ROZDZIAŁ CZWARTY

Działo się to dokładnie w tym samym pomieszczeniu, tyle że jego ściany pokrywała wówczas jedynie paskudna w odcieniu, zielona farba antykorozyjna. Brakło starannie wybranych, uspokajających krajobrazów z wielu różnych światów. Zamiast zestawu siedzisk, które upodabniały obecny gabinet do średniowiecznej izby tortur, stały tu tylko dwa proste krzesła, między nimi zaś ciągnęła się długa ława z tworzywa. Na jej blacie piętrzyły się wydruki planów konstrukcyjnych. Po jednej stronie tej sterty siadywał major Craythorne, O’Mara zajmował krzesło naprzeciwko.

Tamten proces rekrutacji ciągnął się trzy lata. Oczywiście z przerwami koniecznymi na jedzenie, sen i pracę.

Nagle O’Mara przypomniał to sobie ze wszystkimi detalami. Nawet zapach podobno bezwonnej farby, który unosił się w powietrzu, i dokuczliwy odgłos pracy świdra, który milkł tylko na chwilę, aby znowu podjąć wycie. Major co rusz klął nań pod nosem. Sam O’Mara był zdenerwowany. Chociaż może sprawił to obciążający żołądek, szybko pochłonięty chwilę temu posiłek.

— Musi pan pamiętać, O’Mara, że pańska postawa i oblicze nie wzbudzają zaufania — powiedział nie po raz pierwszy Craythorne. — Obaj wiemy, że dysponuje pan bardzo sprawnym umysłem, ale trudno dopatrzyć się w pańskiej twarzy intelektualnej głębi. Odniósł pan już sukcesy w pomaganiu dręczonym różnymi problemami obcym i niewątpliwie potrafi pan być skuteczny, jednak na oko trudno się tego domyślić. Pańska maska sprawia, że biedny pacjent nie jest w stanie zorientować się, jak głęboko pan go sonduje ani jak bardzo pan nim manipuluje. Chyba nigdy nie próbował pan być nieszczerze uprzejmy?

O’Mara westchnął z irytacją, zrobił to jednak tak dyskretnie, aby major niczego nie zauważył.

— Zna pan takie ziemskie powiedzenie, sir, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu?

Chyba nie odpowiadałaby mi atmosfera uprzejmej obłudy, sir. Tak osobiście, jak i w pracy.

Craythorne pokiwał w milczeniu głową, ale trudno było orzec, czy zgadza się z rozmówcą, czy tylko rozważa jego słowa. Może zresztą jedno i drugie.

— Zapomnijmy o tym nad razie. Pańskim obecnym zadaniem będzie opieka nad grupą Kelgian. To istoty, wobec których uprzejme albo nieszczere zachowanie jest czystym marnowaniem czasu. Nie znają nawet żadnego z tych pojęć. Poczuje się pan z nimi jak w domu. Czy miał pan już wcześniej kontakt z Kelgianami?

O’Mara pokręcił głową.

— Gdybym miał czas, aby trochę panu o nich opowiedzieć, nie uwierzyłby mi pan.

Szczęśliwie nie mam akurat tyle czasu — dodał z uśmiechem major. — Przylatują za dwie godziny. Proszę poczytać o nich wcześniej, korzystając z komputera bibliotecznego…

Na korytarzu, od którego nie dzieliły ich jeszcze żadne drzwi, ktoś upuścił coś ciężkiego. Przez chwilę poczuli się jak we wnętrzu dzwonu. Craythorne skrzywił się wyraźnie i dokończył zdanie.

— …który szczęśliwie już działa, w odróżnieniu od wielu innych urządzeń.

O’Mara chętnie znienawidziłby majora, ale nijak mu się to nie udawało. Craythorne po prostu dawał się lubić. Jakiejkolwiek przewiny dopuściliby się jego podwładni, on nigdy nie podnosił nawet głosu. Patrzył tylko na delikwenta z takim smutkiem i rozczarowaniem, że inkryminowany osobnik z miejsca zaczynał czuć się winny i nie popełniał więcej tego samego błędu.

Maniery miał nienaganne, w jego rzadkich włosach pojawiła się już siwizna, a rysy twarzy zdradzały wrażliwość. Przypominał dystyngowanego dyplomatę. Nawet zwykły mundur nosił jakoś inaczej, a wszechobecny brud się go nie imał, chociaż wszyscy wkoło chodzili wiecznie ze śladami smarów i masą metalowych opiłków na odzieży. Robił wrażenie dobrego człowieka i naprawdę taki był. To on stworzył O’Marze szansę na pracę, gdy wszystkie inne opcje zawiodły.

— Jak pan to robi, majorze? — spytał z zazdrością O’Mara.

Craythorne uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.

— Próbuje przeniknąć pan moją zasłonę, ja zaś pańską. Jednak taka psychoanaliza w poszukiwaniu ukrytych wewnętrznych konfliktów to marnowanie czasu. Jesteśmy psychologami i z założenia nie mamy mieć takowych. Oczekuje się od nas, że wykażemy się pełną równowagą emocjonalną i zintegrowanymi na odpowiednim poziomie osobowościami.

To jest zawarowane w kontrakcie.

— Może w pańskim… — zaczął O’Mara.

Craythorne nie dał mu dokończyć.

— Jeśli nie umie pan jeszcze obsługiwać nowego komputera bibliotecznego, znajdzie pan tam wielu szalonych geniuszy, którzy chętnie panu pomogą.

Jak dotąd uruchomiono tylko kilka wind towarowych, które jeździły zazwyczaj na tyle pełne, że próba wepchnięcia się do którejś byłaby stratą czasu. Poza tym O’Mara nieźle znał

rozległy szpitalny labirynt, w którym jedynymi drogowskazami były wymalowane na skrzyżowaniach cyfry wskazujące na numer poziomu i konkretnego korytarza. Zwolnił kroku, aby obejść dwóch rosłych, spoconych i przeklinających Kontrolerów, którzy instalowali pod sufitem długi odcinek jakiejś rury. Jeden z jego końców właśnie spadł im na podłogę. Starszy z dwójki, ubrany w zielony mundur sierżant, zwrócił nagle uwagę na O’Marę.

— Ty tam! — krzyknął. — Pomóż nam z tym cholerstwem. Unieś rurę, a ja pokażę ci, gdzie ją trzeba przytrzymać…

To ostatnie było akurat oczywiste. O’Mara bez słowa przysunął stojącą obok ławę i wskoczył na nią z luźnym końcem rury w rękach. Bez trudu uniósł ją pod sufit i przytrzymał, gdzie należało, podczas gdy pozostali dokręcili mocowania.

— Dzięki, przyjacielu — powiedział sierżant. — Wyraźnie znasz się na tym. Muszę cię zatrzymać na parę godzin. Jeśli miałeś coś innego do roboty, na razie zapomnij o tym.

O’Mara pokręcił głową i zeskoczył na podłogę.

— Spokojnie, załatwię to z twoim brygadzistą — powiedział sierżant, nawykły najwyraźniej do odmowy w podobnych sytuacjach. — W takich przypadkach potrzeby Korpusu mają pierwszeństwo nad cywilnymi.

— Przykro mi, ale naprawdę muszę teraz być gdzie indziej — odparł O’Mara, odwracając się, aby odejść.

— Dokąd? Zatrzymaj go — rzucił ze złością sierżant. — Chyba nie rozumie po ludzku…

Co jest, Bates?

Podoficer zamilkł pod spojrzeniem O’Mary, który przywykł do wygrywania różnych sporów za pomocą pięści. Tyle że obecnie Craythorne nie byłby zachwycony, gdyby znowu doszło do czegoś podobnego. Poza tym drugi z Kontrolerów, Bates, musiał chyba coś zrozumieć, bo energicznie pociągnął sierżanta za rękaw.

— Znam go, szefie — powiedział z niejakim szacunkiem. — Nie mamy szans.

O’Mara odwrócił się ponownie i ruszył w kierunku biblioteki. Nie uszedł jeszcze dwudziestu jardów, gdy dobiegł go głos sierżanta.

— To asystent majora Craythorne’a? Na co temu mięśniakowi psychologia?

Nie po raz pierwszy spotkał się z podobną z reakcją. Zwykle pytający sam zresztą udzielał sobie odpowiedzi, polegając jedynie na tym, co widział, i z miejsca uznawał, że ktoś podobnie zbudowany nie może odznaczać się godną uwagi inteligencją.

O’Mara frustrował się tym od najmłodszych lat. Stracił oboje rodziców, gdy miał trzy lata, ciotka zaś nie wspierała go należycie w walce ze światem dorosłych. Może dlatego, że nie miała zdrowia do paskudnego dziecka, które trafiło pod jej opiekę, może z innych powodów, dość że ciągle ktoś próbował dyktować mu wybór dróg życiowych wedle tego samego, monotonnego klucza.

Nauczycielom starczało jedno spojrzenie, aby zaraz kierować go na boisko. Gdy miast uprawiania sportu chciał się po prostu uczyć, uznawali to za rodzaj interesującej i niepotrzebnej anomalii. Gdy szukał pracy, w działach rekrutacji regularnie dochodzono do wniosku, że młody człowiek o nieciekawych, kanciastych rysach i szerokich barkach musi mieć dla kontrastu bardzo mało w głowie. Nie przyjmowano do wiadomości, że interesują go takie dziedziny, jak elektronika, medycyna czy psychologia. Ostatecznie wyruszył w kosmos z nadzieją, że spotka tam ludzi o nieco szerszych horyzontach. Niestety, mimo nieustannych wysiłków pokazania się podczas rozmów wstępnych jako osoba inteligentna, niezmiennie otrzymywał jedynie adnotację „Zdolny do pracy wymagającej dłuższego wysiłku fizycznego”. Wędrował w ten sposób z jednej budowy na drugą, zawsze mając za towarzystwo ludzi, którzy przypominali go tylko zewnętrznie. W końcu trafił do wykańczanego właśnie Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego i tutaj postanowił, że ulży nieco monotonii i spróbuje wykorzystać swoją inteligencję, aby po cichu zacząć wpływać na otoczenie.

Wiedział, że to nie całkiem w porządku i nie postępuje się tak wobec przyjaciół, nie miał ich jednak w tamtym czasie.

Jednym z obiektów jego zainteresowania był obciążony wieloma problemami robotnik z brygady. Kolejnym stało się osierocone w próżni hudlariańskie dziecko, bobas ważący ponad pół tony. Ta ostatnia sprawa zwróciła na niego uwagę Craythorne’a. Podczas śledztwa oficer nie tylko oczyścił go z zarzutu spowodowania wypadku przemysłowego, w którym zginęli rodzice małego Hudlarianina, ale i poznał szczegóły specyficznej, wszelako skutecznej terapii, którą O’Mara zafundował neurotycznemu koledze. Ostatecznie major zaproponował podsądnemu stanowisko, które wymagało wykorzystania umysłu, a nie mięśni.

Na razie na okres próbny, ale zawsze. Dla O’Mary była to najtrudniejsza i najbardziej satysfakcjonująca praca, jaką dotąd podjął.

Bardzo nie chciał jej stracić.

Niemniej, czytając o Kelgianach, doszedł szybko do wniosku, że tym razem trudno mu będzie usatysfakcjonować majora. Z drugiej strony żadne z dotychczasowych zadań nie było łatwe. To pierwsze, które omal nie przywiodło go do śmierci, wspominał niekiedy jako prostą robotę. Cały czas mógłby karmić, kąpać i dopieszczać słoniowate dzieci Hudlarian.

Dwie godziny później znalazł się przed śluzą osobową F na poziomie trzydziestym siódmym. Po raz pierwszy ujrzał tam Kelgianina na własne oczy. Dobrze, że to chociaż stałocieplni tlenodyszni, pomyślał, gdy istota pełzła w jego stronę rękawem cumowniczym.

Na tym jednak podobieństwa się kończyły.

Kelgianie przypominali tłuste, włochate gąsienice. Ich srebrzyste ciała miały ponad dwa metry długości, mierzone od stożkowych głów do zadartego ogona. Poruszały się na dwunastu parach krótkich odnóży, niemniej cztery pary od strony głowy były nieco dłuższe i smuklejsze i kończyły się różowymi, delikatnymi dłońmi. Niewielkie twarze wydawały się zbyt obce, aby cokolwiek z nich wyczytać, jednak O’Mara wiedział już, że podstawowym źródłem informacji o odczuciach obcych było falowanie ich sierści. Długie futro oddawało wiernie każdą emocję, na dodatek chodziło o reakcje całkiem bezwiedne, co sprawiało, że istoty te nie były zdolne do kłamstwa czy nawet zamaskowania prawdy o sobie, niezależnie od intencji.

Wizualnie prezentowały się całkiem sympatycznie. Gdyby były dziesięć razy mniejsze, zapewne zamarzyłby w dzieciństwie o podobnym zwierzątku domowym. Niestety, nie były, jemu zaś nie pozwalano wówczas trzymać żadnych zwierząt.

Cofnął się nieco, gdy kolejni Kelgianie wyszli z rękawa i zaczęli gromadzić się przy nim w półkolu. Unieśli ciała, balansując na tylnych czterech parach odnóży. Głowy pochylili ku przodowi, tak że teraz ich oczy znajdowały się na równym poziomie. O’Mara poczuł się, jakby otoczyła go gromada futrzanych znaków zapytania.

Było mu o tyle nieswojo, że w zasadzie znalazł się w sytuacji kogoś nawiązującego pierwszy kontakt. Tyle tylko, że nie ryzykował wywołania międzygwiezdnej wojny, gdyby zdarzyło mu się powiedzieć albo zrobić coś niewłaściwego. Kelgianie uchodzili za istoty wysoce inteligentne i byli na tyle rozwinięci cywilizacyjnie, że na pewno wiedzieli o Ziemianach więcej niż on o ich rasie. To dawało nadzieję na niejaką wyrozumiałość.

Co zrobiłby w takiej sytuacji nieskalanie dyplomatyczny major Craythorne?

O’Mara wyciągnął dłoń do najbliższego Kelgianina, ale zaraz ją cofnął. W komputerze bibliotecznym nie było wzmianki o podobnym geście powitalnym. Wśród mieszkańców Ziemi stał się on powszechny jako znak zaufania i przyjaźni. Wywodził się z dawnych czasów, gdy podanie dłoni wykluczało jednoczesne użycie oręża. Niemniej dłonie Kelgian były drobne i chyba nazbyt liczne. O’Mara pomyślał, że zapewne właśnie uniknął pierwszego błędu.

— Nazywam się O’Mara — powiedział głośno i wyraźnie. — Czy mieliście udaną podróż?

Czy najpierw chcecie…

— Nazywam się Crenneth — odparł stojący naprzeciwko niego Kelgianin. Jego sierść falowała niespokojnie. — Statek był ciasny, kabiny niewygodne, a jedzenie okropne. Ziemianie z załogi mówili szybko i nie trwonili słów. Dlaczego ty mówisz tak wolno? Nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazów werbalnych. A ty?

O’Mara przez chwilę nie wiedział, jak zareagować. Dopiero po chwili odchrząknął i odparł:

— Nie.

— Jesteś uzdrawiaczem? — spytał Crenneth. — Jeśli tak, jaki jest twój stopień starszeństwa?

— Nie — powtórzył O’Mara. — Jestem psychologiem.

Bez kwalifikacji, dodał w myślach.

— Zatem jesteś uzdrawiaczem umysłu — uznał Kelgianin. — Jaka to różnica?

— Może porozmawiamy o tym innym razem, w jakiejś wolnej chwili — odparł O’Mara, uznając, że nie powinien informować tej dociekliwej istoty o swoich brakach w wykształceniu i wątpliwościach. — Wcześniej chciałem zapytać, gdzie was najpierw zaprowadzić? Do waszych kwater czy do stołówki? Bagaże ze statku zostały już odesłane do miejsc zakwaterowania.

— Jestem głodny — powiedział inny gąsienicowaty, jeżąc lekko sierść. — Po niejadalnym żarciu ze statku wasza stołówka będzie miłą odmianą.

— Niczego nie gwarantujemy — odparł oschle O’Mara.

Crenneth wzburzył futro.

— Najpierw kwatery — powiedział w sposób sugerujący, że to on jest najważniejszy w grupie. — Prowadź. Czy Ziemianie mogą rozmawiać w trakcie marszu? Wydaje mi się, że utrzymanie podobnego ciała w postawie wyprostowanej musi wymagać koncentracji. Czy twoje ruchy głowy w dół i w górę oznaczają potwierdzenie czy zaprzeczenie?

— Potwierdzenie — rzekł O’Mara i ruszył jako pierwszy. Miał wrażenie, że Crenneth chciał powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. Dochodzili do końca długiego korytarza o niepomalowanych jeszcze ścianach. Z przodu dobiegały coraz donośniejsze odgłosy pracy brygad budowlanych. Między wyciem świdrów i uderzeniami młotów można było usłyszeć ludzkie głosy.

Gdy doszli do skrzyżowania, ujrzeli, że główny korytarz jest w obu kierunkach zastawiony rusztowaniami, na których stoją ludzie z pistoletami malarskimi. Inni przygotowywali metalowe panele o ostrych jak noże krawędziach, starając się nie zrobić przy tym nikomu krzywdy. Całe sterty ciężkich arkuszy blachy leżały na rusztowaniach, wystając poza bezpośredni obszar prac. O’Mara chciał poprosić Kelgian, aby się zatrzymali, jednak oni sami już to zrobili. Falowanie ich sierści sugerowało silne wzburzenie.


O’Mara rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś kierującego pracami, ale nie dojrzał nigdzie munduru Kontrolera. Widocznie ta grupa została podesłana przez cywilną firmę z zewnątrz. Nabrał więc powietrza w płuca.

— Chcę rozmawiać z brygadzistą! — zawołał. — Teraz, zaraz.

Z odległego o jakieś dwadzieścia jardów rusztowania zeskoczył rosły mężczyzna o czerwonej twarzy. Podbiegł, klucząc między sprzętem i stertami materiałów budowlanych, i stanął przed O’Marą. Kolor oblicza brygadzisty zapewne tylko po części wynikał z wysiłku podjętego w trakcie ciężkiej pracy. Poza tym facet był po prostu wkurzony. O’Mara spróbował najpierw podejść do niego sposobem Craythorne’a.

— Przepraszam, że przeszkadzam w pracy — powiedział, pokazując ruchem głowy na korytarz. — Prowadzę Kelgian, świeżo przybyły personel pielęgniarski, do ich kwater na poziomie czterdziestym trzecim. Zależy mi na tym, abyście zrobili dla nich przejście przez…

— I jeszcze czego — przerwał mu brygadzista, zerkając przez ramię O’Mary. — Zostały nam tylko dwie godziny, aby ukończyć ten odcinek korytarza. Zabierz ich pan do jadalni, daj im sałaty, cokolwiek te gąsiony jedzą. Albo idźcie na pięćdziesiąty pierwszy. Winda towarowa powinna już tam dojeżdżać. Stamtąd zejdziecie rampami na czterdziesty dziewiąty i jeśli skręcicie w lewo…

O’Mara słuchał tego, ale szybko uznał, że obejście terenu robót to nie jest dobry pomysł. Przede wszystkim nie mógł mieć pewności, że i tam nie natrafią na jakieś przeszkody. Po drugie — nie chciał ciągać grupy po całym Szpitalu. Pokręcił głową.

— To nie wchodzi w grę — powiedział.

— Wydaje ci się, że możesz tu rozkazywać? — warknął brygadzista. — Bierz swoich stażystów i znikaj. Szkoda czasu.

Ludzie w pobliżu przerwali pracę i nadstawili uszu. Po chwili w ich ślady poszli także ci na dalszych rusztowaniach i stopniowo w korytarzu zapadła cisza.

— Wasze rusztowania, zwłaszcza te ze stertami paneli, są na kółkach — zauważył O’Mara, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. — Łatwo będzie je odsunąć, robiąc bezpieczne przejście dla mojej grupy. Leżący obok sprzęt i tak będziecie musieli niebawem poskładać i zabrać. Pomogę wam.

— Żadne takie — rzucił brygadzista tym samym, donośnym głosem. — Nie będziesz mi tu rozkazywać. Ani przeszkadzać. Spływaj. Za kogo się masz?

O’Mara starał się zachować spokój i nie podnosić głosu. Dwóch robotników zeskoczyło z pobliskiego rusztowania i podeszło do szefa. O’Mara odczekał, aż będą blisko, i przyjrzał im się dokładnie. Potem skinął każdemu z nich głową i dopiero wtedy się odezwał.


— Ogólnie mówiąc, wiem, kim jestem i co mogę. Nazywam się O’Mara. Waszych nazwisk wolę nie znać, na wypadek gdybym musiał złożyć raport o zajściu. Mam nadzieję, że moi stażyści przejdą tędy bez przeszkód. Nie chcemy, aby obcy personel doświadczał niewygód w Szpitalu. Proszę przygotować dla nich przejście. Obawiam się, że nie mogę ustąpić.

Craythorne pochwaliłby takie słownictwo i sposób wypowiedzi, pomyślał O’Mara.

Brygadzista był jednak odmiennego zdania. Najpierw porównał O’Marę do tępego i nadmiernie rozwiniętego fizycznie goryla, który próbuje wysławiać się jak człowiek, potem bardzo dokładnie określił, gdzie może się on udać wraz ze swoimi podopiecznymi.

Ostatecznie zasugerował szereg niemożliwych fizjologicznie czynności, które jego rozmówca miałby podjąć po przybyciu we wspomniane miejsce. Niestety, posługiwał się przy tym językiem dość prostym, aby autotranslatory Kelgian przełożyły wszystko, prawie słowo w słowo. O’Mara miał już dość ludzi, wedle których muskularna budowa wykluczała posiadanie rozumu, i kusiło go, aby zakończyć spór w tradycyjny sposób, za pomocą pięści, nóg i głowy.

Uniósł dłoń.

— Wystarczy — powiedział lodowatym tonem, który wytrącił tamtego z tokowania. — Jak się nie da po dobroci, załatwimy to inaczej. Tak się szczęśliwie składa, że mamy tu tuzin kelgiańskich pielęgniarzy i pielęgniarek, którzy chętnie zajmą się udzieleniem pierwszej pomocy ofiarom. Proszę wybierać.

Tego z kolei Craythorne na pewno by nie pochwalił, pomyślał O’Mara.

Загрузка...