Rozdział 7

— Cokolwiek robiłem, czy pracowałem, czy słuchałem kawałów, czy nawet… — zawahał się — byłem z dziewczyną, zawsze i wszędzie czekałem — na coś, co dopiero przyjdzie. Jakby ktoś podłączył mój system nerwowy do wibratora. Znasz to? Robisz to co inni, coś mówisz, a w tobie wszystko dygoce. Rodzą się jakieś zalążki myśli, gubisz je, odnajdujesz znowu, ale już zubożałe, matowe, pozbawione perspektywy. Marzysz o chwili spokoju, żeby dojść z sobą do ładu, a kiedy przychodzi, masz ochotę na jedno: pójść spać. Tylko że nie możesz zasnąć. Więc włączasz się znowu, jak zapalniczka, gadasz, machasz rękami. W ten sposób oczyszczasz się z resztek zobowiązań wobec własnych nie donoszonych myśli i możesz zaczynać od początku.

Zapalał się. Wyrzucał z siebie słowa z szybkością młynka. Przerywał, łapał powietrze i mówił dalej wysokim, napiętym głosem. Tylko jego oczy były wciąż nieruchome, jak ślepe.

Tak, to cisza. Nasłuchał się jej, stracił poczucie czasu i wydaje mu się, że te wszystkie dzwony, buczki i piszczałki grały jeszcze, zanim znalazł się sam na tych wzgórzach. Sam? Właśnie. Kilkakrotnie już chciałem mu przerwać, ponieważ miałem wrażenie, że łapię go na tym, jak zaczyna prowadzić swoją grę z pełną świadomością. Jednak wciąż brakowało mi jakiegoś ogniwa, żeby ułożyć sobie tę jego grę w logiczną całość. A musiałem mieć pewność. Dlatego nie mogłem nic zrobić. Jeszcze nie. Mogłem jedno. Udawać, że to, co mówi, przyjmuję za dobrą monetę.

Umilkł. Jego dłonie, leżące na kolanach, unosiły się i opadały w rytm oddechu. Koniuszki palców żyły swoim własnym życiem. Drżały.

— Zajmowałeś się historią? — spytałem.

Powoli zwrócił twarz w moją stronę. Ale nadal patrzył donikąd

— Historią? — powtórzył niezbyt przytomnie. — Dlaczego?. Wzruszyłem ramionami.

— Cała ta opowieść o człowieku, który ani żyć, ani umrzeć nie może, to historia nie przystosowanego. Uporaliśmy się z tym dobre dwa wieki temu. Ale ty nie, prawda? Ty tkwisz po uszy w dwudziestopierwszowiecznym kryzysie cywilizacyjnym. Jakby twoi rodzice nie słyszeli o psychologii, a ty sam o stymulacji homeostazy. Niech będzie. Skoro tak jest, to wszystko się zgadza. Tylko jakim cudem trafiłeś do Centrali? Powiedzmy, że masz swoje sprawy. Ale jak, do diabła, można siedzieć na przykład nad Transplutonem z przekonaniem, że właściwie należałoby zająć się czymś zupełnie innym? Co robiłeś w Centrali?

Drgnął. Utkwił spojrzenie w moich dłoniach, jakby się bał, że za chwilę zrobię coś, co zmusi go do działania.

— W Centrali…? — bąknął. — Ja…? Czekałem.

Nagle oprzytomniał. Zerwał się z fotela i podszedł do mnie. Kąciki ust pojechały mu do góry. Wargi miał spękane, pokryte płatkami zeschłego naskórka.

Zaczai się cofać. Uderzył plecami o oparcie fotela i zachwiał się.

Ale nie zauważył tego.

— Minuty ciszy — wychrypiał. — To było moje życie, rozumiesz?

W jego głosie zabrzmiały równocześnie pasja i skarga. Odruchowo zrobiłem dwa kroki do tyłu. Oparłem się o ścianę i założyłem ręce na piersi.

— Wyjeżdżałem z miasta bez celu i szedłem tam, gdzie rosło kilka drzewek — ciągnął. — Kładłem się na ziemi, zatykałem uszy i wyobrażałem sobie, że ta łąka pode mną biegnie aż po horyzont. Że tam za tymi biednymi drzewkami nie ma tachostrad, torów, fabryk, miast i w ogóle niczego. Tłumów, obecnych na każdym centymetrze Ziemi. Bo podzieliliśmy ją już na centymetry.

Urwał. Jego oddech stał się świszczący. Oczy nadal miał zamglone, ale chwilami zapalały się w nich ostre błyski. Jakby tlący w nim żar przegryzał się na zewnątrz.

— Ziemia — podjął po chwili. — Ziemia. Skrawek zieleni, pagórek, trochę wody. Rozumiesz? Nigdzie i nigdy. Przez całe życie. Pola siłowe, stymulacja, gwizd szosy, grzmot najbliższego miasta, głosy ludzi. Nie ludzi, ludzkie. To różnica. Monotonne, nie do wyłapania, obecne zawsze i wszędzie, jak te… dzwony.

Przyjrzał mi się odrobinę przytomniej. — Wiesz, o czym mówię? — spytał podejrzliwie.

Przytaknąłem spokojnie.

— Wiem. O ciszy.

Podszedłem do klimatyzatora. Zrobiło się duszno. Jakby wokół bazy znowu płonął las. Niespodziewanie dla samego siebie odwróciłem się i zrobiłem krok w jego stronę.

— To byłeś ty?! — rzuciłem. — Prosiłeś o pomoc? Ostrzegałeś? Wyprostował się i zadarł głowę.

— No?! — dalej mówiłem ostrym, naglącym tonem. — Powtórz to teraz. Co, nie tutaj? Proszę bardzo. Wyjdźmy. Będziesz mógł wleźć w krzaki. Jeśli tylko tak potrafisz. Mam tu piękne szpalery. Może rozwiążą ci język.

Jego oczy zmieniły wyraz. Odbiło się w nich niedowierzanie.

— Ja… prosiłem…? Wzruszyłem ramionami.

— Może nie ty. W takim razie przepędziłeś kogoś, kto liczył na to, że mu pomogę. Nie tylko jemu. Nic o tym nie wiesz?

— Ktoś był u ciebie?! — wykrzyknął.

Nie myliłem się. W jego głosie brzmiało coś więcej niż tylko ciekawość.

— No dobrze — machnąłem ręką. — Zobaczymy. Na wszelki wypadek przez jakiś czas będę w lesie przystawać pod każdym krzewem. Możesz sobie wybrać. Jeśli tak zależy ci na dyskrecji. Tymczasem…

— Czekaj — przerwał — o kogo chodzi?! To znaczy… — zreflektował się — przecież tu nikogo nie ma…

Nikogo. Skoro tak, odłóżmy tę kwestię. Może jest szczery. Może nic nie wie. I nie chce się z tym pogodzić. Ale za bardzo go to obeszło, żebym miał mówić dalej.

— Tak — uśmiechnąłem się. — Tu nie ma nikogo. Tylko las, górki i zwierzęta. Czasem coś zaczyna gadać. Ale to bajki. Opowiadam ci bajki.

Twarz mu ściemniała.

— Powiedz — syknął. Pochylił się w moją stroną. Jego ramię drgnęło.

— Nie. To tylko cisza.

— Cisza! — szczeknął.

Czekałem. Minęła minuta. Może dwie.

— Cisza — powtórzył w końcu zmienionym tonem. — Myśli współmierne z czasem. I nie tylko myśli. Wszystko, co robisz. Całe życie marzyłem o ciszy.

— Masz ja teraz — zauważyłem.

Jego oczy rozszerzyły się. Nie pozostało w nich śladu dymu. Tylko płomień. Zrobiły się niemal białe.

— Mam! — wykrzyknął. — I nie pozwolę jej sobie odebrać! Wyprężył się i zacisnął pięści.

Tego było już za wiele. Przyjrzałem mu się odrobinę inaczej. I dłużej. Opamiętał się. Jego oczy przygasły. Opuścił ręce i rozejrzał się, jakby z zakłopotaniem.

— Muszę już iść — powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszałem.

— Czekają na ciebie? — zagadnąłem od niechcenia. Znowu zesztywniał.

— Kto?

— Nie wiem — uśmiechnąłem się. — Może rozmawiacie przez sen? Słyszałem o czymś takim.

— Naprawdę? — mruknął. — Ktoś ci opowiadał? Czy tylko chciałbyś, żeby tak było?

Znowu był sobą. Jak wtedy, na przełęczy, kiedy zastąpił mi drogę. To dawało do myślenia. W jego wypadku dzwony działały widać okresowo. Z przerwami na załatwianie spraw nie cierpiących zwłoki.

Tak czy owak w dalszym ciągu nie wiedziałem nic.

Co gorsza, zacząłem wypadać z gry. Drażnił mnie jego głos. Obecność. Zatęskniłem do ciszy, o której mówił. Nie, nie tej. Mojej ciszy.

Od kiedy przekroczył próg bazy, byłem pewny, że stąd nie wyjdzie. Że muszę go położyć spać, ponieważ na to liczyli ludzie, którzy mnie tu zostawili. Nagle zmieniłem zdanie. Ludzie liczą na coś więcej. Na przykład, chcą wiedzieć. Muszą wiedzieć. Zamykając go teraz w hibernatorze pożegnałbym się z szansa zbadania sprawy do końca. Jeśli nie na zawsze, to na pół wieku. Ale ta sprawa nie może czekać tak długo. W ogóle nie może czekać. Właśnie dlatego muszę zdobyć się na cierpliwość. Kogo on tam ma, w tej swojej bazie, czy… w tym cichym lesie?

Ruszył ku wyjściu. Bez pośpiechu. Duże, wyposzczone zwierzę, spacerujące w klatce. Takie miał ruchy. Można mu się przyglądać bezkarnie. Ale nie wolno podchodzić do prętów.

Odprowadziłem go spojrzeniem. Zniknął w przedsionku, nie odwracając się nawet, żeby mi skinąć głową. Odczekałem chwilę, po czym poszedłem za nim. Stanąłem w przejściu i oparłem się o framugę.

— Przyjdziesz? — spytałem. — Uhm…

— Sam?

Zatrzymał się. Chwile szukał zamka, jakby pierwszy raz miał do czynienia z magnetyczną listwą, stosowaną we wszystkich obiektach Centrali. Wreszcie znalazł. Snop światła uderzył w las.

— Tak — powiedział.

Dopiero kiedy zniknął mi z oczu, wyszedłem przed próg. Dotarłem do miejsca, skąd mogłem dostrzec jego rozpływające się w mroku plecy. Wydał mi się teraz nienaturalnie wysoki.

— Poczekaj! — zawołałem.

Kroki ucichły. Stanął.

— Kiedy przyjdziesz — powiedziałem dobitnie — zatrzymaj się na skraju lasu i krzyknij. Ja także zaprogramowałem automaty na hasło. Nie ruszaj się, dopóki nie wyjdę. Zrozumiałeś?

Z ciemności dobiegł niewyraźny głos.

Postałem jeszcze jakiś czas, po czym wróciłem do kabiny. Omiotłem wzrokiem ekrany i poszedłem do łazienki. Siedząc już przy stole zacząłem nasłuchiwać. Podniosłem do ust kostkę koncentratu. Moja ręka zastygła w pół drogi.

Są. Pojawiają się w sekundowych odstępach. Najpierw jest jeden czysty dźwięk, jakby pianista podawał ton orkiestrze. Przylatują następne i powietrze wypełnia się głosem buczków. Grają jakiś czas z jednakowym natężeniem, a następnie zaczynają pulsować: To już dzwony.

Na zewnątrz jest noc. Wydaje mi się, że ta noc trwa od bardzo dawna. I że kiedy nadeszła, nic się nie wydarzyło. Moje pomiary, droga, spotkanie na starej ścieżce — to wszystko rozegrało się jedynie w sferze dźwięków. Ciszy. W tym, co sprawia, że ją słyszę.

Nie było żadnego spotkania. Jeśli kilka minut temu ktoś siedział w tym fotelu, to mogłem nim być tylko ja sam. W promieniu tysięcy kilometrów nie ma żywego ducha. Oprócz tych, którzy kiedyś ożyją. Nie mówiąc o wyjętym z dwudziestowiecznych książek „nie przystosowanym” pilocie Centrali. Bzdury.

Bzdury?

Napchałem usta koncentratem. Jadłem spokojnie, pracując rytmicznie szczękami. Przełknąłem i uśmiechnąłem się. Nie widziałem tego uśmiechu, ale mógłbym o nim coś niecoś powiedzieć. Na przykład to, że moja twarz przyjęła go ze zdziwieniem. Był dla niej czymś zaskakująco nowym.

— Nie — zaprzeczyłem sobie na głos. — Żadne bzdury.

Głos należał do mnie. Parę razy w życiu słyszałem już to jego chrapliwe brzmienie. Jak dotąd radziłem sobie z tym, co następowało potem. Dlatego mogłem latać do gwiazd.

Nie pamiętałem już twarzy człowieka, który był tu u mnie. Nie potrafiłem go sobie wyobrazić, jak idzie teraz przez las. Nie odszedł jeszcze daleko. Czy nie zboczy z nowej ścieżki, którą kazałem wyrąbać automatowi, kiedy razem szliśmy do mojej bazy? Nie, nie zboczy. Zna drogę. Mimo to nie widzę i nie słyszę nic. Nawet kiedy zaciskani powieki i usiłuję przywołać obraz jego szczupłej, wysokiej sylwetki. Idzie, kołysząc się, stawia jedną stopę, teraz druga…

Nic. Tylko dzwony.

Nie dam się zwieść ciszy. Był tu naprawdę. Powiedział kilka zdań, które warto zapamiętać. A jeszcze bardziej warto pamiętać to, co przemilczał. Co mówiły fakty. Jego wygląd i zachowanie. Jego istnienie, przede wszystkim.

Tej nocy wysłałem na zewnątrz wszystkie automaty. Położyłem się w bluzie, z na pół rozpiętym kapturem. Miotacz ulokowałem w zasięgu ręki.

Tuż przed zaśnięciem wyrosła mi przed oczami twarz profesora Marteau. Zresztą, może to już był sen.

Nazajutrz po raz pierwszy dostrzegłem zmianę w obrazie przekazywanym z przestrzeni. Dwa statki skorygowały program lotu.

Liczby w okienkach przesunęły się o niewyobrażalnie małe wartości, ale biorąc pod uwagę odległość, była to rewolucja.

Złamano drobiazgowo opracowany program ekspedycji. Dwie załogi zmierzały do nowego celu. Co więcej, trajektorie ich lotu zaczęły się zbliżać.

Powinienem obliczyć parametry styku. Zatrudnić kalkulatory, po czym zasiąść przed komputerem. Niestety, miałem własne, ziemskie kłopoty. To, co działo się na ekranie, było intrygujące, ale nie niebezpieczne. Obraz pozostał przejrzysty. Łączność funkcjonowała wzorowo.

Zresztą, za parę dni i tak dowiem się czegoś więcej. Namiar biegnie torem zbieżnym do pasm znaczeniowych. Ale tylko zbieżnym. Przy gwiezdnych odległościach wystarczy odchylenie niewykrywalne praktycznie przez najczulszą aparaturę. Zdarzało się, że po ostatnim urwanym słowie pilota, któremu eksplodowały silniki, namiar nie istniejącego statku docierał do bazy jeszcze przez kilkanaście minut. Teraz w grę wchodzą nie minuty, lecz tygodnie. Sytuacja się odwróciła. Sygnał kontrolny wyprzedza wszystkie inne.

Przyda mi się tych kilka dni na uporządkowanie moich spraw tutaj. A jeśli nie zdążę…

— Wówczas — powiedziałem, prostując się — nie będę musiał kłopotać się tym, co przychodzi z kosmosu. Jak zresztą czymkolwiek innym.

Odszedłem od ekranów. Zapiąłem bluzę, uszczelniłem spojenia próżniowego skafandra i poszedłem do magazynu po kask. Chwilę nasłuchiwałem z uchem przyciśniętym do drzwi, zanim odblokowałem zamek.' Jakbym przestał ufać automatom i zainstalowanej na zewnątrz aparaturze. Sprawdziłem jeszcze nadajniki i wyszedłem.

Wiosna. Dość było jednej ciepłej nocy, żeby las zgęstniał. Gałązki napęczniały, korony niektórych drzew wypełniła już mozaika drobniutkich liści.

Drogę do przecinki zagradzały nieruchome sylwetki automatów. Dwa z nich ustawiły się dokładnie na wprost wejścia. Z wierzchołka kopuły ujrzałem pozostałe. Otoczyły bazę szczelnym kordonem. Zbyt szczelnym, jak na tę planetę.

W powietrzu panował ruch. Ciepłe podmuchy szły pasami tuż nad powierzchnią gruntu. Wyżej wiatr ziębił powłokę skafandra.

Poznałem to po wskazaniach mikroskopijnych czujników klimatyzatora.

Automaty. Ciężkie, ciemne bryły z odpryskami wysięgników. Wiedziałem, że wystarczy jeden sygnał, aby ożyły. Nie sygnał nawet, a najprostsza informacja o zbliżaniu się człowieka, zwierzęcia czy maszyny.

Cała otwarta przestrzeń tchnęła spokojem. Nie działo się nic. Nawet niebo było bezchmurne.

Dłuższą chwilę wpatrywałem się w wierzchołek sąsiedniego wzgórza. Starą przecinkę zasłaniały drzewa nawet przed wzrokiem kogoś, kto wiedział, gdzie jej szukać. Splecione korony drzew tworzyły jednolitą masę. Jeśli ktoś szedł teraz tamtędy, zobaczę go nie wcześniej, aż kiedy wyjdzie na skraj polany.

Stałem parę minut. W pewnym momencie nagłym ruchem odpiąłem kask. Odetchnąłem z ulgą. Nawet jeśli ta cisza jest pozorna, należy do mnie. Ja jestem u siebie. Niech pilnuje się ten, który przyjdzie. Lub ci, którzy przyjdą.

Pomyślałem o najbliższym wieczorze. O człowieku, który zajmie miejsce w moim fotelu i będzie mówił. Mniejsza, o czym. Chodzi o jego głos. Wysoki, pełen dziwacznych, fałszywych tonów. Chwilami twardniejący w beton.

Powinienem sprawić, żeby umilkł. Każdy dzień oddala mnie od mojego pokolenia. Zostaję w tyle za czasem. Po to, żeby strzec śpiących ludzi między innymi przed takimi głosami. Przed złą przygodą. Przed nimi samymi, takimi, jakimi byli w stworzonym przez siebie świecie, który wymknął im się z rąk. Teraz pozwalają temu światu odpocząć od siebie. Niech więc odpoczywa w ciszy.

Człowiek, który albo sprzeniewierzył się swoim obowiązkom, albo, co niemal pewne, w jakiś inny sposób zagraża projektowi „równowagi biologicznej”, zamilknie. Zrobię to. Może jeszcze nie dzisiaj. Ale zrobię na pewno. Chyba że mnie przechytrzy.

Nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że przyjdzie wieczorem. Spotkałem go w pełni dnia. Słońce świeciło mi w oczy, tak że w pierwszych minutach nie widziałem rysów jego twarzy. A jednak kojarzył mi się ze zmrokiem. Byłem pewien, że przed zachodem nie usłyszę jego głosu.

Około piątej po południu skończyłem zwykłe czynności. Sprawdziłem posterunki. Założyłem nowy bęben z taśmą w opróżnionym zasobniku aparatury zapisującej. Nie śpieszyłem się. Nie robiłem niczego po łebkach. To, że skończyłem dwie godziny wcześniej niż zwykle, nie znaczyło nic. Równie dobrze mogłem przeciągnąć zajęcia do północy. A nawet dłużej. Zdarzało się tak już nieraz.

Pięć po piątej tkwiłem w fotelu przed ekranami i wpatrywałem się w szeregi punkcików, jakby naprawdę mogły mi powiedzieć o ziemskich załogach coś więcej ponad to, że jeszcze istnieją. Pół do szóstej wstałem, pochodziłem po kabinie i zjadłem kostkę koncentratu, którą popiłem dwoma pełnymi kubkami wody. Usiadłem znowu, wyprostowałem nogi 'na cała ich długość i położyłem głowę na oparciu. Przymknąłem oczy i wtedy cisza uderzyła z taką siłą, że fotel zawirował pode mną. Żołądek podjechał mi pod gardło. Uniosłem się szybko, usiłując opanować mdłości. Przy najmniejszym ruchu serca dzwonów uderzały mi bezpośrednio w skronie. Moja głowa stała się pudłem rezonansowym, nie tak jak w starym dowcipie o tenorach, nie w przenośni, a w sensie fizycznym. Echo odbijało się od mojej skóry i wracało do wewnątrz, przenikając te wszystkie tkanki i włókna nerwowe, które dotąd jeszcze ocalały, które przechowały tamta ciszę, z dawnego świata.

Trzymało mnie tak dobry kwadrans. Wreszcie wstałem. Chodziłem znowu. Zbliżałem się do niszy z aparaturą diagnostyczną, zawracałem, okrążałem stół, stawałem przy ekranach i szedłem znowu do niszy.

Kilka minut po szóstej skręciłem w stronę przedsionka. Wyszedłem na zewnątrz i zagłębiłem się w lesie. Poszedłem kilka metrów przecinką, zrobiłem zwrot na pięcie i natarłem na ścianę poszycia. Nie zakładałem kasku. Wróciłem zmaltretowany, posiniaczony, z pokrwawioną twarzą. I nie zostawiłem tam, w tym gąszczu., żadnego z dźwięków wyniesionych z kabiny.

Wchodząc do bazy, nie zamknąłem za sobą drzwi. Przyszło mi na myśl, że przyjdzie i nie usłyszę jego krzyku. Albo, że zawoła za cicho. Zagłuszą go te syreny, buczki i dzwony. Odwróciłem fotel tak, żeby widzieć oświetlony resztkami dziennego światła skrawek lasu przed wejściem. Siedziałem i wsłuchiwałem się we własny oddech. Że też dotychczas na to nie wpadłem. Ścisnąłem nos i kiedy nabierałem powietrza w płuca, na sekundę, ułamek sekundy, tamte dźwięki ginęły.

Fotokomórki włączyły oświetlenie. Skrawek lasu za drzwiami stał się wydłużonym, czarnym prostokątem. Wstałem i zamknąłem bazę. przeszedłem na środek kabiny, zrzuciłem buty i rozpiąłem bluzę. Zatrzymałem się.

Nie. Jeszcze nie. Przecież i tak nie mam nic do roboty.

Usiadłem znowu. Dziesięć minut po ósmej zacząłem mówić.

— To dobrze pomyślane — powiedziałem. — Potrzymać cię tak, aż skruszejesz. Sam nie wpadłbym na nic lepszego.

— Pod warunkiem — dodałem z namysłem — że wie się, jak ta cisza działa. Słuch. W gruncie rzeczy chodzi tylko o słuch. Tło akustyczne. Trudno powiedzieć, żeby go nie było. Jest może trochę inne…

— Trochę — burknąłem. — Otóż to. Z ust mi to wyjąłeś. Trochę inne. Nic więcej.

Umilkłem. Ale nie na długo.

— Myślisz — spytałem — że on to robi specjalnie? W takim razie w tym, co mówił, mógł być jakiś sens.

— Nie „co mówił” — odparłem — ale w tym, że w ogóle mówił. Co, to nie miało znaczenia. Dlatego bawił się w zagubionego, nie przystosowanego, jak ze starych melodramatów.

— A ty? — zadrwiłem. — Zamiast go położyć i postawić nad nim automat na wypadek, gdyby nie mógł zasnąć, zachowałeś się jak obrażony kochanek. „Do widzenia”. Tylko tyle. A jeśli nie przyjdzie? Znowu pójdziesz w las? Z czujnikami? Tym razem może być trudniej. Jeśli na przykład niesie teraz tę swoją królewnę na plecach, przez wiosenną łąkę? Czasu dałeś mu dość. Może być już o ładne kilka kilometrów stąd. Odnajdzie w krzakach „lalkę”. Poszuka innej bazy. A ponieważ będzie zajęta, poprosi gospodarza, żeby sobie poszedł. Wtedy staniesz się sławny, za te marne kilkadziesiąt lat. Jeśli oczywiście przeżyje ktoś, kto będzie w stanie powiedzieć: dziękuję.

Podniosłem się. Podszedłem do ściany i nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przyłożyłem do niej ucho. Stałem tak chwilę. Wreszcie odepchnąłem się ramieniem, zatoczyłem i teraz dopiero gwałtownym szarpnięciem zrzuciłem bluzę. Poczułem, że zaczynam się pocić.

— Uważaj — mruknąłem. — Zaraz będzie pożar.

Zaschło mi w gardle. Zwilżyłem wargi językiem i mówiłem dalej:

— Żadnych głupstw — mój głos brzmiał obco. — Będziesz spał sam. Nie tak jak on. Jeśli to prawda, że tutaj był. Że tam w ogóle jest jakaś stara przecinka.

— Mówiliśmy już o tym. Wzruszyłem ramionami.

— Zgoda — ustąpiłem. — Ale tak czy owak musisz zapewnić sobie prawo wyłączności do tych dzwonów. Zapłaciłeś za to. Słono, jak mi się zdaje. Twoja głowa w tym, żeby całej transakcji nie sprowadzić do kosztów własnych. Masz racje. Na razie nie będziemy o tym mówić. Dość.

Poszedłem do łazienki i stanąłem przed lustrem. Uważnie przyjrzałem się swojej twarzy.

— Krew z mlekiem — wymruczałem. — Dziewczę hoże jak malina…

Jeszcze nie malinowe, ale jednak rumieńce. Na czole kropelki potu. Wargi spieczone i w przeciwieństwie do policzków blade, jakby pokryte szronem.

Najwięcej do życzenia pozostawiały oczy. Nienaturalnie szerokie i lekko wytrzeszczone. Źrenice, w których odbijały się mleczne lampy, były wielkie jak u rasowego spaniela.

— Widzisz — powiedziałem z wyrzutem, prostując się. — Nikt o ciebie nie dba. Powinieneś się ożenić i mieć dzieci. Nie byłoby tak cicho.

Odwróciłem twarz od lustra i spojrzałem na aparaturę diagnostyczną.

— Nie wymigasz się — pokiwałem głową. — Zresztą, to nie boli. Usiadłem w fotelu i \wcisnąłem klawisz. Na moją głowę nasunął się hełm, przypominający zabytkową suszarkę do włosów. W okienkach tablicy kontrolnej zatańczyły światełka.

Cokolwiek orzeknie aparatura medyczna, wszystko zostanie umieszczone w zapisie, dokumentującym przebieg mojej służby. Oneskę, Tarrowsena i innych specjalistów w Centrali czekają chwile grozy. Przecierpią je jakoś, za to potem powiedzą sobie: a jednak wszystko skończyło się szczęśliwie. Ale ażeby mogli tak powiedzieć, musze poddać się badaniu.

— Twoja twarz — zauważyłem na głos — zalatuje już nie psychologia, tylko psychiatrią.

Niewiele przesadziłem. Odchylenia od normy były może nieznaczne, ale charakterystyczne. Podwyższone ciśnienie tętnicze, wzrost adrenaliny we krwi, odrobinę za dużo cukru.

Symptomy lęku. Składowe syndromu ciszy.

Będę grzecznym pacjentem.

— Proszę o pigułki — powiedziałem. — Najlepiej antydepresyjne. Jakieś tymoleptyki.

Pigułek nie dostałem. Sprzężony z aparaturą komputer poradził mi w swoim matematycznym języku, żebym się nie przejmował. Powinienem regularnie jeść, chodzić na spacery i nie żałować sobie rozrywek.

Proszę. A uczono mnie kiedyś, że medycyna to teraz czysta matematyka. Czy cisza równa się zeru? Może dla komputera.

Fakt, że mój domowy lekarz nie zastosował środków chemicznych, stanowił jednak pocieszającą informację. Ciągle jeszcze tylko psychologia. Nie psychiatria.

Czyli dystans. Humor. Dążenie do celów leżących poza obszarem własnego życia. W mojej sytuacji nie powinno to być zbyt trudne.

Dobrze. Zostawię lustro w spokoju. Będę robił swoje nie myśląc o tym, że czekam.

Przyszedł czwartego dnia w południe. Klęczałem, odwrócony plecami do polany, zmieniając przekaźnik w automacie pomiarowym. Usłyszałem sygnał i zaraz potem jego okrzyk. Zawołał „nadchodzi człowiek” czy coś w tym rodzaju.

Wstałem. Zatrzasnąłem pokrywę aparatury, sprawdziłem łącza i wtedy dopiero odwróciłem się.

Stał na skraju lasu, tym razem w pełnym słońcu. Patrzył w moją stronę. Kiedy spostrzegł, że go zobaczyłem, podniósł ręką i pomachał mi na powitanie.

Rozejrzałem się. Żaden z automatów nie zmienił pozycji. Gdyby jakieś zwierzę usiłowało przedrzeć się od strony lasu, usłyszałbym je z odległości kilometra. Nie mówiąc o człowieku. Przecinki pilnowały dwa aparaty, wyposażone w komplet czujników i miotacze.

Tylko ptak mógł mi sprawić niespodziankę. Albo coś co tak jak ptaki potrafiło korzystać z powietrza.

Gummi, czymkolwiek był, z pewnością nie umiał latać. Kiedy wyszedł na polanę i zaczął się zbliżać, odgłos jego kroków mógł obudzić siedmiu braci śpiących, razem z wieżą, w której mieszkali. Ale przedtem podchodził tak, jakby umiał przenikać przez drewno. I unosić się nad ziemią.

Bez słowa zacząłem cofać się w kierunku wejścia. Przepuściłem go na odległość trzech kroków i obejrzałem uważnie. Miał na sobie lekki, treningowy kombinezon. Na ramiona narzucił bluzę. Ale nie tak, żeby pod nią mógł coś ukrywać. Kieszenie nie odstawały. Dziwne, że chodzi po lesie bez broni. Widać nie wie, że utrwalony w zapisie głos mojego prawdziwego poprzednika ostrzegał mnie przed zwierzętami.

Stanąłem w przejściu i zaczekałem, aż zamknie za sobą drzwi. Zrobił to spokojnie i bez żadnych sztuczek. Dopiero wtedy wszedłem do kabiny. Stanąłem pod ekranami i wskazałem mu fotel.

— Jestem — powiedział i usiadł.

— Widzę. Milczeliśmy dłuższą chwilę.

— Mam zostać? — spytał wreszcie.

— Na zawsze?

Uśmiechnął się. Wyglądał nieco lepiej niż cztery dni temu. Jakby odrobinę przytył. Ogolił się. Jego oczy przejrzały. Tylko w ich oprawie, w obrzmieniu powiek, było widoczne zmęczenie.

— Łatwiej radzić sobie samemu — powiedział cicho.

— Ty — podchwyciłem — wiesz o tym najlepiej. Masz skalę porównawczą. Co do mnie, od początku radzę sobie sam. Muszę wierzyć ci na słowo. Dlaczego właściwie — zmieniłem ton — nie zrobiłeś drugiego hibernatora dla siebie? Zabrakło inwencji? Automaty skopiowałyby aparaturę zainstalowaną w niszy bez narażenia cię na trud programowania konstrukcji. A może — dodałem z naciskiem — zostałeś, żeby mieć oko właśnie na tę niszę? Doszedłeś do wniosku, że miliony pod miastem, to w sam raz dla mnie, ale twoja dziewczyna zasługuje na coś więcej?

Przyjął to bez drgnienia. Odwrócił głowę i zaczął obserwować ekrany. Jakby zapomniał, że coś powiedziałem. W końcu odezwał się cicho, z wyraźnym przymusem:

— Nie pomyślałem o tym… Zaśmiałem się.

— Powiedz po prostu — rzuciłem lekko — że nie byłeś śpiący. I chciałeś pomieszkać sam. Żeby zapomnieć, jak to jest, kiedy słucha się ciszy we dwoje. W to mogę od biedy uwierzyć. Ale nie zależy ci na tym, prawda? Inaczej odpowiedziałbyś mi, że nie trzeba kopiować hibernatora, bo w jednym jest aż nadto miejsca. I wymyśliłbyś coś odrobinę mniej niedorzecznego. Krótko — podniosłem głos. — Gadaj, czego tu szukasz?! Dlaczego czekałeś na mnie wtedy, na tej starej ścieżce? Po co przychodzisz? Ale mów tak, żebym nie musiał pytać po raz drugi. No?!

Zawahał się. Spojrzał na mnie niepewnie. Poruszył bezgłośnie wargami i przesunął się ku krawędzi fotela. Jakby chciał być bliżej mnie, gdyby coś postanowił.

— Nie rozumiem — zaczął. — To ty szedłeś tamtędy…

— Nie dosłyszałeś? — przerwałem. — Miało być krótko.

— I szczerze? — uniósł głowę.

— Szczerze.

Wyprostował się w fotelu. Oparcie poszło posłusznie za jego plecami. Przez moment miałem nadzieję, że coś zrobi. Kilka spraw załatwiłbym od razu, za jednym zamachem.

Nie zrobił nic. Ale kiedy się odezwał, jego głos zabrzmiał twardo.

— A więc dobrze. Niczego tu nie szukam. Nic od ciebie nie chcę. Na razie…

Skinąłem głową.

— To rozumiem. Proponujesz mi grę w inteligencję. Dobrze. Możemy się pobawić. Na początek powiedz mi, co u ciebie znaczy „na razie”?

Milczał chwilę. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Pierwszą rundę przegrałeś — stwierdziłem.

Spojrzał na mnie. Z jego oczu pozostały szparki. Wolę go takim. Oddychał szybko, ale nie za szybko.

— Uprzedzę cię — burknął. — To jedno mogę ci obiecać. Będziesz miał czas…

— Pod warunkiem, że nie przeoczę tego… uprzedzenia, prawda? Jego twarz złagodniała.

— Szkoda — mruknął ponuro — że nie poznałem cię, zanim się to wszystko zaczęło. Chyba moglibyśmy dojść do porozumienia…

Przytaknąłem ruchem głowy.

— Szkoda. A wiesz, że to nawet dziwne. Jeśli, jak mówisz, jesteś z Centrali…

Zesztywniał.

Gra miała się ku końcowi. W ten sposób można bawić się rok i umrzeć na melancholię. Wpadliśmy na to równocześnie.

— Sądzisz — powiedział, przeciągając sylaby — że tylko ty masz prawo pytać? Jesteś na służbie, zgoda. Ale pełnisz ją po mnie. Czego szukałeś na sąsiednich wzgórzach?

— Jeleni — odparłem szybko. — Spłoszyłeś mi stadko. Nie zauważyłeś przypadkiem, dokąd pobiegły?

— Nie. J a nie poluję na jelenie.

Wstał. Odruchowo cofnąłem się pół kroku. Moje plecy dotknęły ściany. Ogarnął mnie chłód.

Przeszedł przez całą kabinę i zatrzymał się koło hibernatora. Jego wzrok prześliznął się po zasłonie niszy, pulpicie aparatury diagnostycznej, łączach stymulatora. Zawrócił w stronę głównego ekranu i przyjrzał mu się bez większego zainteresowania.

Miał służbę przede mną. Nawet gdyby tak było, ja pełnię ją obecnie. Do pewnego momentu muszę tolerować jego istnienie. Przekonam się, co naprawdę tutaj robi, a potem znowu będę sam.

Nie obeszły go również wskazania czujników. Musnął końcami palców powierzchnię pulpitu, jakby sprawdzał, czy dobrze posprzątałem i spacerował dalej. W pewnym momencie usłyszałem syk. Pogwizdywał przez zęby. Chwilę szukałem wątku jakiejś znajomej melodii. Ale nie. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z tego, że gwiżdże na głos. A może to należało do jego repertuaru? Do codziennego przekomarzania się z ciszą?

Przyśpieszył. Krążył dokoła stołu, wysoko unosząc nogi i, zamiatając w powietrzu stopami, kołysał się do tyłu i do przodu, jak maszt łodzi, dryfującej na martwej fali.

Stałem bez ruchu, oczarowany. Prawdziwy średniowieczny szaman, wpadający w trans.

Przestał gwizdać. Chwilę zachowywał się cicho, po czym zamknął oczy i otworzył usta jak do krzyku. Ale wydał tylko przeciągły świst. Dziecko, naśladujące pracę silników rakiety. Zanim zrozumiałem, o co chodzi, usłyszałem mój własny głos. Odpowiedziałem mu.

Startowałem. Potrafiłem odprawić równocześnie pięć statków i dwa. Rzadko się zdarzało, żeby po upływie trzydziestu sekund leciały jeszcze w szyku.

Zacisnąłem zęby. Syk przeszedł w głośny, wibrujący szum. Moje płuca zmieniły się w dysze, strzelające strumieniami gazów. Wyrzucałem z siebie ciszę. Nie tylko z siebie. Z całej tej kopuły, której ściany nasiąkły nią w ciągu ostatnich lat.

Zaczął mówić. Rzucał urwane, nic nie znaczące słowa, bez związku. Skoczył do fotela. Zawisnął brzuchem na oparciu, wymachując rękami, jakby pływał. Zrozumiałem, że wyszedł na zewnątrz statku. Odkrzyknąłem mu. Spróbowałem naśladować akustyczny sygnał namiarowy. Ale pozostałem pod ścianą. Wystarczył mi głos. Powtarzałem w myśli nie wypowiedziane zdania, których sens nie docierał do mnie, nie przeszkadzał napawać się uczuciem ulgi. Stałem się lekki, miałem wrażenie, że mógłbym pływać powietrzem jak Gummi.

To był prawdziwy lot. Oddałem stery i teraz ja zacząłem gwizdać, jak zwykle po ostatnim meldunku z pola startowego. Miałem swoją ulubioną melodie. Trudno nawet powiedzieć „ulubioną”. Po prostu melodię, którą kiedyś usłyszałem i z niewiadomych powodów zapamiętałem jej wesoły refren.

Przyjął mój rytm. Przez chwile słuchał, po czym zawtórował mi fałszywym drugim głosem. Oderwał się od fotela i zaczął krążyć po kabinie klaszcząc w dłonie. W powietrzu były tylko nasze okrzyki. Jego i moje. Nic więcej.

Ogarnęła mnie czysta, nieprzytomna radość. Rozłożyłem ręce i przetoczyłem się wzdłuż ściany odskakując od niej jak zepsuty robot spadający wewnątrz pochyłego szybu. Zrobiło się ciepło, nawet gorąco. Nie krzyczałem już. Śpiewałem głupią, starą piosenkę, która od lat krążyła po Centrali i uchodziła za coś w rodzaju hymnu pilotów pozaukładowych.

Światła w próżni, gwiazdy, z którymi wraca się na Ziemię, błękitne lądy i takie tam dyrdymałki. Podchwycił ją od razu. Tak mi się przynajmniej zdawało. Kiedy na niego spojrzałem, przyglądał mi się uważnie i powtarzał niektóre słowa. Jego oczy błyszczały jak w gorączce. I znowu fałszował.

Przestałem się uśmiechać. Moja twarz stała się sztywna i obca. Łapiąc równowagę uderzyłem plecami o ścianę. Prawą ręką zawadziłem o półkę, na której leżał miotacz. Czarny, lekki przedmiot spadł z hukiem i wylądował na środku kabiny.

Gummi znieruchomiał. Zastygł w niemożliwej pozie, przegięty do tyłu, z ramionami uniesionymi nad głową. Przywarł wzrokiem do podłogi, dwa kroki przed czubkami swoich butów. Odniosłem wrażenie, że bardzo chciałby patrzeć w inną stronę, ale nie może. Powoli opuścił ręce. Jego ciało wróciło do pozycji pionowej i zaczęło się chylić do przodu. Przyklęknął na jedno kolano. Poruszał się jak na zwolnionym filmie. Usta miał wciąż otwarte, ale już nie słyszałem jego oddechu. Pochylił się głębiej. Jego prawa ręka wysunęła się do przodu. Jeszcze kilka centymetrów. Jeszcze.

Wystarczyły dwa szybkie kroki. Lewą stopę postawiłem na miotaczu. Prawą wysunąłem tak, że znalazła się bezpośrednio pod jego twarzą. Nie patrzyłem pod nogi. Czekałem, kiedy uniesie głowę.

Sekundy płynęły. Jego palce trwały bez ruchu, zawieszone kilka centymetrów nad podłogą. Gdyby je wyprostował, mógłby dotknąć wylotu miotacza. Ale dłoń trzymał wciąż zwiniętą w muszlę. Co do mnie, głosy przestały mi być potrzebne.

W końcu usłyszałem dźwięk, jakby ktoś wyrwał wentyl z niezbyt mocno napompowanej piłki. Podciągnął nogi i przykucnął. Spojrzał na mnie od dołu.

Jego spocona twarz także zapomniała, że powinna być uśmiechnięta. W oczach miał wszystkich złych bogów starożytności. A także jakieś nieme pytanie. Ale odpowiedzi na nie mógł udzielić tylko on sam.

— Muszę już iść — wychrypiał, nie podnosząc się.

— Tak — powiedziałem. Minęło dalsze trzydzieści sekund.

Nie spuszczając ze mnie wzroku zaczął się zbierać. Nie śpieszył się. Nie mógł. Powolutku, z widocznym wysiłkiem, prostował nogi. Dźwignął się w końcu. Odstąpił dwa kroki.

— To było… głupie — bąknął.

Skinąłem głową. Cokolwiek miał na myśli, nie mogłem odmówić mu racji. I nie chciałem.

— Mogę… wyjść?

— Proszę — wskazałem przedsionek.

Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym zagryzł dolną wargę i ruszył. Głowę trzymał sztywno wyprostowaną, z brodą podaną do przodu. Wytyczał nią sobie kierunek.

Kroki ucichły. Spojrzałem w stronę wyjścia. Stał oparty ramieniem o framugę drzwi i patrzył na mnie. Jakby zapomniał o czymś ważnym lub zrozumiał, że przegapił jedyną okazję załatwienia sprawy, z którą nosił się od roku. W każdym razie nie sprawiał wrażenia zadowolonego z siebie.

— Masz zamiar mnie zaprosić? — spytałem.

— Nie — odpowiedział. — Czy to znaczy, że nie chcesz mnie już widzieć?

— Co powiedziałbyś na moim miejscu?

— Rozumiem — rzekł. — A ty co odpowiesz?

— To samo. Poważnie skinął głową.

— To właśnie miałem na myśli. Chyba że coś udałoby się nam załatwić jeszcze dzisiaj. Teraz.

— Wydaje mi się — powiedziałem spokojnie — że już próbowałeś coś załatwić. Na twoim miejscu nie przeciągałbym struny.

Wysłuchał mnie bez śladu zakłopotania. I bez przykrości.

— Wszystko we właściwym czasie — dodałem po chwili. Przytaknął ruchem głowy. Zastanowił się.

— Czy mogę przyjść z automatem? — spytał. — Przeczesałby trochę ten las. Za każdym razem tracę godzinę na przedzieranie się przez krzaki.

— Przesada. I to podwójna, jeśli wiesz, co mam na myśli. Wyciąłem ci szosę przez las. Nie. Nie możesz przyjść z automatem. A gdybyś nawet musiał pochodzić po krzakach, to trochę ruchu dobrze ci zrobi.

Odwrócił się. Wszedł do przedsionka i rozejrzał się szukając zamka. Jak za pierwszym razem. Wreszcie znalazł i dotknął listwy. Drzwi odskoczyły. Na zewnątrz panował półmrok.

— Nie zabłądzisz? Wzruszył ramionami.

— Nie martw się o mnie — rzucił. — Wrócę.

Przekroczył próg i przeciął nie istniejącą skałę. Przez chwilę słyszałem jego oddalające się kroki. Szedł przecinką. Oczywiście, że nie potrzebował automatu. To znaczy, do tego, żeby torował mu drogę w skołtunionym poszyciu.

— Co robiłeś wczoraj? — spytałem, kiedy przyszedł znowu, dziesięć dni później.

— Nic — powiedział. Głos miał zachrypnięty. Jego oczy zapadły się głębiej. Były obwiedzione szarofioletowymi obwódkami. Na policzkach widniały cienie. Ręce miał brudne, jakby plewił grządki.

— A przedwczoraj?

— Także nic. I trzy dni temu. I pięć. Coś jeszcze?

— Lenisz się — zauważyłem. — Jak długo myślisz wytrzymać?

— Niedługo — mruknął ponuro. Odwrócił się, rozejrzał po kabinie, po czym. ulokował się wygodnie w fotelu. Nie patrzył w moją stronę. Przestałem go obchodzić.

Obszedłem pulpit i oparłem się łokciami na klawiaturze. Utkwiłem wzrok w jego oczach.

— „Niedługo”, to znaczy ile? — spytałem beztroskim tonem. -Pięć łat? Dziesięć? Na przykład ludziom w hibernatorze wystarczy jeszcze tylko niespełna sześćdziesiąt, żeby mogli sobie powiedzieć „dzień dobry”. Ja potrzebowałbym nieco więcej. A ty?

Potrząsnął głową.

— Nie wiem — rzekł krótko. — Po prostu niedługo… Umilkłem. Podszedłem do stołu i usiadłem na nim. Miałem teraz przed sobą jego plecy. I wierzch głowy, spoczywającej na oparciu.

Mijały minuty. Nie działo się nic. W pewnym momencie złapałem się na tym, że zapomniałem o jego obecności, mimo że ani przez chwilę nie spuściłem wzroku z jego włosów.

Wreszcie poruszył się. Usiadł bokiem. Jego twarz ukazała mi się z profilu. Długa, wychudła twarz o ostrych rysach, jakby wyrzeźbiona z kawałka surowej deski.

Upłynęło pięć długich minut, zanim obdarzył mnie spojrzeniem. Wstał, zmienił położenie fotela i usiadł znowu. Jego nerwy nie były w najgorszym stanie. Jeszcze nie.

Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. I żadnemu z nas nie przyszło na myśl zagwizdać. Posłuchać swojego głosu. Cisza była nam na rękę. Przynajmniej mnie. Coś w niej dojrzewa. Zgoda. Zajmiemy się tym później. Na razie milczymy. Nawet, jeśli to milczenie dzwoni. I grają w nim wszystkie naraz piszczałki. Nie milczenie. Cisza.

Dotrwał do wieczora. Jeśli początkowo miał zamiar mówić, z każdą chwilą stawało się to trudniejsze. Potem już niemożliwe. Zdawał sobie z tego sprawę równie dobrze jak ja. Zresztą niczego od niego nie chciałem. Wiedziałem, co robię. Mogłem ciągnąć tę grę jeszcze przez najbliższe dnie. Może tygodnie. Ale prędzej czy później kończy się każda gra. Ktoś wygrywa. Ktoś inny płaci.

Nie zrobi nic, co pozwoliłoby mi wprowadzić do tej gry nowe elementy. Ożywić ją. Rozszyfrować partnera. A raczej partnerów. Płacić nie będę. Nawet gdyby wszystko miało pójść jedynie na mój prywatny rachunek.

Wstał, wyprostował się i bez słowa ruszył do wyjścia. Nie odprowadzałem go. Stanąłem tak, żeby musiał otrzeć się o mnie, przechodząc. Nadajnik był wielkości szpilki. Wystarczył jeden nieznaczny ruch dłoni.

Powiedziałem, żeby nie czekał do lata, tylko przyszedł zaraz następnego dnia. Skinął głową.

Kiedy zniknął za drzewami, wezwałem automaty, zabezpieczyłem bazę i poszedłem za nim.

Загрузка...