Rozdział 9

Szedłem przecinką w górę zbocza. Wiedziałem, że nie mam sekundy do stracenia. Postanowiłem puścić się biegiem do widocznej przede mną gałęzi, zwisającej nad drogą jak przełamany szlaban.. Poprzednio były to pnie buków, kępy paproci, wystające z ziemi kamienie.

Minąłem gałąź i szedłem dalej równym, wydłużonym krokiem, jak automat. Ból przycichł, pod czaszką czułem tylko tępe, powolne pulsowanie.

Nie mogłem biec. Jeszcze nie. Od czasu do czasu odwracałem głowę i nasłuchiwałem. Cisza.

W gruncie rzeczy nie obchodziło mnie to, co dzieje się za moimi plecami. Jeśli nogi niosą mnie zwolnionym rytmem, to nie dlatego, żebym nie mógł zmusić ich do posłuszeństwa. Nie chcę biec. Nie potrzebuję.

Od pierwszej chwili, kiedy odzyskałem przytomność, owładnęło mną poczucie bezpieczeństwa. Może przyczyna tkwiła w tym, co usłyszałem od mężczyzny w spodniach z wystrzępionymi nogawkami. Może cisza objawiła mi nagle swoją nową twarz, budzącą już nie lęk czy choćby napięcie, ale jedynie współczucie? Zabawne. Bo przecież pozornie nic się nie zmieniło. Nadal stanowiłem zwierzynę. Kiedy mnie wreszcie dopadną, nie powstrzymam ich dłużej niż dwie minuty. Tym razem nie będą czekać, aż ulotnię się bez pożegnania. Choć właściwie pożegnanie było.

Szedłem. Krok za krokiem, nisko pochylony, jak turysta dźwigający ciężki plecak.

Skalne osypisko na szczycie było już niedaleko. Miałem mnóstwo czasu.

Myśląc o tym, co zaszło, nie potrafiłem przypomnieć sobie chwili, kiedy zorientowałem się, że człowiek opętany ciszą przyniósł nosze czy łóżko polowe i zachodzi od tyłu, żeby rozwiązać mi ręce. To był czysty, niczym nie poprzedzony odruch, że odzyskawszy przytomność nie poruszyłem się. Byłem najdalszy od snucia planów. A jednak wyczekałem, aż przyszła odpowiednia chwila. Nie mógł mnie przenieść razem z tym pniem. O reszcie nie warto wspominać. Moja rozbita głowa nie przestała być głową pilota. Podobnie moje mięśnie.

Tak samo czystemu już nie odruchowi, ale przypadkowi, zawdzięczam to, że kiedy go powaliłem, byliśmy w dolince sami. Nie wiem, dokąd wyprawili się jego kompani. Dość, że gdy zerwałem z oczu opaskę, nie było nikogo. To znaczy nikogo zdolnego do zastąpienia mi drogi.

Mimo to moment powrotu świadomości pozostał rozciągnięty w czasie do paradoksalnych rozmiarów. Tak naprawdę, do tej pory zachowuję się jak we śnie. Wystarczy pomyśleć, co ze mną robią moje własne nogi.

Wreszcie zacząłem biec. Niemal równocześnie usłyszałem ich za sobą. Nie tak daleko, jak mógłbym sobie tego życzyć. Byłem ciekaw, czy są w komplecie. Raczej nie. W każdym razie ten, który ze mną rozmawiał, nie może narzekać, że pozostałem mu dłużny.

Podeszwy butów przywierają do gruntu jak magnesy. Ich odrywanie staje się niemożliwe. Przy każdym kolejnym kroku zatrzymuję się na ułamek sekundy. Ale przede mną ciemnieje już masyw kopuły, obrzuconej nie istniejącymi głazami. Wyżej czyste, niemal granatowe niebo i pierwsze gwiazdy. Zapada zmrok. Ci z tyłu są tuż.

Rzuciłem się głową naprzód. Ból spod czaszki przenikał kręgosłup, ogarnął całe ciało. Zrobiłem jeszcze dwa kroki i znalazłem się w płytkim zagłębieniu przed wejściem. Namacałem zamek, wtoczyłem się do środka, zatrzasnąłem drzwi i po raz trzeci tego dnia straciłem przytomność.

To nie tylko głowa — przebiegło mi przez myśl, kiedy się zbudziłem po kilku, najwyżej kilkunastu sekundach nieobecności. Także cisza. Nerwy. Wiem o tym. Rozumuję jasno, jak nigdy.

Jeśli tak, nie musze czekać, aż przyjdą.

Uśmiechnąłem się. W kącikach ust poczułem smak krwi. Podniosłem się i sięgnąłem do kieszeni na piersi. Moje palce wykonały kilka szybkich, gorączkowych ruchów i zamarły.

Kieszeń była pusta. Mój podręczny nadajnik, jedyne ogniwo, zapewniające mi łączność z automatami, pozostał w krzakach.

Oprzytomniałem natychmiast. Rzuciłem się do wyjścia. Szarpnąłem drzwi. W twarz uderzył mnie snop białego światła. Jakby jeszcze w swojej lejkowatej dolince przygotowali reflektor na tę właśnie chwilę.

Cofnąłem się. Bez automatów nie znaczyłem nic. Niewiele więcej niż dwie godziny temu, przywiązany do pnia. Co innego, gdybym naprawdę zaprogramował je na hasło. Ale nawet w tym momencie nie mógłbym pomyśleć o tym serio.

Coś wyrżnęło w ziemię koło mnie. Zaczynają raczej prymitywnie — pomyślałem. Można powiedzieć: łagodnie. Jednak prędko stracą cierpliwość. Nie wiem, czy konstruktorzy sztucznych jeleni potrafią sforsować bazę. Otóż to: nie wiem. Pozbawiona osłony, innej niż tylko optyczna, moja forteca nie jest niezdobyta. Ale kiedy się dowiem, może być za późno. W każdym razie cokolwiek zechcą zrobić, w tym stanie rzeczy nie zdołam im przeszkodzić.

Zamknąłem drzwi. Nie spuszczając z nich oczu wycofałem się na środek kabiny.

Chwileczkę. Nie jest ważne, jak naprawdę zaprogramowałem automaty. Liczy się jedynie, co oni o tym myślą. Hasło, to dobry pomysł. Daje mi szansę. W końcu potrzebuję tylko trochę czasu. Nawiązanie kontaktu z automatami nie stanowi problemu. Zajmie mi to jednak co najmniej pół godziny.

Nie wiedzą o tym, że posługiwałem się jedynie kieszonkowym nadajniczkiem. Gdyby się zastanowili, mogli na to wpaść. Zbyt często opuszczałem bazę, abym tylko za pośrednictwem jej łączy porozumiewał się z moim martwym orszakiem. Ale nie zrobili tego. Nie zastanowili się. W przeciwnym razie nikt nie rozmawiałby ze mną tam, pod tym pniem. I teraz nikt nie czekałby cierpliwie, w ciemności, aż zechcę się pokazać.

Skoczyłem ponownie w stronę wyjścia. Stanąłem w otwartych drzwiach i poczekałem, aż skierują na mnie światło. Wtedy zawołałem głośno:

— Automaty!

Odpowiedziało milczenie. Ale światło zgasło. Las ogarnęła cisza.

— Automaty! — powtórzyłem. Powinny już być. Jeśli mam ich przekonać, że wprowadziłem bezpośrednie sprzężenie.

— Pełna blokada — mówiłem głośno i wyraźnie, żeby nie uronili ani jednego słowa. — Rażenie celów ruchomych w promieniu pięćdziesięciu metrów od bazy — wyskandowałem. — Kasuję blokadę bezpieczeństwa — to ostatnie powiedziałem dwa razy. Umilkłem i zrobiłem dwa kroki do przodu. Więcej wolałem nie ryzykować.

W zaroślach nie trzasnęła jedna gałązka.

Postałem ze dwie minuty. Gdybym wiedział, gdzie ich szukać, mógłbym teraz spróbować załatwić rzecz od razu. Cóż, skoro nie miałem nawet pewności, gdzie stoją automaty. To byłoby doprawdy zabawne, gdybym zamiast namacać wysięgnik z anteną, złapał za brodę któregoś z nich. Zabawa w ciuciubabkę mogła mnie drogo kosztować. I nie tylko mnie.

Wróciłem do przedsionka. Zamknąłem za sobą drzwi i dopiero od tego momentu zacząłem się śpieszyć.

Do świtu dadzą mi spokój. Nawet jeśli coś podejrzewają, nie będą sprawdzać. Ich także nie stać na pomyłki.

W niszy narzędziowej znalazłem wszystko, czego potrzebowałem. Rozebrałem się i zacząłem dłubać przy rezerwowym nadajniku. Poruszałem palcami jak neurochirurg. Musiałem odtworzyć z pamięci strojenie pierwowzoru. Najmniejsza niedokładność groziła klęską. Nie tak łatwo oszukać automaty.

Kiedy skończyłem, dochodziła druga. Będę ich miał, tych leśnych ludzi, którzy nie byli dość śpiący, żeby zdobyć się na lojalność wobec Ziemi.

Odetchnąłem, uniosłem głowę i ujrzałem nad pulpitem pulsujące światło wezwania.

Czekałem na ten sygnał. A że przyszedł akurat w takiej chwili? Ślepy traf.

Poderwałem się, dopadłem pulpitu i wrzuciłem fonię.

Przestrzeń. Trzaski, zmieszane z pikaniem krzyżujących się namiarów. W końcu coś chrupnęło i nastała cisza. Sekundę później w kabinie zabrzmiał męski głos. Wypełnił sobą kopułę— jakby mówił ktoś wewnątrz, używając ulicznego wzmacniacza.

— „Genotyp” i „Fotosfera” do wszystkich statków Centrali. Piloci Monk i Rodin na bezpośrednim kursie obcego obiektu. Odległość: dwadzieścia miliparseków. Skład chemiczny: lit, krzem, glin, chlor…

Lista była długa. Po znanych nazwach następowały opisy numeryczne. To dla specjalistów.

„Fotosfera” i „Genotyp”. Nie znałem tych statków. Podobnie jak większości pozostałych. Nie było mnie tutaj, kiedy przygotowywali flotę. Z Rodinem kończyłem ostatni kurs. Starałem się przypomnieć sobie jego twarz. Zamyśliłem się i… oprzytomniałem.

Przebyli trzy czwarte drogi. I znaleźli. Mają to, o czym marzył każdy z nas, od kiedy zaczął czytać. To, co sprawiło, że wszyscy, ilu nas było, wybraliśmy pracę w Centrali Lotów Pozaukładowych.

Nieważne, czy chodzi o stacje załogową, czy sondę. Owszem. To także jest ważne. A raczej będzie ważne później. Teraz potrafiłem myśleć tylko o jednym. Znaleźli. Nie jesteśmy sami…

Ja także nie jestem sam.

Obejrzałem się… Antenki nadajnika leżały na podłodze, tam gdzie je zostawiłem.

Zakląłem. W tej samej chwili głos z przestrzeni przestał podawać wyniki analizy chemicznej. Urwał na chwilę, po czym mówił dalej:

— Dane uzyskane za pośrednictwem sondy są zbyt skąpe, by można stwierdzić, czy obiekt jest uszkodzony. Nie emituje sygnałów. Zgodnie z poleceniem delegatury Centrali na pokładzie „Fotosfery” piloci Monk i Rodin kontynuują lot w kierunku obiektu.

Nastąpiła sekundowa przerwa, po czym głos zabrzmiał znowu:

— „Genotyp” i „Fotosfera” do wszystkich statków Centrali Piloci Monk i Rodin na bezpośrednim kursie obcego obiektu…

Powtórka. Zapis. Rzut oka na ekran przekonał mnie, że dwie nitki, które zboczyły z drogi, zmierzają prosto do nowego celu.

Stałem jak zahipnotyzowany.

Skąd właściwie bierze się w nas ta tęsknota do kosmicznych pobratymców? Po co nam oni? Czy podświadomie liczymy na to, że ułatwią ludziom uporanie się z ich własnymi sprawami? Może kiedyś tak było. Dziś, jako ogół, jesteśmy na to za mądrzy. Wiemy aż nadto dobrze, że procesami naszego społecznego dojrzewania musimy kierować sami. Tylko sami. Nie cierpimy głodu, nie walczymy ze sobą, niemal nie chorujemy. Obecnie zaaplikowaliśmy naszej planecie bezprecedensową, kto wie czy nie w skali kosmicznej, kurację oczyszczającą. Dlaczego wciąż myślimy o istotach spod obcych słońc?

A może wcale ich nie potrzebujemy? Może samotność człowieka we wszechświecie to tylko wyświechtana poetycka fraza? Tani sentymentalizm zaspokojonego sybaryty?

Niewykluczone. W takim razie jesteśmy samowystarczalni. Jako zbiorowość… chociaż właściwie, dlaczego? Dlaczego akurat zbiorowość? Czy związki ze społecznością są niezbędne, powiedzmy, licznej, kochającej się rodzinie? Rodzinie? Ciasnota myślowa. Człowiek, jednostka, jest najdoskonalszym homeostatem stworzonym przez naturę. Sam dla siebie stanowi zespół zagadek i pytań, na które nie odpowie do końca życia. Na co mu rodzina? Przyjaciele? Drugi człowiek?

Samotny pilot.

Tylko że gdybym mógł rzeczywiście wystarczyć sam sobie, przenigdy nie poznałbym uczuć, których właśnie doznaję. Zatem mój rozwlekły przewód myślowy, to nic innego jak reductio ad absurdum. Zatem, udowodniłem sobie coś, co było dla mnie oczywiste od dziecka. Co jest oczywiste dla każdego Ziemianina. Potrzebujemy przyjaciół, rodziny, społeczności i, tym samym, kosmitów.

Dość. Straciłem kilka minut. Może kilkanaście. Na więcej mnie nie stać. Świt przyjdzie o zwykłej porze, niezależnie od wieści z gwiazd.

Spojrzałem odruchowo na zegarek i wróciłem do nadajnika… Ukląkłem i wtedy dopiero znieruchomiałem. Bardzo powoli jeszcze raz podsunąłem sobie pod oczy tarczę zegarka.

Za dwie minuty piąta. Zaczai się dzień.

Przeszło dwie godziny tkwiłem przed ekranem. Nie wiedziałem, tak mnie to wzięło. Winien jest ten bieg. Głowa. I kilka lat z ciszą.

Nie. Po cóż się okłamywać? To ten głos z przestrzeni.

Uspokoiłem się. Skończyłem z nadajnikiem, włożyłem skafander i podszedłem do drzwi.

Nic. Czekają. Wystawię głowę i nie zobaczę żadnego z nich. Siedzą w krzakach i obserwują bazę.

Zawahałem się. Mogłem już wezwać automaty. Ale musi upłynąć jakiś czas, zanim zdąża nadejść. Ja tymczasem wyjdę im na strzał tak akuratnie, jak to się nigdy nie przytrafiło żadnemu z ich jeleni.

Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku niszy z hibernatorem. Prostokątny otwór w ścianie był szczelnie zamknięty. Widoczna pozostawała jedynie czerwona plomba.

Wyprostowałem się i bez zastanowienia ruszyłem w stronę tej niszy. Stanąłem przed klapą awaryjnego wyłącznika pola i jednym ruchem ręki rozprawiłem się z plombą. Zakryłem lewą dłonią fotokomórkę, po czym otworzyłem drzwiczki. Błysnęły światła. Rączka wyłącznika lśniła krwistą czerwienią. Rubin, w który wprawiono lampkę. Spoza mnie dobiegł dźwięk pochodzący z głośnika. Zaraz potem odezwał się męski głos:

— Czekamy na ludzi, którzy wyruszyli do gwiazd — mówił ktoś tonem perswazji. — Czekamy na pełną regenerację biosfery. Nigdy w historii ludzkość nie zdobyła się na czyn o podobnym rozmachu. Ofiaruj mi kilka sekund. Pomyśl. Jeśli ludziom w hibernatorach nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, wstrzymaj się. Oczywiście, nie wiem, dlaczego chcesz zerwać bezpiecznik. Ale baliśmy się tego. Baliśmy się, jak poradzisz sobie z samotnością i ciszą. Może to tylko nerwy. Może…

Z rozmachem zatrzasnąłem klapę. Wszystko, byle nie to. Nagrał kazanie i poszedł do łóżka. Z czystym sumieniem, że zrobił, co do niego należało. Przemówił do półobłąkanego pilota, któremu wydawało się, że nie zniesie dłużej dzwonów.

Tak naprawdę, to nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ich budzić. Aby to zrobić, potrzebowałbym czegoś więcej niż paru pomyleńców, głosów ciszy i żelaznych zwierząt. Po co w takim razie zrywałem plombę? Nie wiem. Być może dlatego, że potrzebowałem jakiegoś wrażenia, jakiejś czynności, której w tej bazie jeszcze bym nie doświadczył. Ta była ostatnia. Chwila psychicznego relaksu. Po prostu.

A plombę założę jutro z powrotem.

Odwróciłem się i ujrzałem miasto. A raczej jego rozpływające się już w powietrzu zarysy. W głębi majaczyła niebieskawa czapa hibernatora.

W pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że Gummi i kto tam z nim był, sforsowali ściany bazy. Ale wtedy ujrzałbym ich na tle tego miasta. Z kolei pomyślałem o bałaganie w pomieszczeniach Centrali. Jeśli złożyli wizytę w gabinecie Tarrowsena i ukryli duży nadajnik, równie dobrze mogli splądrować laboratoria i magazyny.

Na przykład instytut neurotyki, z jego zakładem programowania aparatury fantomatycznej. Albo chociażby wytwórnię projektorów. Stałem bez ruchu wpatrując się w ostatnie pozostałe w powietrzu ślady miasta. Widziałem je jeszcze przez moment, kiedy już na pewno nie było nic, poza tłem, jakie stanowiła matowa powłoka ściany, przypominająca taflę zmarzłego mleka.

Wtedy zrozumiałem. Ci z zewnątrz nie mieli z tym nic wspólnego. Przestrzenny wizerunek miasta i hibernatora był po prostu ilustracją kazania, którego musiałem wysłuchać po otwarciu pokrywy aparatury alarmowej. Chcieli, abym się przyjrzał temu, co miałem unicestwić. Były tam zepewne uśmiechnięte twarze, krystaliczne powietrze nad dachami, soczysta zieleń i inne przyjemne rzeczy. Może nawet grupy ludzi otaczające pilotów, po ich powrocie z gwiazd. Szkoda, że spóźniłem się na spektakl.

W tym momencie doznałem olśnienia. Spektakl. Fantomatyka. Że też dotąd na to nie wpadłem. Z wdzięcznością spojrzałem w perspektywę kabiny, gdzie jeszcze przed chwilą widniało miasto rozpięte miedzy łukami kopuły. Oczywiście, nie ma mowy o instalowaniu projektorów fantomatycznych z prawdziwego zdarzenia. Ale wystarczy to, co przychodzącym z zewnątrz każe wierzyć, że mają przed sobą kupę kamieni.

Na dworze jest jasno. Jeszcze mi wierzą. Minie godzina, może mniej i zaczną mieć wątpliwości. Zadadzą sobie pytanie, czemu siedzę cicho i nie próbuję rozprawić się z nimi, jak przystało komuś, kto dysponuje pełnym zestawem automatów. Zaprogramowanych na hasło.

Podszedłem do pulpitu i wyświetliłem na ekranie schemat instalacji. Projektory znajdowały się na szczycie bazy. Całą aparaturę, sprzężoną z zespołem awaryjnego budzenia i, jak się okazało, stymulatorem, wbudowano w płytką komorę, pod podłogą niszy.

Jej wymontowanie zajęło mi dziesięć minut. Znacznie więcej czasu poświęciłem blokom programowym. Nanosiłem wszystkie możliwe bryły, krzywe, stożki i zygzaki — co tylko przyszło mi do głowy. Jeszcze kable, które musiałem przeciąć i połączyć ponownie, zestaw wzmacniaczy, i już stałem na ostatnim szczeblu drabinki ustawionej za ciągiem ekranów, a wiodącej do maleńkiej platformy pod szczytem bazy. Otworzyłem dwie prostokątne pokrywy, podobne do archaicznych dymników, i wysunąłem na zewnątrz końcówki emitorów. Przymocowałem je zwykłym drutem i zsunąłem się na podłogę. Połączyłem projektory z blokiem programowym i zastanowiłem się.

Gaz obezwładniający. Miałem go dość, żeby uśpić stado słoni. Ale jeśli nawet zdążę użyć nadajnika, z pewnością zabraknie mi czasu na przeprogramowanie miotaczy automatów. Czyli, przynajmniej w pierwszej fazie starcia, muszę poradzić sobie bez nich.

Wytaszczyłem z narzędziowni znalezioną w najdalszym kącie wyrzutnię, służącą zazwyczaj do wystrzeliwania liny asekuracyjnej wraz z zaczepem. Przysunąłem ją do drzwi. Założyłem naboje z gazem i posłuchałem chwilę. Czekają. Ciągle jeszcze czekają.

Uśmiechnąłem się i przeszedłem do przedsionka. Prawą ręką chwyciłem wylot wyrzutni, lewą otworzyłem drzwi. Jeśli moja przemyślna instalacja chociażby w jednym punkcie nie kontaktuje…

Szarpnąłem spust. Usłyszałem głuchy stuk, a następnie oddalający się świst, jakby krojonego szkła. Uderzenie. Teraz powinienem ujrzeć rozbryzgującą się na wszystkie strony chmurę białawego gazu. Nie zobaczyłem jej. Miejsce, w którym stałem, przypominało senną zjawę plastyka futurysty. Nieopisana, niemożliwa kombinacja spiętrzonych brył. Nad moją głową śmigał w górę komin stożka przebity w połowie zakrzywioną, znikającą w przestrzeni rurą. Jego kontury przecinały w kilku miejscach płaszczyzny najnieudaczniejszych wielościanów. Przypominało to nawet moje skalne rumowisko, tyle że oglądane od wewnątrz. Usypane z fantazyjnie obrobionych głazów, dokładnie wydrążonych. Cała ta kompozycyjna improwizacja rozciągała się na boki i w górę na dobre kilkadziesiąt metrów. Mogłem sobie pogratulować. Nic dziwnego, że zgłupieli, kiedy coś takiego wyrosło im.nagle przed oczami. W każdym razie na tyle, że pozwolili mi wyjść. Chociaż musieli pozwolić. Musieli stracić orientację. Wrażenie było zbyt silne.

Co do mnie, nie potrzebowałem niczego więcej. Wezwałem automaty. Natychmiast połączyłem się z nimi ponownie i zablokowałem ich miotacze. Następnie posłałem w las drugą pigułę z gazem. Coś wyrżnęło w ścianę bazy. Na zdrowie. Teraz byłem już spokojny. Nie widząc mnie, nie mieli najmniejszych szans.

Odruchowo sprawdziłem szczelność kasku i wróciłem do kabiny. Włączyłem projektory. Wyszedłem na zewnątrz.

Las zasnuwał mętnawy dym. Pod okapem kasku zapaliło się ostrzegawcze światełko. Gdzieś niedaleko raz trzasnęła gałązka i znowu zapanowała cisza.

Wokół zagłębienia przed wejściem czerniało nieruchome półkole automatów. Przyszły, naturalnie. Ale nie będą już potrzebne.

Raz jeszcze wróciłem do składziku po kable. Potem wyszedłem kilka metrów przed bazę i rozejrzałem się.

Trzech, a raczej troje, leżało na wprost mnie, w przecince. Na ich twarzach malował się wyraz zupełnego zobojętnienia.

Obie kobiety miały jasne włosy. Były mniej więcej w tym samym wieku, około czterdziestki. Podobnie leżący obok nich mężczyzna, w zniszczonej drelichowej bluzie, takiej, jaką zakłada się w chłodniejsze dnie do pielenia ogródka. Obok niego spoczywał metalowy przedmiot. Miotacz, gdyby nie to, że jego spłaszczona kolba żadną miarą nie mogłaby pomieścić najmniejszego ogniwa energetycznego. A jednak była to broń.

Podszedłem i z całym spokojem związałem całej trójce ręce i nogi. Następnie poszukałem pozostałych.

Nietrudno było ich znaleźć. Musieli rozluźnić wokół siebie poszycie, czekając, aż wystawię głowę z fałszywej skały, która tam, gdzie się przyczaili, odstawała od bazy zaledwie o milimetry. Gummi dobrze to sobie obejrzał.

Po upływie dwudziestu minut miałem ich sześcioro. Do trójki znalezionej w przecince przybyła jeszcze jedna kobieta, tym razem brunetka, z brzydką ciętą raną pod okiem, oraz dwóch mężczyzn. Drugi z nich, kiedy go wiązałem, zaczął się budzić. Bok jego twarzy, od brody aż do skroni znaczyła świeża, czerwona pręga. Rzuciłem okiem na jego spodnie. Kolor się zgadzał. Jeśli w ogóle można mówić o kolorze.

Szukałem jeszcze kogoś. W coraz mniej prawdopodobnych miejscach i z coraz mniejszą nadzieją.

Gummiego nie było. Czyli, nie koniec zabawy. Muszę się liczyć z niespodziankami. Jeśli ci tutaj, to jeszcze nie wszyscy wyznawcy ciszy, do których mógł pójść.

Z przecinki zaczęły dochodzić westchnienia i postękiwania. Usłyszałem głos kobiety. Ktoś jej odpowiedział.

Nie patrzyłem w ich stronę. Kończyłem zmieniać programy automatom. Rażenie celów ruchomych w promieniu stu metrów. Miotacze zastąpiłem ładunkami gazu. Dwa aparaty, uzbrojone jak dotychczas, zostały przy wejściu. Te miały być dalej sterowane za pośrednictwem nadajnika. Wolałem nie ryzykować.

Teraz dopiero zająłem się ludźmi.

Leżeli spokojnie. Jeśli nawet któryś z nich zbadał ukradkiem wytrzymałość krępującego go kabla, zrobił to tak, że tego nie zauważyłem.

Podchodziłem do nich powoli, pokonując zmęczenie. W powietrzu panował spokój. Wróciła cisza. Czułem w sobie jej obecność, pomimo że las milczał. Dzisiaj nie było dzwonów ani piszczałek. Zerwał się lekki wiatr i przepędził resztki odurzającej substancji.

Stanąłem. Dwa kroki przede mną leżał mężczyzna w drelichowej bluzie. Był brudny. Cerę miał ciemną, jakby długo trzymał twarz nad świeca. Podbródek sterczał mu do przodu jak rogalik. Gdyby był różą, jego włosy zapewniałyby mu skuteczną osłonę przed najsroższym mrozem. Oczy miał zapadnięte. I nie patrzył na mnie.

— Co teraz? — spytałem.

Nie poruszył się. Tylko skóra na policzku zaczęła mu drgać jak u psa, który ma zamiar powarczeć.

— Nic nie mów — zabrzmiał nagle znany mi aż za dobrze głos — zanim nas nie uwolni.

Przeniosłem spojrzenie na mężczyznę, który wymówił te słowa. Strzępy wisiały nie tylko z jego spodni. Także koszula, która sto lat temu mogła być żółta, znajdowała się w opłakanym stanie. Wyglądał na starszego od pozostałych. I nie uważał sprawy za zamkniętą. Świadczył o tym zarówno ton jego głosu, jak i błysk przymrużonych, bladoniebieskich oczu. Ten nie bał się patrzeć tam, gdzie miał ochotę.

— Dobrze — powiedziałem, podchodząc bliżej. Chwyciłem go za węzeł, na jaki związałem kabel i podniosłem. Następnie uwolniłem mu nogi.

— Idź tam, gdzie cię zaprowadzę. Na dziś mam was dosyć — rzuciłem. — Do tego stopnia, że jestem gotów obciążyć sobie sumienie. Zrozumiałeś?

Nie odpowiedział. Posłusznie wszedł do kabiny, pozwolił sobie ponownie związać nogi i z obojętną miną pozostał pod ścianą, gdzie go rzuciłem.

Wróciłem po człowieka w bluzie i jego dwóch kompanów. Jeden z nich miał na sobie kurtkę taką jak Gummi i ja. Ale bez aparatury łączności i ogniw energetycznych. Nawet bez zaczepów na drobny sprzęt osobisty.

Teraz kobiety. Stanąłem nad pierwszą i spytałem:

— Pójdziecie spokojnie? Jeśli tak, zdejmę wam z nóg kable. Brunetka z podrapaną twarzą uniosła głowę i potrząsnęła nią, jakby chciała poprawić włosy.

— O toalecie pomówimy później — mruknąłem. — Dotychczas nie obchodziło was, jak wyglądacie. Stare, niechlujne wiedźmy.

To je wzięło. Uniosły się jak na komendę. Trzy pary oczu spojrzały na mnie, jakbym właśnie zrzucił starą, suchą skórę ozdobioną czarnym zygzakiem.

Brunetka westchnęła. Znowu potrząsnęła głową. Zauważyłem, że jej zadrapanie krwawi.

Przemyłem jej twarz i założyłem opatrunek. Przez cały ten czas nie spojrzała na mnie ani razu.

— Jak ci na imię? — spytałem, prostując się.

— Tia — odpowiedziała niechętnie. Zabrzmiało to jak szczęk nożyczek, przecinających wstęgę.

Zaprowadziłem je do bazy. Szły bez oporu. Nie wiązałem im już nóg, jednak na wszelki wypadek posadziłem w przyzwoitej odległości od mężczyzn. Może się zdarzyć, że będę musiał wyjść.

Przysunąłem stolik do pulpitu, fotel ustawiłem tak, żebym mógł mieć wszystkich na oku, po czym napiłem się wody i rozsiadłem wygodnie. Założyłem lewą nogę na prawą i przez chwilę obserwowałem własną stopę, która wykonywała jakiś obłąkany taniec. Nerwy. Czułem, że gdybym teraz zamknął oczy, nie otworzyłbym ich przed upływem tygodnia. Dwadzieścia sześć godzin na nogach. I to jakich godzin.

Powoli chłodno lustrowałem twarze ludzi, którzy sądzili, że udało im się pozbyć konkurencji w rządzeniu Ziemią.

Mężczyzna w bluzie poruszył się. Wciągnął głęboko powietrze i potrzymał je chwilę w płucach.

— Jak się nazywasz? — spytałem, patrząc mu w oczy.

Odwrócił głowę. Zakaszlał sucho, po czym powiedział:

— Bohr. Jestem studentem…

— Co studiujesz?

— Biochemię. To znaczy…

— Studiowałeś — podsunąłem. — Trzydzieści lat temu. A co będziesz robił… potem?

Przełknął z wysiłkiem ślinę. Wstałem i dałem mu się napić. Zakrztusił się i chwilę walczył o zaczerpnięcie powietrza. Wreszcie odzyskał oddech i wychrypiał:

— Nic…

Rozumiem. Nic, to nic. Rozejrzałem się po pozostałych, podnosząc zapraszająco kubek.

Pili kolejno wszyscy, poza mężczyzną w żółtej koszuli. Ten był nieprzejednany. Przypominał kapłana starodawnego szczepu, który wpadł w ręce czcicieli wrogiego bóstwa. Kiedy spytałem o jego nazwisko, zamknął oczy i zamarł w bezruchu, jakby czekając na cios topora.

Wzruszyłem ramionami i wróciłem na fotel.

— Kombinowaliście dobrze — powiedziałem. — Gdybym choć raz zauważył człowieka, zabawa nie potrwałaby długo. Ja nie odżegnałem się od automatów. Nie ślubowałem, że będę się żywił korzonkami. Błazeństwo.

Byłem zły. Teraz mogłem ich już tylko żałować. Nie potrafiłem jednak opanować narastającego rozdrażnienia.

— Mieliśmy — odezwał się nagle Bohr — pewne sygnały. Dość wyraźnie dawałeś znać o sobie…

Uspokoiłem się. Zapewne. Przypomniałem sobie moje wyprawy w okolice hibernatora. „Lalkę”. Otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, ale nie zdążyłem. Zmroził mnie przepojony nienawiścią głos „żółtego”.

— Nie gadać! — wysyczał. — Mało wam, że siedzimy powiązani jak barany?! Niech robi, co chce. Ma swoje automaty, bez których jest zerem. Ale nie musicie dawać mu satysfakcji. Ani słowa! — zakończył, tracąc oddech.

Chciałem mu powiedzieć, żeby się nie wysilał. Sam nie bywam rozmowny. A już na pewno nie w jego towarzystwie. Przeszkodziło mi głośne wołanie, które nagle dobiegło z zewnątrz. Zerwałem się na równe nogi.

Krzyk zabrzmiał powtórnie. Tym razem poznałem go od razu.

Wybiegłem z bazy i zablokowałem automaty. Potem powiedziałem, że może przyjść. Zaczekałem, dopóki nie stanął przede mną. Wtedy sięgnąłem po kabel.

— Nie trzeba — mruknął, kiedy kazałem mu założyć race do tyłu.

— Nie wiem, Gummi — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Nie chcę już więcej żadnej szarpaniny.

Wprowadziłem go do bazy, posadziłem obok kobiet i związałem nogi. Niezbyt silnie, żeby nie sprawiać mu bólu.

— Nie chce ci się pić?

Spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał. Po chwili skinął głową. Kiedy skończył, ulokowałem się znowu w fotelu i bawiąc się kubkiem spytałem:

— Ilu was jeszcze jest w tym lesie?

— Nie ma nikogo — odpowiedział ponuro Gummi. Przyjrzałem mu się. Mogłem uwierzyć albo nie. Jednak gdyby ktoś pozostał w parku, a postanowił siedzieć odtąd jak trusia, to znaczy zrezygnować z następnych kadencji ciszy, i tak nie potrafiłbym takiego kogoś odnaleźć. Poza tym oni trzymali się razem. Kiedy odkryłem ich obozowisko, razem puścili się w pogoń za mną. „Żółty” także mówił o siódemce. Należało wątpić, czy kiedy już doszło do oblegania mojej bazy; któryś z nich zechciałby pozostać w lejkowatej dolince.

Zdecydowałem, że Gummi nie kłamie. Nie wyglądał najlepiej. Był cieniem „pilota”, którego spotkałem kiedyś pod szczytem sąsiedniego wzgórza.

— Oczywiście, nigdy nie miałeś nic wspólnego z Centralą — stwierdziłem, nie spytałem.

— Oczywiście.

— Jeśli nie liczyć twojej bluzy… wolę nie dochodzić, skąd ją wziąłeś. To znaczy, wolałbym…

— Tak — rzekł bardzo cicho. — Byłem tam… Westchnąłem.

— Właśnie. Czy chcesz mówić?

Rozejrzał się po pozostałych. Nie wiem, czy mi się wydało, czy naprawdę unikał wzroku mężczyzny w żółtej koszuli. Wreszcie spojrzał na mnie i nieznacznie skinął głową.

— Tak minęły pierwsze tygodnie — powtórzył kilkanaście minut później. W jego głosie pochwyciłem nutkę zdziwienia. Jakby nie dowierzał, że wszystko to mogło zdarzyć się naprawdę.

— Krótko mówiąc — podjął po chwili — byliśmy szczęśliwi. Wiem, że to nie brzmi poważnie — poruszył ramionami. Kable musiały dać znać o sobie, bo przez twarz przebiegł mu grymas. — Nic na to nie poradzę — syknął. — Nie wiem jak inni, ale ja czułem się po prostu sobą. Nareszcie nie musiałem walczyć o czas, wydzierać go przemyślnymi manewrami z trybów maszynerii, jaka uzależnia ludzi od siebie. I nie tylko od siebie. Mniejsza z tym. Chodziłem nocami po parku, bo wtedy to był jeszcze park, i myślałem o ciszy, tylko o ciszy. Mówiłem sobie, że tak samo będzie jutro, pojutrze, za dziesięć lat, i chciało mi się wyć ze szczęścia. Patrzyłem na drzewa i miałem ochotę opowiadać im, jak będą wyglądać, kiedy ten park stanie się lasem. Rozmawiałem z ptakami.

Umilkł. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, jakby w tym miejscu należało powiedzieć coś, co nie powinno dotrzeć do uszu obecnych. Na jego czole ukazały się kropelki potu. Westchnął i pokręcił głową.

Spojrzałem na moich więźniów. Siedzieli spokojnie. Na twarzy jednej z kobiet błąkał się uśmieszek. Jej szeroko otwarte oczy nie wyrażały nic. Tia utkwiła wzrok w podłodze, przed własnymi stopami. Nie wiem, co rozpamiętywała, ale nie było to nic takiego, co chciałaby przeżyć raz jeszcze.

Co do mężczyzn, wystarczało mi, że nie próbują się wtrącać. Milczeli, odkąd osadziłem „żółtego”, kiedy ten nazwał Gummiego pętakiem i zdrajcą. Powiedział to tonem proroka, rzucającego klątwę. Zagroziłem, że zamknę go w niszy. Samego.

— Możesz się domyślić, co było potem — zabrzmiał znowu przytłumiony głos Gummiego. — Zresztą ty pewnie jesteś za pan brat z ciszą. Służba w bazach kosmicznych, loty do gwiazd i tak dalej. No więc… cisza zaczęła mówić.

— Dzwonić — podsunąłem.

Przez jego twarz przebiegł ślad uśmiechu.

— Naturalnie, dzwonić. Zresztą, mówiliśmy już o tym, pamiętasz? No, a my wtedy zaczęliśmy uciekać od siebie. Skończyły się sympatie, które… no, dzięki którym zostaliśmy akurat my i one. Mijały dni, tygodnie, potem lata. Było wciąż gorzej. Mówiłeś o nieprzystosowaniu. Stanowiliśmy bandę smarkaczy, kiedy umawialiśmy się, że zostaniemy poza hibernatorem. Przekonaliśmy się o tym dość szybko. Przekonaliśmy się, że jeśli bywają ludzie nie przystosowani do tempa swojej cywilizacji, to w każdym razie wszyscy jesteśmy nie przystosowani do jego braku. Tego, co to tempo z sobą niesie. Na przykład tła akustycznego. Tak powiedzieliby fachowcy. Nie życzę nikomu, żeby tak jak my sprawdził na sobie, co to znaczy. No dobrze. Nie będą się rozwodził. Rzecz jest i tak dostatecznie żałosna. Muszę tylko powiedzieć o… samotności. Bo najgorsze nie było to, co działo się z naszym słuchem. I nerwami. Nie. Wracaliśmy półprzytomni do obozu i natychmiast zaczynaliśmy zachłystywać się urokami ciszy. Im było gorzej, tym głośniej pialiśmy na cześć zieleni, barwy nieba, rzek i licho wie, czego jeszcze. Dzieliliśmy się swoim „szczęściem”. Wymyślaliśmy wciąż nowe przymiotniki. Oczywiście, każde z nas zdawało sobie sprawę nie tylko z własnego zakłamania, ale i z tego, że pozostali prowadzą grę kubek w kubek taką samą. Tylko że zapominaliśmy o tym będąc razem. Brnęliśmy coraz dalej i głębiej. To dopiero była prawdziwa samotność. Do kwadratu. Nie. Do siódmej potęgi. Prawdziwa samotność, w pustce, to próba. Wśród innych — to nieustający koszmar. Tego spośród nas, kto by powiedział, że pomyliliśmy się, że ma dość i idzie sobie w diabły, byliśmy gotowi rozerwać na strzępy. Tak właśnie, jak to przed chwilą obiecywał mi Fuster. On wcale nie jest gorszy od nas. Tylko trochę bardziej skołowany. Ufundowaliśmy sobie z tego ideologię. Może coś więcej. Zresztą, mniejsza o słowa. Myślę, że wiesz dość, aby zrozumieć. W końcu któreś z mas, nie pamiętam kto, zaczęło mówić o przyszłości. Ale nie o powrocie do normalnego świata. O pozostaniu. Podchwyciliśmy tę myśl. Wmówiliśmy w siebie, że nie przeżyjemy pierwszej minuty, kiedy otworzą się hibernatory. Że nasze organizmy po prostu tego nie wytrzymają. Ruchu, hałasu, ścisku. Postanowiliśmy walczyć o życie. W końcu, byliśmy młodzi. Kiedy to się zaczęło, żadne z nas nie miało dwudziestu lat. Po osiemdziesięcioletnim biwaku mieliśmy szansę pożyć bez mała drugie tyle. Pod warunkiem, że wszyscy inni pozostaną tam, gdzie są. Uśpieni.

Urwał. Rozkaszlał się i dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić słowa. Z oczu puściły mu się łzy. Był wykończony.

Poczekałem, aż przyjdzie do siebie, po czym wstałem. Niewiele brakowało. Powiedzmy, kilkadziesiąt sekund. A może się mylę? Może ani przez moment nie groziło ludziom nic poza przedwczesną pobudką?

— Powiem ci tylko — powiedziałem — co zrobiłbyś teraz, gdyby wam się udało. Gdybym to ja leżał pod ścianą związany jak stary worek. Nie wiem, czy próbowałbyś uzasadniać swoją rację, w którą nie wierzysz. Może wygłosiłbyś mówkę. O baśniowym pięknie ciszy i tak dalej. Ale wiem, co byś zrobił. Stanąłbyś, o tutaj — podszedłem do niszy, gdzie znajdowała się pokrywa bezpiecznika. — Powtórzyłbyś kilka razy, jaka to piękna rzecz zostać na Ziemi sam na sam z trawa, drzewami i czystym powietrzem. A także milczeniem. Po czym trzasnąłbyś pięścią w tę klapę, wyszarpnął plombę i włączył system alarmowy. Wtedy udałbyś sam przed sobą, że oprzytomniałeś. Zacząłbyś rwać włosy z głowy. Krzyczeć, że zaprzepaściłeś swoją szansę. Że nie chcesz żyć. I byłbyś szczęśliwy. Rozumiesz, człowieku? Byłbyś szczęśliwy jak dziecko, które zabrano do cyrku. Po raz pierwszy od lat. Mógłbyś wyć z radości na widok ludzi wchodzących do miasta. Mam rację? Pociągnąłbyś za tę rączkę?

— Nie wiem — wyszeptał po dłuższej chwili milczenia. — Teraz, kiedy tak o tym mówisz… ale nie wiem. Byliśmy uwikłani we własną grę…

— We własne kłamstwa.

— Nazywaj to, jak chcesz.

— Nie jak chcę. Naprawdę, to się nazywa terror. Ani gra, ani kłamstwo tylko terror.

— Możliwe… co z nami zrobisz? Pomyślałem chwilę. Ale nie miałem wyboru.

— Zostaniecie u mnie… — zacząłem i urwałem. W pulpicie znowu błysnęła lampka wezwania. Wolałbym zająć się gwiazdami bez świadków. Trudno.

Włączyłem fonię. Głośnik ożył. Odezwał się ten sam głos, który mówił o zmianie kursu dwóch statków i o obcym obiekcie.

— …Procjona jedną kierunkową wiązką o rozproszeniu równym, praktycznie zeru. Przestrajamy nadajniki i rozpoczynamy emisję kodu kontaktowego. Obydwa statki pozostają przy obecnym obiekcie i będą oczekiwać potwierdzenia odbioru.

Głośnik umilkł na kilkanaście sekund. Następnie rozległ się charakterystyczny stuk przekaźnika i utrwalony na taśmie głos pilota zabrzmiał ponownie:

— „Genotyp” i „Fotosfera” zastopowały przy obecnym obiekcie. Piloci Monk i Rodin powrócili ze wstępnego zwiadu. Obiekt jest bezzałogową stacją, prawdopodobnie komunikacyjną. Kieszeń włazu prowadzi do śluzy, hermetycznie zamkniętej. Jak dotąd nie udało się sforsować klapy. Wbrew poprzednim obserwacjom obiekt jednak nadaje przerywane sygnały. Pomiary wykazują, że promieniowanie o nie zidentyfikowanej na razie charakterystyce biegnie w stronę Procjona jedną kierunkową wiązką o rozproszeniu równym praktycznie zeru. Przestrajamy nadajniki i rozpoczynamy emisję kodu kontaktowego…

Wyłączyłem głośnik. Chwilę manipulowałem przy pulpicie, po czym przerzuciłem sygnał na wizję. Myślałem, że będę musiał poczekać przynajmniej kilka godzin. Myliłem się. Na ekranie zarysował się kształt walca. Po prostu kawał rury zaślepiony z obu stron płaskimi tarczami. Nie wysilili się ci obcy konstruktorzy. Ale nie miałem im tego za złe…

Wpatrywałem się w ten niejasny kształt o zatartych konturach znacznie dłużej, niż było trzeba. Tyle, żeby uporać się z własnymi oczami. Byłem naprawdę zmęczony. Wreszcie ekran rozmazał się przede mną, jakby otoczył go obłok pary.

Przez cały ten czas nikt z obecnych nie zająknął się słowem. Gdy wyłączyłem fonię, w kabinie zapanowała cisza nie dająca się porównać z niczym, czego doświadczyłem dotychczas.

Tia poruszyła się. Uniosła głowę i utkwiła we mnie wzrok. Jej twarz wyrażała smutek. Może także zadumę. W kącikach jej ust pojawił się melancholijny uśmieszek.

— Powiedz, pilocie — odezwała się — czy nie wolałbyś być tam z nimi…?

Minął jakiś czas, zanim mogłem wymówić słowo.

— Pytałeś, co z wami zrobię — zwróciłem się do Gummiego. — Zostaniecie tu ze mną. Pójdziecie spać. Przejdziecie po kolei przez aparaturę diagnostyczną. Nakarmię was pigułkami i położę w niszy. Tam jest mój hibernator. Będzie trochę ciasno, ale w stanie anabiozy to nie ma większego znaczenia. Chodź pierwsza — spojrzałem na Tię. Podszedłem i pomogłem jej wstać. Nie opierała się.

— A ty? — spytała.

— O mnie się nie martw — rzuciłem sucho. — Teraz nic mi już nie grozi. — Położyłem nacisk na słowo: „teraz”.

Nie rozmawialiśmy więcej.

Ostatni raz sprawdziłem zamknięcie niszy, przeszedłem na środek kabiny i utkwiłem wzrok w ekranach. Paciorkowate szlaki rozwijały się. Tylko dwie tasiemki trwały w bezruchu. Dwa statki, których załogi czekały na kogoś, o kim wiedziały tyle tylko, że istnieje. Chociaż i tego nie wiedziały na pewno. Adresaci sygnałów, emitowanych przez obcy obiekt, mogli przestać istnieć już dawno. Zależy, kiedy wyprawili w drogę ten swój walec i jak daleka miała to być droga. Ale i tak było to więcej, niż wszystko, co dotąd osiągnął człowiek, posłuszny żyjącemu w nim duchowi eksploracji. Więcej niż takim jak Rodin, Monk, Haleb, ja i wielu innym obiecywała codzienna służba w Centrali.

— No więc jak, pilocie — powiedziałem na głos. — Wolałbyś być tam z nimi…?

Stałem długo. Mijały minuty, aż wreszcie usłyszałem pierwszy nadbiegający głos ciszy. Dzwony.

— Jestem tutaj — powiedziałem. Dzwonienie przycichło, ale tylko na moment. — Jestem tutaj — powtórzyłem. Cisza zagrała. Odezwały się organy. Nie „odezwały”. To były otwarte piszczałki, przez które przechodziło powietrze, zanim wciągnąłem je w płuca.

Przebiegłem wzrokiem wskaźniki. Generatory pracowały bez zakłóceń. Linia poboru mocy przecinała ekran jak ślad po błyskawicznym cięciu szpicem ostrego noża. Ludzie mieli przed sobą spokojną pięćdziesięcioletnią noc. Plomba na pokrywie sygnalizacji alarmowej lśniła świeżą czerwienią.

— Jestem tutaj — mruknąłem raz jeszcze, zrzuciłem bluzę, ustawiłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w fotelu.

W taką pogodę — pomyślałem — zasypiają drzewa. Nie wiem, dlaczego ta myśl sprawiła mi przyjemność. Naciągnąłem głębiej kaptur i przyśpieszyłem. Jeden z człapiących za mną automatów ugrzązł w korzeniach. Poradzi sobie — beztrosko machnąłem ręką.

Nawet w tym wietrze, który kładł pnie i targał grubymi konarami buków, huczały dzwony.

Pochyliłem się nad aparatem obserwacyjnym. Był w porządku. Wstałem i pociemniało mi w oczach. Zatoczyłem się i musiałem usiąść. Ostatni rok. Ostatnia jesień. Ostatni dzień.

Czułem się tak, jakbym tydzień nie jadł. Chwytały mnie mdłości. Tkwiłem w pokrowcu uszytym z grubej warstwy waty, przez którą przenikały tylko wiatr i dzwony.

Zacisnąłem zęby i wstałem. Nie miałem nic do powiedzenia. Ani sobie, ani temu, kto odziedziczy po mnie tę ciszę.

To był już ostatni z posterunków. Automat zabrał bęben przystawki rejestrującej i poszedł z nim w kierunku bazy. Konstrukcję nośną spotkał ten sam los. Za kilka dni wyrośnie tutaj trawa.

Mój martwy orszak zniknął już w głazach. Zatrzymałem się pod drzewem i rozejrzałem. Dzień miał się ku końcowi. Chmury dotykały niemal wierzchołka bazy. Nie było za nimi słońca. Wiatr niósł drobne rozpryski mgły.

Stałem tak jakieś dwadzieścia minut. Nie myślałem o niczym.

Nawet o tym, że to już koniec.

Zamknąłem starannie drzwi i poleciłem automatowi, żeby je uszczelnił. Z trudem przeszedłem przedsionek, zawalony ściągniętymi z zewnątrz urządzeniami i zająłem się izolacją kabiny. Jakby za kilka minut z planety miało ulecieć powietrze. Przeszedłem na środek i rozebrałem się do naga.

Główny ekran przekazywał mi teraz obraz miasta. Trwało białe i nierzeczywiste, jak rysunek z książki dla dzieci. Nie zaszła w nim najmniejsza zmiana. Te same wypiętrzone bryły, jakby zawieszone nad ziemią.

Nie zmieniło się nic. Poza jednym. Pewnością, że ktokolwiek się tam wybierze, nie zastanie żadnych obłąkańców, szukających w Centrali planów baz strażniczych ani nadajników.

Które z nich miało już tak bardzo dosyć, że zaryzykowało i zaczepiło mnie wtedy pod tym miastem? „Jest ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy…” Pamiętam, jakby to było wczoraj. Pamiętam, że ja także potrzebowałem pomocy. Pomogła mi myśl o innych ludziach.

Przeniosłem spojrzenie na boczny ekran. Obraz głównego hibernatora był również taki sam, jak pierwszego dnia mojej służby. Niebieskawa półkula, przypominająca chmurę.

Wygasiłem ekrany.

Północ. Dokładnie środek nocy. Dla mnie jest już po wszystkim.

Powoli podszedłem do dobudowanego przez automaty małego hibernatora. Po wszystkim. Już jestem starszy od Avii o te kilkanaście lat. Teraz dopiero uprzytomniłem sobie, że przez cały czas nie pomyślałem o niej i o sobie. Nie dlatego, żebym musiał się przed tym bronić. Po prostu nie pomyślałem. A jeśli chodzi o rodziców… no cóż, może rzeczywiście będziemy teraz bardziej razem. Nie dłużej, jak mówili, tylko właśnie bardziej. Od jutra.

Tak, to już jutro. Odetchnąłem głęboko. Rozłożyłem fotel i sprawdziłem przekaźniki. Wszystko tylko czekało.

Zgasiłem światło.

Wydało mi się, że nade mną nie ma nic, tylko przestrzeń. Że słyszę tamte obce przerywane sygnały, tkwiąc w nieruchomym statku obok innych pilotów i wraz z nimi odmierzając czas do możliwego spotkania i nieco bardziej możliwego powrotu.

Czterdzieści lat. Jutro.

Ręka opadła mi na przycisk. Wszystkie czujniki przygasły, chwilę jeszcze ich wskazówki, okienka z cyframi, wykresy rozpływały się w ciemności, po czym zniknęły.

Położyłem się w fotelu. Ręce wyciągnąłem wzdłuż bioder. W prawej dłoni zaciskałem ostatni, jajowaty przekaźnik. Czułem ciężar wybiegających z niego pajęczych kabli. Dotknąłem przełącznika i rozwarłem palce. Usłyszałem głuchy stuk. Przekaźnik zsunął się z fotela i upadł na podłogę. Ale odgłos jego upadku pozostał. Stopniowo stawał się wyższy, bardziej metaliczny. Zamknąłem powieki. Próżnia dokoła stała się głębsza, ale tuż nade mną zawisł wielki dzwon, w który trącają promienie gwiazd.

Uśmiechnąłem się.

— To tylko cisza — powiedziałem.

W twarz uderzył mnie pierwszy lodowaty podmuch gazu usypiającego. Nie przestałem się uśmiechać.

— To tylko cisza — powtórzyłem i zasnąłem.

Загрузка...