Rozdział 6

Zbudził mnie ruch na zewnątrz bazy. Uniosłem się w fotelu i słuchałem.

— Sarna — powiedziałem po chwili. — Przyprowadziła małe, zziębnięte sarniątko.

Mój głos brzmiał fałszywie.

Dźwięk powtórzył się. Był teraz inny. Dochodził jakby z przedsionka.

— Przeciąg — uśmiechnąłem się. — Zapomniałeś zamknąć drzwi. Pewny, że ujrzę pusty przedsionek, uchyliłem drzwi. Za progiem stał automat. Wyglądał jak pies, proszący, żeby go wypuścić na dwór. Mrugał pomarańczowym światełkiem.

Oprzytomniałem w mgnieniu oka. To nie ja, tylko automat. W takim razie sprawa jest poważna.

Cofnąłem się, włożyłem bluzę, kaptur, sprawdziłem je i obejrzałem to światełko z bliska. Przygasło już. Jakby sprawca alarmu zorientował się w sytuacji i oddalił na palcach. Wstrzymałem oddech i wytrzeszczyłem oczy. Nie. Lampka paliła się naprawdę.

— Chodźmy popatrzeć — powiedziałem. Wysunąłem przed siebie miotacz i wyszedłem.

Szkoda, że w ciszy nie słychać także zapachów. Na przykład — zapachu idące] wiosny. Jeszcze panuje chłód. Ale w południe będę mógł pójść poszukać pierwszych rozwiniętych pączków.

Zatrzymałem się przy najbliższym posterunku obserwacyjnym. W powietrzu panował spokój. W nocy także nie było wiatru. Ani wieczorem, kiedy wypadłem z bazy gasić pożar, powstały w mojej wyobraźni.

Ale klapa aparatu była otwarta. Ktoś lub coś zaglądało do przystawki rejestrującej.

Zbliżyłem się i ukląkłem. Uważnie zbadałem spojenia, po czym zajrzałem do środka.

Komora była pusta. Bęben z zapisem zniknął.

Wyprostowałem się powoli i dłuższą chwilę nasłuchiwałem. Nic. Najmniejszego poruszenia w czarno-białym lesie.

Wstałem nie dotykając urządzenia i zastanowiłem się. Gdyby rzecz miała miejsce wieczorem, powiedziałbym sobie coś do słuchu. O roztrzęsionych pilotach, którzy zapominają, z czego żyją. Wróciłbym do bazy i poszperał po kątach.

Ale teraz mijała właśnie szósta. Świt, jak na tę porę roku. A o świcie moje szare komórki działają mniej więcej normalnie.

O czymś istotnie wczoraj zapomniałem. Automat strażniczy, zamiast na swoim stanowisku przed wejściem, spędził noc wewnątrz bazy, w przedsionku.

Tylko na to czekali — przebiegło mi przez myśl.

— Kto? — spytałem półgłosem.

Pokiwałem głową i zawróciłem po nowy bęben pamięciowy, Nie przeszedłem nawet dziesięciu kroków, gdy zatrzymał mnie kolejny odgłos. Brzmiał inaczej niż ten, który mnie obudził. Nie miał nic wspólnego z sarnami. Ani czyimiś krokami. Było to raczej szuranie. Jakby ktoś ciągnął po ziemi ciężki, wypchany worek.

— Trzeba ci dobrego psa — powiedziałem już pełnym głosem. — Mogłeś wcześniej o tym pomyśleć.

Mój głos obudził ciszę. Dzwony. Słuchałem ich jakiś czas, po czym wyprostowałem dłonie i podsunąłem je sobie przed oczy. Końce palców drżały.

— To z głodu — mruknąłem. — Nie powinno się słuchać takich rzeczy przed śniadaniem.

Stałem dalej. Minęła minuta, może dwie. Znikąd nie dochodziły już żadne odgłosy. Poza tymi, które stanowiły niejako integralną cząstkę powietrza.

Załóżmy, że to nieprawda. Że wczoraj sam, nie wiedząc, co robię, otworzyłem komorę aparatu obserwacyjnego i cisnąłem bęben w krzaki. Że to szuranie, które przed chwilą dobiegło z głębi parku, to także cisza. Ale stara maksyma pilotów obowiązuje. Każda wątpliwość, jeśli już powstanie, musi zostać rozproszona. W sposób rzeczowy i sprawdzalny.

Przed wejściem zatrzymałem się, zaskoczony nieuchwytną zmianą w otoczeniu. Odwróciłem się błyskawicznie. Nic. Milczenie.

Dzwony były nieobecne. Ktoś pozamykał piszczałki organów. Uderzyła mnie nowa myśl.

— A jeśli — powiedziałem cedząc słowa — wszystkie te buczki i organy grały naprawdę? Jeśli to było zaproszenie? Albo przeciwnie, zapowiedź czyichś odwiedzin?

Pomyślałem chwilę. — Nie — stwierdziłem wreszcie. — To tylko cisza.

Zaraz za przecinką skręciłem w prawo i klucząc między drzewami szedłem kilkanaście minut wzdłuż linii wzgórz. W tę stronę nie zapuszczałem się jeszcze nigdy. Pomyślałem, że nie zaszkodzi sprawdzić, czy w poszyciu nie wycięto gdzieś podobnej drogi jak moja, wyprowadzającej na łąkę w bezpośrednim sąsiedztwie miasta. Trafiłem na dwie lub trzy polanki wysunięte klinem ku górze, ale każda kończyła się ślepo.

Nie byłem sam. Dziesięć metrów przede mną sunął automat uzbrojony w miotacz. Drugi, taki sam, strzegł moich pleców.

Las cofał się faliście ku wzgórzom. Wyszedłem na łąkę. Po tej stronie miasta była szeroka, płaska i biegła aż ku widniejącym w odległości dwóch kilometrów kompleksom ogrodniczym. Srebrno-białe wieżowce upraw hydroponicznych lśniły w słońcu jak rtęć. Szare proste dachy powtarzały się w nieskończoność. Podmiejski kombinat rolny zajmował obszar kilku tysięcy hektarów. Wzdłuż splątanych torowisk i pasów transportowych rosły teraz pojedyncze, wesołe brzózki.

Zatrzymałem się. Iść dalej łąką nie miało sensu. Zresztą teren wyglądał na podmokły. Po namyśle skręciłem w stronę południowej części parku, przechodzącej w dawny pas ochronny zieleni. Określenie to straciło rację bytu i nieprędko ją odzyska. Za pięćdziesiąt lat będziemy raczej wyrąbywać pasy swobodnego ruchu. Minąłem pierwsze grupy drzew, rozgałęziających się przy samej ziemi jak wiklina i wszedłem na zbocze. Postanowiłem iść w górę, jak długo pozwoli na to poszycie, po czym wrócić wzdłuż lasu do przecinki.

Sunący przodem automat dotarł do małego garbu, jakby pozostałego po dawnym torowisku, wspiął się na jego grzbiet i stanął. Już sięgałem do nadajnika, tkwiącego w kieszeni bluzy, kiedy ujrzałem, że płaski wysięgnik prowadzący miotacz, zmienia położenie. Moment i przestałem mieć wątpliwości.

Wytężyłem wzrok. Zbocze, miejscami bielejące jeszcze łatami śniegu, kilka drzewek, rozłożyste krzewy.

Nagle przejrzałem. Na skraju lasu, do połowy wysunięty z gęstwiny, stał jeleń.

— Jak… — nie dokończyłem. „Jak żywy” — chciałem powiedzieć, ale w tym samym ułamku sekundy lufa miotacza połączyła się cienkim promieniem z głową zwierzęcia. Rozległ się syk rozciętego powietrza i niemal równocześnie głuchy łomot trafienia. Nad wierzchołki drzew wzbiła się czapa czarnego dymu, który zaraz zaczął opadać.

Jeleń rzeczywiście był jak żywy. Właśnie „jak”. Bo do żywego zwierzęcia automat z pewnością nie otworzyłby ognia.

Odczekałem kilka minut i sięgnąłem po analizator. Dokładnie tak, jak się spodziewałem. To samo.

— Inwazja — mruknąłem. Coś, czego dotąd nie brałem pod uwagę. Dlatego Tarrowsen i Oneska byli tacy przepłoszeni. Już coś podejrzewali. Na przykład dwa dni przed pójściem spać przechwycili sygnały, emitowane ze zbliżającego się źródła. Ale już nie mogli, czy nie chcieli, poczekać, co z tego wyniknie. Zwalili to na mnie.

Bzdura. Nie jestem pierwszy. Gdyby chodziło o inwazję, dawno byłoby już po wszystkim. Występowałbym teraz na Ziemi jako intruz, anachronizm, a nie gospodarz.

Czy to ma znaczyć, że czuję się gospodarzem?

A może człowiek w ogóle nie jest tutaj potrzebny? Może tylko rozplenił się jak chwast, tłumiąc rozwój szlachetnych gatunków, predestynowanych do roli prawdziwych władców układu? Galaktyki?

Uśmiechnąłem się.

— Za długo stoisz w miejscu — powiedziałem. — Cisza — dodałem ostrzegawczo.

Uruchomiłem pierwszy automat, poczekałem, aż oddali się na bezpieczną odległość i ruszyłem za nim. Dzień miał się ku końcowi. Słońce zachodziło jeszcze wcześnie.

Zostawiłem przed wejściem obydwa automaty i zająłem się komputerem. Miałem zaległości.

Wszystkie zespoły hibernatora pracowały normalnie. Wskaźniki poboru mocy, zasilania, stymulacji pola, układów zabezpieczających stały bez drgnienia w pozycjach zerowych. Dyskretne receptory zainstalowane wewnątrz sypialni także odbierały wiadomości wyłącznie pomyślne. Skład atmosfery, ciśnienie, wilgotność, temperatura — wszystko idealnie zgodne z programem.

W hibernatorze brakowało tylko mikrofonów. Nie były potrzebne. Ludzie w stanie anabiozy nie mówią przez sen. Nawet nie chrapią.

Przeniosłem wzrok na ekran dalekiej łączności.

Drogi statków, znaczone krociami punktowych nakłuć, wydłużyły się. Każdy z tych punkcików przechodzi przez wiele fotolatarni, zanim trafi do bazy komputerowej na granicy Układu Słonecznego. Dopiero stamtąd płyną do mnie te kropeczki, już uporządkowane, przetworzone w ideogramy gwiezdnych dróg.

Statki dotarły do połowy górnej części ekranów. Jeszcze cztery, pięć lat i obok niteczek pojawią się liczby. Potem bezpośrednie wezwania. A w końcu słowa.

Wtedy będę już tkwić w sąsiedniej niszy, leżąc na wznak i czekając, aż oni zrobią swoje tam, dokąd dolecą, potem zasną, zbudzą się znowu i ujrzą Ziemię. Wówczas nadejdzie koniec ciszy. I wszystkiego, co się w niej lęgnie.

Zapatrzyłem się w paciorkowate wykresy, jakby każdy z tych punkcików był twarzą pilota. Nie powiedzieli mi, kogo wysłali. Ale mogłem wymienić pierwsze z brzegu nazwisko i mieć pewność, że nie spudłowałem.

Nagle obraz na ekranie zmętniał mi w oczach. Pod pulpitami obudziło się wysokie, jękliwe zawodzenie. Linie na głównym ekranie skoczyły i zaczęły pulsować przerywaną sinusoidą. Tarczę po-szatkowały skośne, poprzeczne pasy. Pojawiła się blada siatka, roztapiająca kontury obrazu.

Tego było mi już za wiele. Odwróciłem się gwałtownie i zaciśniętą pięścią wyrżnąłem w kant stołu. Na moment pociemniało mi w oczach. Ale kiedy zwróciłem się ponownie w stronę ekranu, Wszystko było jak przed chwilą. Obraz ledwie widoczny, bladawa siateczka, przerywane, skaczące linie. Tyle, że nie mogłem ruszyć ręką.

Ale teraz wiedziałem. Rzuciłem się do pulpitu komputera. Dopadłem bloku awaryjnego i wcisnąłem kilka klawiszy naraz. Ekran kontrolny, wpuszczony w przystawkę z wyjściami bezpośredniej sygnalizacji, rozjaśnił się. Utkwiłem w nim wzrok. Sekunda, dwie, trzy…

Tarcza pozostała czysta.

Wyprostowałem się powoli. Przestałem cokolwiek rozumieć.

Zaburzenia łączności nie mają nic wspólnego z lotem naszych załóg. Nawet gdyby którejś z nich meteor rozbił nadajnik, nie mogło się to przytrafić wszystkim naraz. Poza tym zakłócenia występują także w torze idącym od hibernatora. A teraz komputer orzeka, że cała aparatura bazy działa sprawnie. Od tego orzeczenia nie ma odwołania.

Po zastanowieniu zblokowałem kilka sekcji i zażądałem wyjaśnień. Oparłem dłonie na krawędzi pulpitu i czekałem.

Minęło kilkanaście sekund. W okienkach przeskoczyły liczby. Rozległ się arytmiczny stukot, jakby ktoś nadawał morsem. Bęben wykonał kilka błyskawicznych obrotów, cofnął się, znowu zawirował i raptownie stanął. W prostokątnym wizjerze sumatora zapaliło się rozwiązanie.

Obcy sygnał.

To wszystko. Obcy sygnał. Obcy sygnał…?

Tym razem sprawa nie wymagała wielu zabiegów. Rzecz mieściła się w programie.

Uruchomiłem peleng.

Światełka przygasły. Prostokątne okienko przedzielone układem współrzędnych jakby powiększyło swoją powierzchnię. Ukazały się dwa punkciki. Wędrowały w górę, ciągnąc za sobą delikatne, ledwie widoczne niteczki. Nagle stanęły. Chwilę trwały bez ruchu, po czym zafalowały i szybko spłynęły w dół, znikając za ramą ekranu. Koniec.

— Koniec — powiedziałem głośno. — O ile? Pięć sekund za późno? Trzy sekundy?

Bez zbytniego zainteresowania omiotłem spojrzeniem obydwa poziomy ekranów. No tak. Żadnych skoków, przerw, podejrzanych mgiełek. Nic. Czyste, łagodnie poświęcające tarcze, mówiące wszystko, co powinienem wiedzieć.

Obcy sygnał. Tutaj to mogło oznaczać tylko jedno. W bezpośrednim sąsiedztwie mojej bazy, kto wie nawet, czy nie na tym samym wzgórzu, pracuje nadajnik dużej mocy. Taki jak mój.

Już go miałem. Linie namiarowe prowadziły mnie jak po sznurku. Ściśle, po dwóch sznurkach. Pozostało mi tylko czekać, aż przetną się na siatce współrzędnych.

Wtedy przestał nadawać. Jakby obserwował każdy mój ruch. Odczekał specjalnie do ostatniej chwili, żeby mi dopiec. — Obłęd — warknąłem.

Uspokoiłem się.

Pomyślmy chwilę. Kto może bawić się nadajnikiem zdolnym, powiedzmy, do nawiązania łączności z Ganimedem? Kto wszedł akurat w pasma przesyłowe, zastrzeżone dla bazy?

Jest ktoś taki. Wiem, że to niemożliwe. Ale pomińmy kwestię możliwości. Cisza także nie może dzwonić. A dzwoni.

Mój poprzednik. Podrzemał chwilę, wstał, zrobił kilka przysiadów i zabrał się do nadajnika.

Nie. Zapis, przekazany przez jego aparaturę, był dokładny. Z pominięciem „rozmowy” o polowaniu, ale ta nie ma tu nic do rzeczy. Ktoś, kto czuwał przede mną, wszedł do hibernatora zaprogramowanego na sześćdziesiąt lat. Dostałem komplet danych. Na to, żeby przestroić komputer i węzły łączności z automatyczną rejestracją, ten ktoś potrzebowałby nie dwudziestu, ale dwustu lat. Był przecież sam.

Odszedłem od pulpitu. Usiadłem w fotelu, położyłem głowę na oparciu i zamknąłem oczy.

Cisza. Już pozorna. Jak w przestrzeni. To nic, że znowu odzywa się we mnie tym rezonansem, od którego płoną lasy. Teraz nie wolno mi tego słuchać.

Hibernator jest w porządku. Sygnalizacja także. Ani załogi oddalone już o kilkanaście parseków, ani system komunikacyjny miasta nie wysyłają tych sygnałów, które zakłócają łączność tu u mnie. Pozostaje jedno. To co uznałem za niemożliwe. Baza. Któraś z dwóch strażnic czekających na swoje dwudziestolecie.

Obie zlokalizowano nie dalej niż w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od hibernatora. To pewne. Każda wygląda inaczej. Mogę minąć, na przykład, skupisko drzew, ścieśnionych trochę bardziej niż w innych miejscach. Otrzeć się o stary kamieniołom. Albo zamkniętą na cztery spusty parkową restaurację. Przystanąć nad wykopem, który wyda mi się stawem.

Jeszcze jedno jest pewne. Będę szukał. Tak długo, aż wejdę w pień jakiegoś drzewa, zanurzę stopę w stawie i wyjmę ją nie zamoczoną, oprę się plecami o nie istniejącą skałę.

Będę szukać… zaraz.

Uniosłem się. Strzeliłem palcami i uśmiechnąłem się do warującego przy wejściu automatu.

Oczywiście, że będę szukać. I znajdę. Muszę mieć dobrze zamącone w głowie, jeśli nie wpadłem na to od razu.

Moja baza jest z metalu. W każdym razie jej wierzchni pancerz. Nie ma powodu, dla którego pozostałe mieliby budować z plastyku. Czy drewna. A skoro tak, to istnieje prościutki sposób. Powiedziałbym, szkolny.

Czujniki ferroindukcyjne. Wystarczą dwa. Nastawione, powiedzmy, na pięćset metrów. Żeby nie prowadziły mnie stale tylko do miasta albo do najbliższego węzła komunikacyjnego.

Wstałem. Wyszedłem do przedsionka i otworzyłem kwadratowe drzwiczki magazynu sprzętu. Przywołałem automat i kazałem mu wynieść przyrządy oraz narzędzia do ich zamocowania.

Po trzech kwadransach urządzenie było gotowe. Na podłodze, niedaleko wyjścia, spoczywały dwa niewielkie walce przytwierdzone do wąskich pojemniczków. Same czujniki zajmowały najmniej miejsca. Ale chciałem mieć swobodę działania i wolne ręce. Postanowiłem, że dam je automatom, a dla siebie zachowam tylko podręczny pulpit dyspozycyjny. To wymagało dodatkowego wyposażenia i trochę pracy. Jeśli już raz trafię na ślad, nie wolno mi przegapić niczego. Chociażby na przykład istnienia dwóch baz leżących dokładnie jedna za drugą w odległości do dwustu metrów.

Przygotowałem automaty i zacząłem się ubierać. W pewnym momencie zatrzymałem się.

— Dobranoc — powiedziałem. — I to wszystko. Na dzisiaj.

Stałem jeszcze z minutę, przyglądając się swojemu dziełu. W końcu potrząsnąłem głową, zrzuciłem bluzę i poszedłem do łazienki.


Trzeba uważać. Na pewno nie powinienem zwlekać zbyt długo. Ale moim głównym zadaniem jest wrócić tutaj. W stanie, który pozwoliłby mi jeszcze trochę popracować.

Dochodziła jedenasta. Od kilku godzin na dworze panował mrok. Wzięło mnie na dobre, skoro o tym zapomniałem.

Słaby wiatr niósł zapach wiosny. Już wczoraj dawała znać o sobie. Dziś była obecna w każdym zaczerpnięciu powietrza.

Rozstawiłem automaty na przeciwległych krańcach polanki, miotacz przewiesiłem przez pierś i odblokowałem czujniki.

Przez chwile nie działo się nic. Nagle wskazówki w okienku wydłużyły się i zetknęły. Wypłynęły cyfry namiaru.

Przyjrzałem im się, po czym uniosłem głowę i pobiegłem wzrokiem ku sąsiedniemu wzgórzu, połączonemu z moim czymś w rodzaju siodła.

Osiemset metrów. Może kilometr. Jak na sąsiednią bazę, zdecydowanie za blisko. Ale nikt nie pytał mnie o zdanie.

Nie spuszczając oczu ze wskaźnika, osłoniłem go dłonią od słońca i zacząłem iść. Z lewej i z prawej, zachowując odległości posuwały się automaty.

Dotarłem do końca polany i nie zatrzymując się wszedłem w zarośla. Kilka następnych minut, trzymając ręce z pulpitem nad głową, taranowałem poszycie. Dalej było nieco luźniej. Wystarczyło jednak tych kilkanaście metrów, abym przemókł do suchej nitki. Każda gałązka dźwigała paciorkowate sznury kropel. Tam gdzie nie docierały promienie słońca, panował przenikliwy chłód.

Na czas forsowani:-; poszycia umilkły wszystkie buczki i dzwony. Słyszałem tylko chrobot kolców i wściekłe przeciąganie ciała przez coś równie dobrze nadającego się do spacerów, jak wnętrze góry. Gdyby nie jeleń a słoń stał w tych krzakach, przeszedłbym pod jego trąbą niczego nie widząc.

Wreszcie wyszedłem na przełęcz, to znaczy na owo dostrzeżone z góry siodełko. Moja broda i policzki płonęły od tysięcy zadrapań i ukłuć. Ale czujniki funkcjonowały bezbłędnie.

[Ku szczytowi następnego pagórka wiodła ogołocona z drzew i zarośli droga, przypominająca przecinkę na górskiej grani. Nie kończyła się ślepo. W miejscu, gdzie stałem, odbijała w prawo, skręcająć w wąskie łożysko dawnego potoku lub w dawny trakt. Tam było miasto.

Ta przecinka zaprowadzi mnie prosto do przedsionka. Postoję pod drzwiami i posłucham, czy nie chrapie przez sen. I czy to nie jego anteny płatają figle moim odbiornikom.

Jeśli zamiast w hibernatorze zastanę go w fotelu, przed automatem produkującym stalowe jelenie, to…

Pięknie. Znajdźmy go najpierw.

Pomiary kątowe straciły sens. Puściłem jeden z automatów przodem i odczekawszy chwilę, ruszyłem środkiem ścieżki. Wyglądała jakby przestano ją pielęgnować cztery, powiedzmy pięć lat temu. Tak właśnie powinna wyglądać,

Szedłem nie śpiesząc się, wciąż jeszcze mokry od potu i prysznicu, jakim uraczył mnie las. Głęboko wciągałem do płuc powietrze. Pokłuta twarz paliła teraz żywym ogniem. Zrzuciłem kaptur i rozpiąłem bluzę pod szyją.

Dochodziłem do szczytu. W perspektywie przecinki wyłaniały się już pomniejszone korony drzew, rosnących na przeciwległym stoku. Rozstępowały się, w miarę jak pokonywałem odległość, odsłaniając kolejne odcinki ścieżki. Las był jak wyciosany z kamienia. W powietrzu panował doskonały bezruch. Przecinkę porastała niska trawa z rozległymi kępami mchu. Posuwałem się niemal bezszelestnie.

Wierzchołek był tuż. Nagle, bez żadnego widocznego powodu, idący przodem automat stanął. Zrobiłem jeszcze dwa kroki do przodu i zatrzymałem się również.

Szedł tak samo cicho jak ja. Kota usłyszałbym wcześniej, z większej odległości. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Mało brakowało, a byłbym się uśmiechnął. Tak miękko chodzą ludzie, których nie ma.

Nie pomyślałem o ciszy. Nie tym razem. Od pierwszej chwili wiedziałem, że zabawa się skończyła. Oto coś, co prędzej czy później nastąpić musiało. Po prostu. Pomimo że sama myśl o tym graniczyła z obłędem. Ale mój umysł nie pracował nigdy tak jasno, jak w tym momencie.

Utkwiłem wzrok w perspektywie przecinki. Prawą dłoń oparłem na uchwycie miotacza. Zza wysokich paproci rosnących po obu stronach ścieżki, na skraju lasu, wychynął znajomy kształt. Ujrzałem najpierw skrawek jasnego, niemal białego kaptura, plamę twarzy, bluzę…

Pilot. Dzisiaj nie przypominał dobrze ustawionej sarny. Ani jelenia. Wszystko jedno, prawdziwego czy z metalu. Zresztą nie szło mu o to. Nie wyglądał na zaskoczonego moim widokiem.

Zbliżył się jeszcze o kilka kroków i stanął.

Cisza. Uprzytomniłem sobie, że dzwony ruszyły. Pewnie już jakiś czas temu, tylko że nie zwróciłem na nie uwagi. Słusznie. Nie przeszkadzały mi.

Wyprostował się. Niepokoiło mnie to, że nie widziałem jego oczu. Teraz je zobaczyłem. Były przymrużone, jakby patrzył pod słońce. Ale stał w cieniu. Musiałem dobrze wytężyć wzrok, zanim dostrzegłem, że ma twarz ciemną od opalenizny i zarostu.

Uniósł ramię i pozdrowił mnie.

Nie ma go tam. Halucynacja.

Jeśli jednak jest, niech się odezwie. Podskoczy. Zagwiżdże. Powie kilka słów o pogodzie.

— Ty jesteś… z drugiej dwudziestki — zaczął.

Jego głos brzmiał dość cicho. Mimo to zdołał otworzyć jakiś kanalik w moim mózgu.

— Prowadź do siebie — rzuciłem twardo. — Chcę obejrzeć twój nadajnik.

Zrobił nieokreślony ruch głową i uśmiechnął się. Zęby miał białe jak wilczur. Znowu nie widziałem jego oczu. Odruchowo uniosłem wyżej wylot miotacza. To go zatrzymało. Automaty czekały bez drgnienia. Dla nich było to po prostu spotkanie z człowiekiem.

Utkwił wzrok w miotaczu. Przyglądał mu się chwilę, po czym spojrzał mi w oczy. Jego prawa brew powędrowała do 'góry. Teraz dopiero spostrzegłem, że nie miał broni.

— Byłem… przed tobą — powiedział.

Aha. Był przede mną. Wlazł do hibernatora zaprogramowanego na sześćdziesiąt lat. Dlatego właśnie stoi tu teraz i uśmiecha się. To znaczy uśmiechał się jeszcze trzydzieści sekund temu.

— Jak się nazywasz? — spytałem.

— Gummi — powiedział szybko. — Mów po prostu: Gumm.

— Jesteś z Centrali?

Przytaknął ledwo zauważalnym ruchem głowy. Dzwony ucichły. Ogarnęło mnie rozdrażnienie.

— Próbowałeś się leczyć? — warknąłem. — Czy machnąłeś ręką?

— A ty? Proszę. Partner.

Milczał dłuższą chwilę, przyglądając mi się badawczo. Teraz widziałem już dokładnie głębokie, faliste bruzdy na jego czole i wcięcia wzdłuż nosa, które czyniły jego usta wypukłymi i zapewniały im byt niezależny od reszty twarzy. Policzki miał zapadnięte i szarawe. To znaczy te niewielkie części policzków, jakie pozostały wolne od zarostu. Ale najciekawsze były jego oczy. Szeroko otwarte i zasnute mętnym nalotem. Oczy człowieka, który bez szkieł nie dojrzy własnej wyciągniętej ręki.

— Nie — odezwał się w końcu, jakby z żalem. — Ty nie. Jesteś tu za krótko… Cztery lata, prawda? Może pięć?…

— Nie wiesz? — spytałem łagodnie. — Pięknie — zmieniłem ton. — Idziemy do ciebie. Pogadamy. Tylko przedtem rzucę okiem na twoje nadajniki.

Drgnął. Przez moment wydało mi się, że przybladł. Ale nie mógłbym przysiąc.

— Nie — powiedział. — Wolałbym nie. Mocniej ścisnąłem miotacz.

— Prowadź — powtórzyłem spokojnie. — Krótko, to dość względne określenie. Może jestem tu krótko dla kogoś takiego jak ty. Ale dostatecznie długo, żeby pociągnąć za spust, kiedy uznam, że powinienem to zrobić.

Zesztywniał. Przez moment mierzył mnie spojrzeniem. Z jego oczu pozostały szparki.

— Nie pójdziesz tam — rzucił ostro. — Albo pójdziesz sam. Nie wziąłem broni — dodał, jakby to coś wyjaśniało.

— Właśnie — podchwyciłem. — Ale ja wziąłem. Jesteś… z kimś? Zawahał się. Poruszył wargami i przełknął ślinę. Wyglądał, jakby

właśnie zrzucił z pleców worek, wypchany żelastwem.

— Kto jest z tobą? Kobieta?

Zwilżył wargi językiem i skinął głową. Jego oczy celowały teraz w czubki moich butów.

Uderzyła mnie pewna myśl.

— Położyłeś ją spać, czyż nie? — spytałem. — Zamknąłeś ją w swoim hibernatorze. Dlatego ja odebrałem normalny zapis, kończący się zatrzaśnięciem klapy. Wszystko się zgadza. Poza osobą śpiącego. Po co to zrobiłeś? Po co brałeś ją ze sobą, jeżeli teraz i tak jesteś sam? Pokłóciliście się? Chciała do mamusi? Ponownie przełknął ślinę. Na czoło wystąpił mu pot.

— Ona… — wykrztusił —…nie wiedziałem, że zostaje. Nie powiedziała mi. Kiedy przyszła, było po wszystkim. Tamci już spali. Co miałem zrobić?

W ułamku sekundy ujrzałem przed oczami twarz Avii. Wyprostowałem się, aż mi w piersi zatrzeszczało.

— A teraz co robisz? Poruszył bezradnie ręką.

— Pracowałem normalnie… — powiedział cicho. — Zostawiałem ją w domu. A potem… — zająknął się — potem ona poszła… to znaczy zasnęła. Zamknąłem ją w hibernatorze. Więc sam musiałem zostać. To chyba logiczne — dokończył niemal szeptem.

Zastanowiłem się. Logiczne. Jak pętla czasu. I równie prawdopodobne. Zgoda, że w każdej bazie był tylko pojedynczy hiberna-tor, właśnie taki jak u mnie. Ale na upartego potrafiłbym w nim zmieścić drużynę siatkówki. Co dopiero parę nierozłącznych kochanków.

— Logiczne — burknąłem. — Pod warunkiem, że nie wie się tego, co ja. Co my wszyscy, dla których zbudowano w tym lesie księżycowe bazy, udające… a propos — wtrąciłem — pod czym mieszkasz? Co to jest? Domek z piernika? Skarpa? Karmnik dla zwierząt? Czy po prostu kupa kamieni?

Uniósł głowę. Jego oczy stały się czujne.

— Nie wiem, o czym mówisz — powiedział z namysłem. Wzruszyłem ramionami.

— Nie wiesz? — zdziwiłem się. — Jak myślisz, dokąd szedłem tą ścieżyną, o którą przestałeś się troszczyć, kiedy, jak powiadasz, znowu zostałeś sam? Do ciebie. Powiem ci, co to jest. I gdzie. Za kilka minut.

Wezwałem pierwszy automat. Podszedł na swoich ptasich łapach, niezdarnym ruchem wyminął stojącego na ścieżce mężczyznę i zaczął się oddalać.

Ruszyłem za nim, ale człowiek, który nie poszedł spać, zastąpił mi drogę.

— Nie pójdziesz tam.

Mówił cicho, ale w jego głosie było coś, co skłoniło mnie do zastanowienia. Coś więcej niż upór. A nawet strach. On miał pewność, że nie pójdę. W każdym razie, że nie dojdę. Zatrzymałem się.

— Co zrobiłeś z bazą? — spytałem.

Skwitował to grymasem, jakby chciał się uśmiechnąć i zrezygnował na skutek oporu mięśni twarzy.

— Nic — oświadczył. — Zaprogramowałem tylko automaty na hasło. Zniszczą każdego, kto podejdzie i nie potrafi powiedzieć dwóch prostych słów.

— Jak prostych? — mruknąłem. — Romeo i Julia? Nie. To zbyt rzewne. Już wiem. Orfeusz i Eurydyka. Przy odrobinie dobrej woli znalazłyby się nawet analogie…

— Imię i nazwisko — powiedział bez wahania. — Dziewczyny, która chce mieć spokój. Możesz mnie sprzątnąć. Ale do bazy nie wejdziesz. Chyba że zgadniesz. Chcesz spróbować? Była taka bajka o rozbójnikach i Sezamie. Nie mówię o analogiach, ale możesz się zabawić. No wiec?

Nie odpowiedziałem od razu. Na dobrą sprawę facet mógł się podobać. Jego zimna krew. I sposób stawiania sprawy. Jego oczy wciąż jednak kazały mi mieć się na baczności. Przeczyły jego opanowaniu. Sprowadzały je raczej do stępienia. Czy rezygnacji. Ale nie takiej, żeby zrobił wszystko, co mu powiedzą. Tak jak to bywa, kiedy człowiekowi nie zależy już na niczym.

Bluffował. Gdyby był tym, za kogo się podawał, nie programowałby automatów na hasło. Nawet gdyby naprawdę obiecał jakiejś dziewczynie, która chciała mieć spokój, że nikt jej nie, zbudzi. Kim był w takim razie? Lub jeśli to coś innego niż zwykły bluff?

— Co proponujesz? — spytałem obojętnym tonem. Zatrzymałem automat, który osiągnął już najwyższy punkt wzniesienia i dodałem: — Zostajemy tutaj? Zapraszasz mnie na piknik? Trochę chłodno, ale ostatecznie raz na czterdzieści lat… No cóż, o tej porze kluby nieczynne.

Twarz mu się wydłużyła. Jego dłoń uniosła się do czoła, ale zatrzymał ją w pół drogi i opuścił.

— Ja… — zaczął i urwał.

Zdawało mi się, że wiem, co chciał powiedzieć.

Cisza. Wpierw jakoby wespół z kimś, kto nie chciał zostawić go samego. A potem dzwony. Powinny brzmieć gorzej niż moje. Jeśli słuchałby ich ze świadomością, że o metr za kabiną śpi ktoś, kto chętnie podzieliłby się z nim ich dźwiękiem. Wszystkimi dźwiękami ciszy.

— No dobrze — powiedziałem. — Chodź ze mną. To znaczy, przede mną — poprawiłem się. — Pierwszy pójdzie automat. I pamiętaj, że nabrałem już pewnej wprawy w… polowaniu.

Popatrzył mi w oczy, po czym skinął głową. Bez słowa ruszył z miejsca.

Wydałem dyspozycje automatom, odwróciłem się i poszedłem za nim.

Загрузка...