ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Taśmy edukacyjne nadal sprawiały wiele kłopotów, tyle że wraz z upływem czasu nabierali doświadczenia i mało co mogło ich już zaskoczyć. Poza tym teraz to O’Mara był odpowiedzialny za rozwiązywanie trudności z zapisami. Nawet wówczas, gdy sam zabieg przeprowadzał jego podwładny. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

— Jak pan to robi, poruczniku Braithwaite, że zawsze wygląda pan tak nienagannie? — spytał kwaśno O’Mara. — Jedyne zagięcia na pańskim mundurze to zaprasowane kanty spodni.

Czy to jakieś uwarunkowanie wyniesione z Korpusu, coś w pańskim DNA czy może zaprzedał pan duszę diabłu krawieckiemu?

Porucznik wiedział, że to retoryczne pytanie, i odpowiedział jedynie uprzejmym uśmiechem.

— Dobrze — rzucił O’Mara. — Diagnostyk Yursedth. Co to było?

Braithwaite ponownie się uśmiechnął.

— Nie od razu doszliśmy do porozumienia. Twierdził, że przy zajmowanej obecnie w Szpitalu pozycji zasługuje na uwagę samego naczelnego psychologa. Przyznałem mu rację, dodając, że jako nowy administrator ma pan jednak o wiele więcej obowiązków, które zmusiły pana do oddelegowania mnie do tej rozmowy. Yursedth wyszedł wtedy na chwilę z siebie i kilkakrotnie określił nas obu w sposób, który można zapewne uznać za obraźliwy.

Tralthańska część jego osobowości wykazała przy tym całkiem sporą inwencję. Niemniej, upuściwszy nieco pary, zgodził się ze mną porozmawiać.

— I? — spytał O’Mara.

— Obecnie nosi cztery zapisy. Tralthański, melfiański, dwerlański i ziemski.

Sprawdziłem profile dawców i żaden z nich nie wydał mi się szczególnie kłopotliwy, zwłaszcza dla obdarzonego silną wolą Kelgianina w rodzaju Yursedtha, który ma na dodatek spore doświadczenie w tej materii. Jego własny profil nie sugerował dotąd niczego niepokojącego. Nie udało mi się znaleźć przyczyny koszmarów, które nawiedzają go we śnie i powodują dodatkowe napięcie przez kilka godzin po obudzeniu. Podobnie nie zdołałem ustalić przyczyn objawów psychosomatycznych, które niemal na pewno są związane z zasadniczym problemem, ponieważ wspomniane koszmary dotyczą bardzo podobnych zachowań. Jeśli któryś z zapisów jest kretem, jak czasem pan to określa, nie udało mi się go zidentyfikować. W ogóle to dziwna sprawa, sir, ponieważ nie ma żadnych widomych przesłanek do jej zaistnienia.

O’Mara pokiwał głową.

— Nie oczekiwał pan chyba, że zlecę panu coś łatwego, poruczniku. I co pan zamierza zrobić z tym nieistniejącym problemem?

— Pacjent znosi to coraz gorzej — odparł Braithwaite. — Przede wszystkim nie chciałbym powielać cudzych wysiłków, zwłaszcza pańskich. Yursedth był mocno wzburzony i nie wspomniał, czy zaczął pan już jakąś terapię.

O’Mara pokręcił głową.

— Ledwie zerknąłem do jego akt, aby sprawdzić obecne obciążenie pracą. Było normalne, jak na Diagnostyka z jego stażem. Najważniejsze pozostaje zatem pytanie: co zamierza pan zrobić?

Braithwaite milczał przez chwilę.

— Też sprawdziłem już, czy stres nie mógłby wynikać z przepracowania, ale niczego nie znalazłem. Zamierzam ponownie porozmawiać z pacjentem o jego snach i reakcjach psychosomatycznych, tym razem uważniej wsłuchując się w jego słowa. Jeśli na nic nie trafię, zaproponuję wymazanie melfiańskiej taśmy. Jeśli któryś z zapisów rzeczywiście powoduje te kłopoty, to najprawdopodobniej ten. Jak pan wie, sir, Melfianie mają świetne wyczucie przestrzeni i idealną koordynację ruchów, jednak jako istoty egzoszkieletowe posiadają bardzo słabo rozwinięty zmysł dotyku. Być może to fałszywy trop, nie wykluczam jednak, że zdarzająca się pacjentowi utrata czucia w nogach i innych partiach ciała może mieć z tym związek. Podobnie jak i uporczywe koszmary. Jeden z nich, zapewne najbardziej niepokojący, dotyczy sytuacji, gdy jako chirurg na melfiańskim oddziale ma zabrać się do operacji, ale nie może jej rozpocząć z powodu niewyjaśnionego, postępującego paraliżu.

Wymazałbym melfiańską taśmę i przed naniesieniem kolejnej spróbowałbym poobserwować pacjenta przez kilka dni albo tygodni, aby sprawdzić, czy niepokojące symptomy ustąpiły.

Jeśli nie ustąpią, to samo zrobiłbym kolejno z pozostałymi zapisami. Niemniej nie wiem, czy to coś da.

O’Mara oparł się w fotelu i spojrzał z chłodnym obliczem na porucznika. Wszyscy wiedzieli, że Yursedth był wykładowcą i prowadził jednocześnie własne badania medyczne związane ze wszystkimi obcymi gatunkami, w których się specjalizował. Wymazanie dłużej noszonego zapisu wiązało się zawsze z pewnymi kłopotami natury emocjonalnej. Dlatego nie zezwalano nigdy młodszym lekarzom na ich zachowywanie i usuwano zapis najpóźniej w kilka godzin po wykorzystaniu. W przypadku Yursedtha ten czas byłby szczególnie długi.


Diagnostyk musiałby najpierw oswoić się z poczuciem nagłej pustki w głowie, potem ponownie poznawać nowych dawców. Braithwaite niewątpliwie też był tego świadom.

O’Mara postanowił poprzestać na neutralnej odpowiedzi.

— Wyobrażam sobie, co Yursedth powie na tę propozycję.

— Ja nie muszę sobie niczego wyobrażać — powiedział porucznik. — Wspomniałem mu o tym, zaznaczając, że traktuję to jako ostatnią deskę ratunku. Powiedział mi z detalami, co sądzi o podobnym pomyśle. Miałem nadzieję, że zmobilizuję w ten sposób jego umysł do jakiejś reakcji, która podsunęłaby rozwiązanie zasadniczego problemu, ale bez skutku.

Usłyszałem tylko liczne inwektywy oraz żądanie, aby ktoś jeszcze wypowiedział się w tej sprawie. Konkretnie pan, sir.

— I co pan powiedział?

— Odparłem, że obarczył mnie pan wyłączną odpowiedzialnością za przypadek i że jeśli zechce pan z nim w ogóle rozmawiać, to w pierwszym rzędzie powie mu pan dokładnie to samo. — Porucznik zawahał się i dodał: — Nie wiem wszakże, co więcej byłby pan skłonny mi powiedzieć.

— Więcej nic — rzekł ostrożnie O’Mara. — Oczekuję, że będzie mi pan meldował o postępach leczenia, o ile będą jakieś. Jeśli uzna pan to za wskazane, może pan przedyskutować sprawę z kolegami, nie posuwając się jednak do dzielenia się z nimi odpowiedzialnością za przebieg terapii. Nie zamierzam niczego doradzać ani dzielić się domysłami. Spokojnie, poruczniku. Ten gorący, albo i całkiem zimny, ziemniak, jest w całości pański.

— Niemniej mam spore wątpliwości co do przyjętej przeze mnie terapii, sir. Wstyd było mi nawet ją proponować. Wymazanie zapisów to brutalny sposób, całkiem jak amputacja nogi wobec niemożliwości nastawienia zwichniętej kostki. Chciałbym spróbować czegoś mniej drastycznego. Nie proszę o radę…

— I dobrze, bo nie otrzymałby jej pan — wtrącił O’Mara.

— …tylko o pomoc techniczną we wszczepieniu podejrzanego melfiańskiego zapisu komuś innemu — ciągnął Braithwaite. — Zamiast opierać się na informacjach z drugiej ręki, chciałbym sam przyjrzeć się temu materiałowi, niejako od środka…

— Nie!

Braithwaite spojrzał na niego zdumiony.

— Wiem, że zwykle tego nie robimy i że w zasadzie jest to wbrew regułom, ale sądzę, że w tym szczególnym przypadku może to być jedyny sposób na rozwiązanie problemu bez tracenia na to wielu dni czy tygodni czasu pacjenta, który musiałby zawiesić wówczas wykłady oraz wszystkie operacje. No i doświadczyłby wielu nieprzyjemnych wrażeń. Z całym szacunkiem, sir, to pan ustalił te zasady. Słyszałem jednak, że wcześniej, zanim jeszcze stały się oficjalnymi regułami, wcale się pan nimi nie kierował.

O’Mara pamiętał ten okres. Ani on, świeżo po awansie, ani Craythorne nie wiedzieli wtedy właściwie, na co się porywają. Gdy to zrozumieli, było już za późno i O’Mara do teraz odczuwał skutki tamtych eksperymentów. Ale cóż, był młody, zapalczywy i gorliwy.

Parafrazując stare chińskie przekleństwo, pomyślał, że dane mu było żyć w ciekawych czasach.

— Nie — powtórzył spokojnie. — Personel tego działu musi być zdrowy na umyśle. Tutaj wszyscy mają zawsze być pewni tego, kim są i co robią. Dla prowadzenia terapii konieczny jest obiektywizm, który zniknie, jeśli spróbuje pan wniknąć w umysł dawcy. To bardzo intensywne przeżycie, które owocuje wieloma skrajnie subiektywnymi doznaniami.

Pozostawia emocjonalne ślady nawet po usunięciu zapisu. Nadal czułby się pan związany emocjonalnie z dawcą. Zna pan tę zasadę, ale na wszelki wypadek ją przypomnę. Każdy bliski kontakt z osobowością Innego zostawia w nas ślad. Jeśli chce pan pozostać terapeutą, nie może pan sobie pozwolić na coś podobnego. Pański umysł musi być wyłącznie pańskim.

O’Mara przerwał na chwilę, aby spojrzeć porucznikowi w oczy.

— Jeśli któryś z moich pracowników złamie tę zasadę, będzie musiał szukać nowej pracy — dodał spokojnie. — Czy to jasne?

— Tak, sir — odparł Braithwaite. — Jednak co z Diagnostykami czy starszymi lekarzami, którzy noszą czasem i do sześciu zapisów? Czy nie zostali przestrzeżeni przed wspomnianymi skutkami?

O’Mara pokręcił głową.

— Nie. Oni nic nie ryzykują, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. Są zainteresowani wyłącznie wiedzą medyczną potrzebną im w bieżącej pracy. Osobowość dawcy zwykle ignorują, bo brak im czasu i chęci na zagłębianie się w podobne niuanse. To i owo potrafi niekiedy przeniknąć do ich snów, czasem pojawiają się też zaburzenia tożsamości czy koncentracji. Spotykają się jednak z odruchowymi reakcjami obronnymi, które zapewniają bezpieczeństwo. Na wszelki wypadek monitorujemy jeszcze zachowanie nosicieli z długoterminowymi zapisami pod kątem nagłych zmian w ich zachowaniu.

— Pan jednak chce zanurkować w głąb umysłu obcego — dodał z całą powagą O’Mara. — Umysłu zapewne zaburzonego, którego właściciel korzysta już być może z pomocy terapeuty własnego gatunku. To proszenie się o kłopoty, ponieważ neurozy i psychozy nie zachowują się jak inne patogeny i mogą oddziaływać międzygatunkowo. Gdyby zdarzyło się to panu, potrzebne byłoby współdziałanie obcego terapeuty i kogoś pańskiego gatunku, czyli mnie, aby doprowadzić pana do pionu. Ja zaś nie mam na to czasu.

— Przepraszam, sir — powiedział Braithwaite. — Gdy przekazywał mi pan przypadek Yursedtha, pamiętałem o pańskim zakazie przyjmowania zapisów edukacyjnych, ale nie uświadamiałem sobie powodów jego wprowadzenia. Nadal kusi mnie, aby spróbować, i sądzę, że byłby to sposób na wykrycie źródła zaburzenia, ale… zwalczę tę pokusę.

O’Mara przytaknął.

— Pańska praca niewątpliwie polega właśnie na wykrywaniu źródeł zaburzeń, jednak proszę czynić to tradycyjnymi metodami. Poprzez rozmowę, obserwację i analizę, cały czas pozostając sobą. Nie spytam nawet, czy pan to rozumie, bo gdyby odpowiedź była przecząca, musiałbym pana zwolnić.

— Rozumiem, sir — odparł Braithwaite oficjalniejszym niż kiedykolwiek tonem. — Nie wiem jednak, dlaczego tak gwałtownie zareagował pan na mój pomysł. Czy miał pan już podobne doświadczenia?

Kilka dni wcześniej porucznik nie odważyłby się zadać tego pytania, ale widocznie złożenie na jego barki większej odpowiedzialności przydało mu sił. O’Mara jednak milczał.

— Z całym szacunkiem — podjął spokojnie Braithwaite. — To mogłoby być wytłumaczenie, dlaczego przez tyle lat nie nawiązał pan żadnych bliższych więzi z personelem i uchodzi pan za osobę aspołeczną. Chociaż bardzo poważany zawodowo, nie cieszy się pan sympatią. Trudno mi uwierzyć, że ta sytuacja panu odpowiada. Czy zechciałby pan to skomentować, sir?

O’Mara spojrzał porucznikowi w oczy i stwierdził z zadowoleniem, że tamten nie odwrócił głowy. Potem westchnął i ostentacyjnie sprawdził godzinę.

— Czy coś jeszcze, poruczniku? — spytał. — Jeśli nie, jest pan wolny.

Gdy Braithwaite wyszedł, nie zaspokoiwszy ciekawości, O’Mara spróbował skupić się na papierach, których stos piętrzył się na biurku. Od czasu objęcia drugiej posady było ich dwa razy więcej. Myślami odbiegał jednak ciągle w przeszłość.

Narastająca nostalgia to bez wątpienia objaw neurozy, pomyślał z goryczą.

Загрузка...