każdego z nas. Dysponując takimi modelami i rozwiniętą informatyką oraz nowoczesnymi technologiami, możemy te procesy nareszcie w pełni świadomie kształtować. A zapewniam cię, że owe matematyczne modele są nie mniej realne i praktyczne, niż sporządzony przez zawodowego architekta projekt nowego przedszkola. Nie mniej praktyczne i — z zachowaniem stosownych proporcji — równie proste w realizacji. Zresztą, sam się przekonasz. Tak więc początkowo chciano jedynie rozwiązać pozostałości napięć cywilizacyjnych w sferze stosunków społecznych związanych z produkcją, gospodarką i konsumpcją. Cóż, kiedy zaraz po dokonaniu wstępnych przymiarek okazało się, że jesteśmy w położeniu mrówki, przed którą otwarto bramę wjazdową dla ciężarówek. Trudno doprawdy opisać komuś, kto tego nie widział, rozmiary powszechnej euforii. Pisano, że ludzkość przechodzi bezprecedensową metamorfozę, że wstępujemy na jakościowo nowy stopień rozwoju, z którego będziemy patrzeć na naszych ojców tak, jak dotąd patrzyliśmy na jaskiniowców. Odrzucano wszelkie ograniczenia sprowadzające działanie człowieka do obszaru czasu i przestrzeni. Cała logika progowa została uznana za relikt przeszłości, świadectwo ubóstwa myślowego naszych przodków.

Uśmiechnął się. Chwilę czekał, aż odwzajemnię ten jego uśmiech, kiedy wreszcie dotrze do mnie, jak zabawne jest to, o czym mówi.

Ale ja także tylko czekałem.

— Żadna z komisji nie zdążyła przedstawić swojego opracowania — oświadczył już bez uśmiechu. — Nie doszło nawet do wstępnej selekcji materiałów. Zaraz w drugim czy trzecim tygodniu pewien biomatematyk z Instytutu Bałtyckiego odgrzebał projekt, złożony w jakimś urzędzie prognozowania jeszcze w połowie dwudziestego pierwszego wieku. Wtedy była to czysta utopia. Osobiście uważam, że autorzy owego projektu wcale nie liczyli na jego realizację, nawet w nieokreślonej przyszłości. Sądzę, że wówczas chodziło im tylko o wstrząśnięcie opinią publiczną, o zaktywizowanie społeczeństwa do walki z zagrożeniem biosfery. W końcu były to szczytowe lata kryzysu cywilizacyjnego. Ale mniejsza z tym. Nawiasem mówiąc, nie dałbym głowy, czy uczony, który teraz wygrzebał tę historię ze starych zapisów, sam traktował sprawę serio. Przynajmniej w chwili, gdy z nią występował. Rzecz nawet dzisiaj zakrawa na parafrazę bajki o śpiącej królewnie…

Urwał i stał bez ruchu zapatrzony w okno.

To dopełniło miary. Od kiedy dotknąłem stopą stacji orbitalnej, stale ktoś zapowiada, co to się jeszcze nie stanie.

— A propos bajki — powiedziałem. — Kiedy byłem mały, odwiedzał nas pewien fotonik, daleki kuzyn ojca. Za każdym razem przynosił mi coś w prezencie. Stawał w progu, trzymał ręce za plecami i kazał mi zgadywać, co tam ma. Trwało to czasem i dwadzieścia minut. Doszło do tego, że na jego widok uciekałem przez okno. Ten gabinet mieści się na siódmym piętrze i…

— Przestań — Oneska machnął niecierpliwie ręką. — Już kończę. Otóż projekt, o którym mówiłem, przedostał się do publicznej

wiadomości. Bywa czasem, że coś, nie wiedzieć jak i kiedy, staje się nagle tematem dnia i to tematem bulwersującym wszystkie środowiska. Przypuszczam, że nasz biomatematyk poczuł się zaskoczony nie mniej od pozostałych specjalistów, zgrupowanych w zespołach. Kiedy pojął, co się święci, był już na ustach wszystkich. Pierwsi podchwycili jego ideę ekolodzy z nieprzebranymi zastępami sympatyków. Zawtórowali im, rzecz jasna, biochemicy i bionicy, ci od procesów przystosowawczych, a tych z kolei poparli biomatematycy, którzy ujrzeli szansę sprawdzenia swoich teorii na skalę nie spotykaną w historii cywilizacji. Potem głos zabrali ekonomiści i lekarze. Od tego momentu, niepostrzeżenie, projekt wszedł w fazę realizacji. Grubo przed debatą w Radzie i oficjalnymi decyzjami. Nie, żeby ktoś świadomie działał metodą zaskoczenia. Powtarzam, nie potrafię wyjaśnić, jak właściwie toczyły się losy całego przedsięwzięcia. W pierwszej fazie bieg wydarzeń był tak niewiarygodnie szybki, że wszelkie postanowienia zapadały po konkretnych faktach, zamiast je wyprzedzać. Sam niezbyt dobrze rozumiem…

Mogłem mu wierzyć. Całe jego zachowanie świadczyło wyraźnie, że jest coś, czego nie rozumie. Lub nie chce rozumieć.

Dochodziła dziesiąta. W mieście od kilku godzin panuje normalny ruch. Ulice wyglądają jak zamknięte w kręcącym się kalejdoskopie.

Za oknem sunęły chmury. Na ich tle ostro rysowały się poważne sylwetki transportowców i niezliczone przecinki żyrolotów.

Milczeliśmy obaj dłuższą chwilę. Wreszcie Oneska zdecydował się oderwać wzrok od krajobrazu za oknem. Westchnął i wymruczał:

— Przynajmniej odeśpię wszystkie przepracowane noce, ziemskie i kosmiczne… no dobrze — powiedział już normalnym tonem. — Odpowiednio zaprogramowane pole siłowe zastępuje w praktyce każde tworzywo konstrukcyjne, łącznie z takimi, o których dopiero marzyli nasi technolodzy. Umożliwia na przykład pokrycie kuli ziemskiej dachem nieprzenikliwym dla cząstek elementarnych, dla każdego promieniowania, jakie uznamy za niepożądane. W ten sposób do pomyślenia jest, uważaj teraz — podniósł głos — przekształcenie planety w jedną wielką sypialnię. Budowa domów mieszkalnych stałaby się anachronizmem i człowiek mógłby zrealizować swoje odwieczne marzenie o zespoleniu z przyrodą. Tylko jaką przyrodą? Mamy kilkaset rezerwatów, a poza tym? Każde dziecko wie, jak wyglądają nasze lasy i rzeki. Co z tego, że od stu lat utrzymujemy w dynamicie biosfery bilans zerowy? Powstrzymany został proces niszczenia. Jednak na wyrównanie strat poniesionych w poprzednich epokach nie możemy sobie pozwolić, nie chcąc osłabiać tempa rozwoju cywilizacji, co w praktyce równałoby się regresowi. W szczytowej fazie kryzysu, w dwudziestym pierwszym wieku, ten uczony, o którym mówiłem, wystąpił z przekorną raczej niż konstruktywną propozycją, żeby po prostu wszystkich ludzi położyć spać na kilkadziesiąt lat. Zdaje się, że wtedy właśnie zaczęto szerzej stosować hibernację, przynajmniej w lecznictwie. Lasy odrosną — argumentowali projektodawcy — odrodzi się życie w wodach, nastąpi rekonstrukcja gleby i cała biosfera odzyska dziewiczą świeżość. Oczywiście, nikt nie potraktował tego serio. Nawet gdyby już wtedy urodził się taki Hanek i wystąpił ze swoją teorią pola, a następnie obliczył jej zastosowania, współcześni konstruktorzy nie mogli marzyć o budowie komór hibernacyjnych dla setek ludzi. Co dopiero miliardów. Tak… — urwał i zamyślił się.

— A my dysponujemy już zarówno teorią — powiedziałem cicho — jak i określoną swobodą technologiczną…

W gabinecie powiało chłodem. Miałem ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść stąd, zanim ten człowiek powie swoje do końca.

Oneska zmierzył mnie spojrzeniem.

— Tak — rzekł twardo. — Teraz mamy wszystko, co trzeba, aby zrealizować ten stary projekt. Oczywiście, nie będziemy budować pola wokół całej Ziemi. To już nie kwestia technologii, lecz bezpieczeństwa. Stymulatory muszą być zaprojektowane na podstawie matematycznego modelu niezawodności. Ich zasięg nie może przekraczać ściśle określonego obszaru. Poza tym świat odcięty od wolnej gry sił natury nie odzyskałby owej dziewiczości, o której wspomniałem. No i wreszcie nie wolno ryzykować awarii, która mogłaby ludzkości przynieść totalną zagładę. Będzie kilkanaście centralnych hibernatorów, w rejonach najgęściej zamieszkanych. Realizacja projektu równowagi biologicznej, bo tak brzmi jego oficjalna nazwa, rozpocznie się…

— Kiedy? — przerwałem.

— Dziś wieczór.

Dłuższą chwilę panowała cisza.

— A gdybyśmy my, ja i Al, wylądowali jutro? Pojutrze? Wzruszył ramionami.

— Ktoś musiałby zostać, żeby was przyjąć. Ale wylądowaliście wczoraj. Trzymajmy się faktów.

— Dobrze — skinąłem głową. — Zasną… wszyscy?

— Uhm… Praktycznie wszyscy. Poza kilkoma… ale o tym może za chwilę.

— Jak to zostało przyjęte? Zawahał się przez moment.

— Co masz na myśli?

— Nic ponad to, co powiedziałem. Czy nie było jakichś protestów, czy wzięto pod uwagę ewentualne kontrargumenty…

— Protestów?… No, oczywiście, tu i tam odzywały się pojedyncze głosy… A co się tyczy kontrargumentów, czy chciałbyś może dołożyć coś od siebie?

W jego głosie zabrzmiało ożywienie.

— Jeżeli nadal ma pan zamiar odpowiadać mi pytaniami, to lepiej skończmy z tym od razu. Dlaczego właściwie nie wprowadziliście informacji o tej „równowadze biologicznej” do programu datora?

— Uważano, że lepiej będzie, jeśli dowiecie się ode mnie. Trudno o wymianę myśli z datorem… a rzecz jest istotnie szokująca. Nie da się przewidzieć reakcji człowieka, który wraca z gwiazd i od razu wpada w sam środek całego zamieszania…

— To jest i zamieszanie? Wyprostował się.

— Lepiej rzeczywiście skończmy jak najprędzej. Słuchaj: dziś wieczór zmieniamy czasową relację rozwoju naturalnego środowiska planety i ewolucji naszej cywilizacji. To znaczy, zatrzymujemy tę ostatnią, żeby dać szansę biosferze. W sąsiedztwie wielkich skupisk ludności zainstalowano generatory pól siłowych, które na wydzielonych obszarach stworzą zamknięte kopuły. W ich wnętrzu będą panować warunki identyczne jak w każdym większym hibernatorze. O dziesiątej wieczorem ludzie opuszczają swoje domy, zbierają się na terenach otoczonych emitorami pola i zostaną izolowani od powierzchni gruntu płaszczyzną, taką, z jakich buduje się, powiedzmy, ściany domów. Albo karoserie pojazdów… widziałem, że w drodze do miasta nie dawało ci to spokoju. Następnie otworzymy nad sobą parasole siłowe. I to wszystko. Za osiemdziesiąt lat… początkowo była mowa o okrągłym stuleciu, ale obliczono, że proces utleniania wód będzie przebiegać w postępie geometrycznym, więc można ten okres skrócić. Zresztą, to nie ma znaczenia. Za osiemdziesiąt lat — powtórzył — ludzie zbudzą się jak codziennie po dobrze przespanej nocy i przystąpią do normalnych zajęć. Czas, jaki stracimy na niezbędne uruchomienia i remonty, nie odgrywa w tej kalkulacji żadnej roli. Energetyka nie przerwie pracy ani na chwilę. Tym zajmą się automaty… zbudowane także na podstawie matematycznych modeli niezawodności. Inne przypilnują porządku w miastach, fabrykach, na drogach, lotniskach… wszędzie. W świadomości pokolenia Ziemian.nie może dojść do najmniejszych zaburzeń. Najzwyklejsza noc. Rankiem zbudzimy się jako gospodarze doskonale zregenerowanej biosfery, z jej naturalną dynamiką. Wszystkie środowiska odzyskają pierwotną rozrodczość. Z bibliotek lekarskich znikną całe opasłe tomy poświęcone chorobom postresowym, nękającym już chyba dziesiątą populację. Ziemia zdąży zasymilować miliardy ton odpadków, tamujących teraz przepływ tlenu między powierzchnią a warstwą skał macierzystych. Obecnie nie zatruwamy już atmosfery, ale nie jesteśmy w stanie zlikwidować skutków wielowiekowego pochodu cywilizacji. Jonosfera jest dziurawa jak sito. Dwutlenek węgla i kurz, czyli kombinacja śmierci cieplnej ze śmiercią lodową, wciąż unoszą się nad nami niby wizja okrutnego boga wieszczącego zagładę. Zbudzimy się w powietrzu doskonale czystym. To samo dotyczy wód. A poza tym… Urwał. W jego oczach zapalił się przekorny błysk.

— Jesteśmy sami, prawda?

Drgnąłem. Przyszło mi na myśl, że cały czas mówi o wieczorze. To nie tłumaczy, dlaczego teraz prócz nas nie ma w Centrali żywego ducha…

Poczułem, że na czoło występują mi 'kropelki potu. Odruchowo spojrzałem w stronę drzwi. Jeśli…

— Widzisz — ucieszył się profesor. Najwidoczniej opacznie wytłumaczył sobie moje milczenie. — Jesteśmy sami — powtórzył. — Od wieków szukamy w kosmosie istot, które zechciałyby skonfrontować swoje osiągnięcia z naszymi.

Odetchnąłem. Nonsens. Po prostu, jestem wytrącony z równowagi tym, co usłyszałem. Tą całą tajemniczością, tą nieustającą serią rewelacji, niedopowiedzeń, uśmieszków, wszystkim, czym powitała mnie Ziemia. Jestem poruszony stanowczo bardziej, niż przystoi staremu wydze, który ma za sobą pełne szkolenie, wszelkie możliwe sprawdziany i, wreszcie, prawdziwe gwiazdy. Przez chwilę myślałem, że…

— Przyjęliśmy zasadę, zgodnie z którą nie wysyłamy ludzi w kosmos poza czasowe ramy jednego pokolenia — ciągnął Oneska. — Ile to jest parseków? Osiem? Dziesięć? Sam wiesz najlepiej. Jak i to, że w spenetrowanym przez nas obszarze nie ma nikogo. Czy z tego wynika, że jesteśmy jedyną rozumną rasą w Galaktyce? Nie wiem. Nikt nie wie. A warto się przekonać. Z pewnością myślałeś o tym wiele razy, pilocie…

— Rozumiem — powiedziałem. — Teraz możemy się utrzymać w granicach pokolenia, a równocześnie sięgnąć dalej. Ponieważ to pokolenie…

— …będzie żyć dwa razy dłużej — dokończył. — Oczywiście w kategoriach aktualnych dla warunków pozaziemskich. Czyli…

— Mam lecieć? — przerwałem. Wyprostowałem się odruchowo, jak człowiek, który po długim kluczeniu przez bagna poczuje wreszcie twardy grunt pod nogami. Czekało mnie rozczarowanie.

— Już polecieli..

Trwało chwilę, zanim zdołałem spytać:

— Kiedy?

— Cztery dni temu. Tysiąc statków. Z zasięgiem do stu lat światła. W tym promieniu leży, jak wiesz, około tysiąca słońc mających planety, które mogą być dla nas interesujące. Zrozum — dodał tonem perswazji — niezbędne były ogromne przygotowania. Ty i Haleb nie braliście w nich udziału, więc…

— Proszę niczego nie tłumaczyć — przerwałem szorstko. — To może pan dla mnie zrobić.

Umilkł.

Tysiąc załóg. Co najmniej dwa tysiące ludzi. Wreszcie staje się jasne, czemu ten gmach wygląda jak ratusz wymarłego miasta. Poleciał każdy, kto choć raz w życiu prowadził dziecinny stateczek. W epoce wszechobecnych automatów szkolenie nieprzebranych rzesz żywych pilotów byłoby niedorzecznością. No, a ci, co zostali, przenieśli się do węzłów komunikacyjnych na oceanach. Skoro ściągnięto załogi z obiektów pozaziemskich…

— Pięknie — oderwałem się. — A co z łącznością? Nią także zajmą się automaty? Tylko automaty?

— Nie. Nie tylko.

— Czyli że — powiedziałem cedząc słowa — ja nie pójdę spać z innymi…?

Oneska zmarszczył brwi. W jego oczach odbiły się niepewność i zatroskanie.

— Dobrze — wycofałem się. — Nie mówmy o tym teraz. Poczekam.

Przyglądał mi się jakiś czas, po czym znowu pochylił głowę nad najbliższym pulpitem. Przebiegł palcami klawisze, jakby mu przeszkadzało, że tkwią stale w tej samej pozycji.

Zgadza się. Spenetrujemy Galaktykę w promieniu stu lat świetlnych. Piloci wrócą do ludzi, którzy ich wysłali, a nie do ich dzieci czy wnuków. Jedni nie będą się starzeć zamknięci w hermetycznych kokonach pokładowych hibernatorów, a drudzy w niewidocznych półkulach pól siłowych. Już dla tego samego warto położyć do łóżka naszą cywilizację. Choćby i na dłużej niż osiemdziesiąt lat. To zresztą bez znaczenia, skoro tak czy owak w relatywnych miarach minie zaledwie jedna noc. A do tego jeszcze pełna regeneracja biosfery. Nieziszczalne, zdawałoby się, marzenie pokoleń.

Pięknie pomyślane. Czyściutko. Rozwiązać kilka teoretycznych problemów z zakresu teorii pola, obliczyć zastosowania i pójść spać. Tylko tyle.

Zabrzmiały mi w uszach słowa mojej matki: „dłużej będziemy razem…”

Naturalnie. Dlatego witali mnie z takim roztargnieniem. Byli pochłonięci tym, co ma nastąpić. Avia, ojciec, oni wszyscy. Wiedzieli, że kiedy się zbudzą, ja będę starszy o osiemdziesiąt lat. Starszy od matki. „Dłużej będziemy razem…”

Przez plecy przemaszerowały mi mrówki. Zrozumiałem prawdziwy sens tych słów. Jako rówieśnik moich rodziców nie będę żył dłużej od nich. Kiedy realizacja „projektu” dobiegnie końca, Avia, po powrocie „Dyny” starsza ode mnie o kilka lat, stanie się przy mnie podlotkiem. Pojąłem, co oznaczał jej śmiech.

Moje miejsce jest tu, na Ziemi, wśród ludzi. Tak myślałem przez całe życie. Teraz je tracę. Miałem także swoje miejsce w przestrzeni. Zajęli je inni. Trudno. W końcu mogłem po prostu nie wrócić. Nie zawsze wraca się z międzygwiezdnej przestrzeni. Równie skutecznie jak przestrzeń, drogę powrotu zagrodzić może czas. Osiemdziesiąt lat…

Przeszedłem na środek pokoju, usiadłem i rozpiąłem bluzę na piersi.

— Czy teraz — spytałem półgłosem — mógłbym się dowiedzieć, co pan naprawdę myśli o tym wszystkim? Nie jako współtwórca teorii, profesor, a po prostu człowiek?

Nie odpowiedział. Cisza przeciągała się.

Czekałem spokojnie. Po dłuższej chwili uniosłem głowę i spojrzałem w róg pokoju.

Nie było go tam. Nie słyszałem, kiedy podchodził do okna. Stał odwrócony tyłem i patrzył w niebo.

Minęła minuta. Może półtorej. To już była odpowiedź. W każdym razie coś, co mogło ją zastąpić.

Zabrzmiał sygnał i w aparacie ukazała się twarz Tarrowsena. Profesor drgnął, odwrócił się, spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem, po czym mruknął coś niezrozumiale i szybkim krokiem podszedł do biurka.

— Skończyliście? — padło z głośnika.

— Tak… Chyba tak…

— Gdzie on jest?

— Tutaj — powiedział profesor. Wstałem i ustawiłem się na wprost ekranu.

— O co chodzi? — spytałem.

— Czekam na was. Zdążycie przed nocą?

— Masz coś do załatwienia? Mogę ci pomóc. Na przykład wyprasować piżamę. Bo nie wiem, co jeszcze mogłeś odłożyć na ostatnią chwilę. A testamentu i tak nie ma komu zostawić.

Niepotrzebnie dałem się wyprowadzić z równowagi. To dlatego, że robił wrażenie człowieka pochłoniętego bez reszty własnymi sprawami. Nie lubię tego u siebie i u innych. Skąd niby miałem wiedzieć, że czeka.

— Jedziemy do ciebie — uciął Oneska.

Milczał przez całą drogę. Skupiłem uwagę na ruchu ulicznym. Po tym, czego nauczyłem się w czasie snu, w kabinie datorów, przyjmowałem bez emocji niezliczone sytuacje, z których każda dziewięć lat temu musiałaby znaleźć epilog w szpitalu. I to przy pewnej dozie szczęścia. Uświadomiłem sobie, że uwierzyłem obliczeniom, jakie legły u podstaw zastosowań teorii Hanka. Podobały mi się nagłe, ostre łuki, kreślone przez pojazdy mijające przeszkody w odległości milimetrów.

Przelecieliśmy tunel prowadzący na jedno z podmiejskich lotnisk i wjechaliśmy w górzysty obszar Parku Świateł. Estakada spłynęła łagodnie na poziom zerowy. Otoczyły nas drzewa, zrazu niskie, między którymi przeświecały golizny nagiego gruntu. Po upływie kilkunastu minut pojazd zwolnił i skręcił w boczną drogę, a raczej wznoszącą się stromo leśną przecinkę. Przed nami wyrosło dość długie zbocze. Była to najwyższa i najmniej uczęszczana część parku, rozciągającego się na obszarze kilku tysięcy hektarów.

Wtedy dopiero Oneska przemówił.

— Pójdziesz spać z innymi — rzucił. — Ale nie na osiemdziesiąt lat.

Te słowa padły zbyt nagle, abym potrafił od razu pojąć ich sens. Mimo to przymknąłem oczy i zagryzłem wargi.

— Miałem ci tego nie mówić — ciągnął profesor. — Ale w duchu przygotowałeś się już przecież na całą osiemdziesiątkę… więc jednak zaskoczyliśmy cię w końcu jakąś dobrą wiadomością. O to tylko chodziło. O twoje nastawienie do sprawy.

Nastawienie. Tak. O tym nastawieniu słyszałem już od Avii.

Uniosłem powieki. Las gęstniał. Obejrzałem się i zobaczyłem widniejące w dole miasto. Do szczytu pozostało najwyżej sto metrów. Coś zalśniło. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem majaczące za drzewami zarysy półkolistej budowli, jakby powleczonej szkliwem.

„Nie na osiemdziesiąt lat” — powtórzyłem sobie w duchu.

Загрузка...