ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Audytorium sali operacyjnej pełne było najróżniejszych istot i chociaż wszystkie należały do ciepłokrwistych tlenodysznych, atmosfera zagęściła się już na tyle, że można by ją kroić tępym skalpelem. Koścista postać melfiańskiego chirurga nie zdradzała targających nim emocji. Podobnie trudno było wyczytać cokolwiek z zachowania masywnego Tralthańczyka, który miał być jego asystentem, jednak falowanie sierści kelgiańskiego anestezjologa mówiło samo za siebie. Jedyną naprawdę spokojną osobą był leżący na stole operacyjnym i znieczulony już ziemski pacjent.

Melfianin uniósł przednią kończynę i zastukał szczypcami, prosząc o uwagę.

— Nie muszę chyba nikomu przypominać, jak ważne będzie najbliższe dwadzieścia minut dla chirurgii innych gatunków — powiedział, zerkając w obiektyw kamery. — Nie muszę też chyba dodawać, że chodzi o najprostszą z operacji przeprowadzaną niezliczoną liczbę razy w dziesiątkach tysięcy szpitali na ojczystej planecie naszego pacjenta oraz światach będących koloniami Ziemi. W trakcie diagnozowania ustalono jednak, że w związku z opóźnieniem podczas transportu do szpitala stan pacjenta pogorszył się w stopniu zagrażającym jego życiu i wymagana jest natychmiastowa interwencja chirurgiczna. Wszyscy już gotowi? To zaczynajmy.

Błysnęło ostrze zaprojektowanego specjalnie do melfiańskich szczypiec skalpela. Gdy znowu się uniosło, odbicie światła poróżowiało nieco, a w dolnej prawej części brzucha pacjenta pojawiła się podłużna rana.

— Normalnie starczyłoby krótsze cięcie — powiedział Melfianin — nie zamierzam jednak epatować nikogo precyzją naszej pracy. To całkiem nieznany dla nas obszar i chcę mieć dobry widok na organy wewnętrzne. A, widzę grubą warstwę tkanki tłuszczowej narosłej nad mięśniami. Musimy wejść głębiej. Proszę kontrolować krwawienie, doktorze. Szybciej, doktorze. Proszę oczyścić pole operacyjne. Nie widzę, co robię.

Rozległo się delikatne powarkiwanie ssawy prowadzonej przez dwie macki tralthańskiego asystenta. Gdy ją wycofał, na dnie rany widoczna była powłoka pętli okrężnicy.

— Dziękuję — powiedział chirurg, odkładając skalpel. — Teraz podwiążemy wyrostek i… ale gdzie on jest?


— Też go nie widzę, sir — stwierdził Tralthańczyk. — Być może znajduje się po drugiej stronie okrężnicy albo…

— Studiowaliśmy dokładnie anatomię tej istoty przez blisko tydzień — przerwał mu Melfianin. — W zasadzie powinniśmy ją więc znać, ale cóż… Biblioteka, proszę o rzut obszaru jamy brzusznej ziemskiej istoty typu DBDG, płeć męska. Proszę zaznaczyć położenie wyrostka robaczkowego.

Kilka sekund później żądany obraz pojawił się na wielkim, ściennym ekranie. Dolna część okrężnicy z jelitem ślepym i wyrostkiem robaczkowym została otoczona czerwonym kręgiem.

— Czyli tutaj — powiedział Melfianin, wskazując wolną kończyną. — I tutaj dokładnie się dostaliśmy. Ale wyrostka nie ma.

— Sir — odezwał się asystent. — Literatura przedmiotu podaje, że na Ziemi ta operacja uchodzi wprawdzie za bardzo prostą i zwykle trwa tylko kilka minut, czasem jednak może zmienić się w prawdziwe wyzwanie dla chirurga. Wiąże się to, na ile jestem w stanie zacytować z pamięci, z faktem, że zdrowy organ, który jest grubości palca i mierzy od dwóch do ośmiu cali długości, może znacznie się zmienić w trakcie procesu chorobowego, wielokrotnie zwiększając swą objętość. Potrafi migrować wówczas w obrębie jamy brzusznej, przez co objawy sugerują niekiedy schorzenie różnych innych organów. Z tego, co pamiętam, jest to czynnik znacznie utrudniający postawienie właściwej diagnozy. Czy to możliwe, że źle rozpoznaliśmy schorzenie?

— Też czytałem to opracowanie, doktorze — powiedział Melfianin, nie odrywając oczu od pola operacyjnego. — Ci Ziemianie są jednak kiepsko pomyślani. Aż dziwne, że zdołali przetrwać i rozwinąć inteligencję. Nie, zakładam, że diagnoza jest prawidłowa. Problem nie wiąże się z tym, jak wielki jest ten wyrostek ani jak mógł się zmienić albo gdzie przemieścić, ale z faktem, że nie mogę odszukać miejsca, w którym powinien wyrastać z jelita ślepego.

Nie wiem, co z tym zrobić. Wszelkie sugestie mile widziane, doktorze.

— Rozumiem, że nie dostrzega pan niczego przypominającego ognisko zapalne — powiedział po chwili asystent. — Może jednak ta część organu, którą widzimy, jest właśnie zmienionym chorobowo wyrostkiem, a nie odcinkiem jelita? Położenie by się zgadzało.

Znowu zapadła cisza. Futro Kelgianina falowało coraz bardziej niecierpliwie.

— Stan pacjenta nadal jest stabilny, doktorze — powiedział gąsienicowaty. — Jednak jeśli nie zrobicie czegoś, umrze tu ze starości.

Melfianin, który znał już trochę Kelgian, zignorował uwagę.

— Zamierzam przedłużyć cięcie w obu kierunkach, abyśmy mogli wejrzeć głębiej do jamy brzusznej. Zamierzam unieść wnętrzności i odszukać miejsce połączenia wyrostka z jelitem ślepym. Potem uwolnię go, jeśli przylgnął gdzieś albo utkwił w pętlach jelitowych, przemieszczę w rejon rany operacyjnej, podwiążę i usunę. Ruszajmy. Proszę czuwać ze ssawą, doktorze.

Cięcie zostało powiększone i pętle jelit uniesiono bliżej krawędzi rany.

— Nadal niczego nie widać — powiedział Melfianin. — Doktorze, pan ma bardziej wrażliwe kończyny. Proszę zbadać palpacyjnie, czy znajdzie pan coś pod spodem.

— Nic, sir — odparł po chwili Tralthańczyk.

Krabowaty zawahał się przez chwilę.

— Raz jeszcze przedłużę cięcie. Oszczędzimy na czasie, jeśli nie będzie pan puszczał jelit. Tylko ostrożnie, są bardzo śliskie. Nie tak… Puść!

Asystent odłożył instrument, którym wyłowił jelita z rany operacyjnej, nadal trzymał je jednak lekko uniesione nad jamą brzuszną. Jednak nie dość mocno. W pewnej chwili jelito wysunęło się. Tralthańczyk odruchowo próbował je złapać, ostatecznie jednak uniósł pętlę wyżej, wprost pod opuszczany właśnie skalpel chirurga. Ostrze zrobiło czterocalowe cięcie. Z otwartego jelita zaczęła się sączyć półpłynna zawartość.

— Nie dość, że nie znaleźliśmy wyrostka, to wzbogaciliśmy jeszcze pacjenta o perforację jelita — rzucił ze złością Melfianin. — Niedobrze. Zamiast prostej operacji mamy postępujący kataklizm.

Rzucił jakieś słowo, którego politycznie zaprogramowany autotranslator nie przyjął, i spojrzał prosto w obiektyw rejestrującej operację kamery.

— Wystarczy — powiedział. — Wycofajmy się, zanim zabijemy pacjenta. Proszę zespół tego samego gatunku o przejęcie operacji!

Nie minęło kilka sekund, a drzwi sali otworzyły się z sykiem, wpuszczając troje Ziemian w fartuchach, maskach i czepkach. Między nimi płynęła taca z ergonomicznymi narzędziami. Melfianin, Tralthańczyk i Kelgianin odsunęli się od stołu, ustępując miejsca kolegom. Ci natychmiast wzięli się do pracy.

Pierwsza ekipa kierowała się właśnie do drzwi, gdy ekran w gabinecie Craythorne’a pociemniał. Przewodniczący Davantry wyłączył nagranie i obrócił się w kierunku zebranych.

Davantry był niepozornym, starszym już Ziemianinem o bardzo łagodnym obejściu i poważnym wyrazie twarzy. Zachowywał się niezwykle naturalnie i wyjątkowo przy tym uprzejmie. Podobnie jak szef O’Mary, potrafił przekazać dowolny rozkaz w taki sposób, jakby prosił o przysługę. Nie wyglądał na boga medycyny, niemniej Craythorne zasugerował wcześniej, aby tak właśnie go traktować. Jako przewodniczący Centralnej Rady Medycznej Federacji był naprawdę kimś. Major nie śmiał nawet spytać go o przeznaczenie urządzeń znajdujących się w wyściełanym kontenerze, który pojawił się na podłodze pośrodku gabinetu.

O’Mara miał wrażenie, że tenże bóg złoży im niebawem jakąś propozycję nie do odrzucenia.

Przewodniczący westchnął i powiedział:

— Widzieliście tylko jeden z zapisów wielu podobnych eksperymentów. Szczęśliwie żaden z pacjentów nie zszedł, choć niekiedy było blisko. Wszystkie próby jasno dowiodły, że praktykowanie medycyny, zwłaszcza chirurgii, w wydaniu międzygatunkowym jest niebezpieczne. Związane z tym problemy wydają się niemal nie do pokonania.

O’Mara pokiwał głową i odczekał chwilę, a gdy Craythorne się nie odezwał, sam zabrał głos.

— Niemal? Czy to oznacza, że znaleziono jakiś sposób?

— Nawet dwa, poruczniku — odparł Davantry. — Żaden z nich nie przypadł mi szczególnie do gustu. Jeden jest bardzo złożony i zapewne nie okaże się skuteczny, drugi jest prosty, niemniej wiąże się z pewnym ryzykiem natury psychologicznej. Najpierw jednak musimy zastanowić się nad kwestiami, które można nazwać kluczowymi dla istnienia i funkcjonowania tego szpitala. Ma on leczyć istoty inteligentne należące do ponad sześćdziesięciu różnych gatunków wchodzących w skład Federacji Galaktycznej. W świetle dotychczasowych doświadczeń powinniśmy obsadzić go zespołami medycznymi i pomocniczymi należącymi do wszystkich znanych ras, wyjąwszy tych kilka, które nie podejmują podróży kosmicznych. To byłoby tak, jakbyśmy zorganizowali tu sześćdziesiąt osobnych placówek. Szpital Kosmiczny jest wielki, ale nie do tego stopnia. Zresztą nawet gdyby dało się to zrobić, personel byłby znacznie liczniejszy niż pacjenci i mielibyśmy do czynienia ze zbrodniczym wprost marnowaniem zasobów ludzkich. Większość zatrudnionych nie miałaby przecież co robić. Czekaliby nie wiadomo jak długo, aż przybędzie właściwy dla nich pacjent. Zwykła nuda doprowadziłaby do powstania całego szeregu konfliktów, w tym także międzygatunkowych.

— A może nawet do wybuchu kolejnej międzygwiezdnej wojny — dodał Craythorne. — Jednak wspomniał pan o dwóch rozwiązaniach, sir?

— Możliwe, majorze — powiedział Davantry, wskazując na otwarty kontener. — Jednak może to być nie mniej przerażające. Chodzi o metodę wykorzystującą międzygatunkowy transfer pamięci.

Wyraźnie zaciekawiony Craythorne pochylił się w fotelu.


— Było o tym ostatnio sporo w literaturze medycznej — powiedział. — Bardzo ciekawe zagadnienie. To byłby idealny sposób, ale sądziłem, że metoda znajduje się dopiero w fazie eksperymentów. Czy została już dopracowana?

— Nie do końca — odparł z uśmiechem Davantry. — Mieliśmy nadzieję dokończyć te prace w Szpitalu.

— Aha — mruknął Craythorne. O’Mara powiedział to samo, tyle że wyłącznie pod nosem. Davantry znowu się uśmiechnął i podzielił uwagę na obu słuchaczy.

— Ten szpital będzie wystarczająco wyposażony, aby podjąć się leczenia każdej właściwie istoty — powiedział z powagą w głosie. — Niemniej, jak właśnie zostało udowodnione, żaden lekarz nie jest zdolny opanować nawet ułamka wiedzy potrzebnej w takiej placówce. Samo doświadczenie chirurga to jedna sprawa, jednak podstawą jest pełna znajomość fizjologii i metabolizmu pacjenta, którą można zdobyć, długo się ucząc albo…

przyjmując kompletny wszczep pamięci innego świetnego lekarza, który opanował sztukę leczenia przedstawicieli własnego gatunku. Mogą należeć do całkiem różnych ras, ważne, aby obaj byli doświadczonymi chirurgami. W ten sposób dowolny lekarz może zyskać umiejętności potrzebne do leczenia przedstawiciela każdego innego gatunku. To, co im w tym pomoże, nazywamy zapisami albo taśmami edukacyjnymi. Oryginalna nazwa wydała nam się dość nieporęczna.

Ten system pozwala na zaszczepienie cudzej pamięci w ciągu zaledwie kilku minut — powiedział przewodniczący, pokazując na kontener. — Równie łatwo jest wymazać zapis, gdy przestanie być potrzebny po zakończeniu leczenia. Sprzęt i cała procedura zostały drobiazgowo przetestowane i wiemy, że są całkowicie bezpieczne. Na pewno nie spowodują u biorcy żadnych szkód. Jest jednak inny problem.

— Dlaczego mnie to nie dziwi? — mruknął O’Mara. Wydawało mu się, że powiedział to bardzo cicho, ale Craythorne rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Davantry zaś udał, że niczego nie usłyszał, i podjął wykład.

— Chodzi o to, że zapis nie obejmuje jedynie wiedzy medycznej. To cała zawartość pamięci dawcy i suma jego doświadczeń, także życiowych. Poniekąd odrębna osobowość.

Wiemy zaś, że wybitni fachowcy w dowolnej dziedzinie potrafią być egotyczni, agresywni i ogólnie paskudni dla otoczenia albo zdziwaczali. Często pomaga im to w osiągnięciu wielkości. Tak czy siak, geniusze rzadko są miłymi istotami i zapisy w pełni to oddają. Biorca nie tylko doświadcza schizofrenicznego wręcz rozdwojenia jaźni, ale musi się jeszcze uporać ze wszystkimi przykrymi cechami tej drugiej osoby. Jeśli jego własna osobowość nie jest w wystarczającym stopniu zintegrowana, zapis dawcy może zawalczyć o przejęcie nad nim kontroli. Zwłaszcza jeśli pozostanie w głowie dłużej niż kilka dni.

Davantry spojrzał uważnie na Craythorne’a i O’Marę i uniósł obie dłonie, aby pozwolić opaść im na kolana.

— Wraz z zapisem biorca otrzyma też inne składowe osobowości dawcy. Różne typowe dla niego humory i kaprysy, złe nawyki i nałogi, silniejsze i słabsze fobie. Na dłuższą metę dadzą też znać o sobie wymogi i nawyki żywieniowe, naturalne cykle snu i czuwania, sny i koszmary senne, wśród których szczególnie trudne do zniesienia mogą być obce fantazje seksualne. Wprawdzie żaden z dotychczasowych ochotników nie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu psychicznym, wszystko to musi być jednak wiadome każdemu, kto podjąłby się dalszych eksperymentów.

Zapadła dłuższa chwila ciszy. O’Mara spojrzał na majora, który odwzajemnił jego spojrzenie, po czym skierował wzrok na przewodniczącego. Pozostawał ciągle tak samo spokojny i skoncentrowany, niemniej gdy się odezwał, twarz nieco mu pobladła.

— Ponieważ to mój dział będzie odpowiedzialny za przeprowadzanie tych transferów, musimy wiedzieć jak najwięcej o ich skutkach. Zarówno pożądanych, jak i ubocznych.

Wypływa stąd logiczny wniosek, że powinienem zostać pierwszym ochotnikiem.

Davantry pokręcił energicznie głową.

— Co najwyżej drugim, i to jeśli będzie pan bardzo nalegał, majorze. Najlepiej zaś dwudziestym drugim. Przede wszystkim muszę zademonstrować panu, jak to się robi, nauczyć pana obsługi urządzenia. Pan powinien pozostać w tym czasie w pełni sił i możliwości umysłowych, na wypadek gdyby cokolwiek poszło nie tak. Wprawdzie sprawuję bardzo eksponowane stanowisko, lecz jestem tylko technikiem medycznym, nie psychologiem. Pożądany będzie zatem ochotnik spoza waszego działu — dodał. — Albo jakiś pana podwładny.

— Jakie były krótko— i długoterminowe skutki transferu w przypadku uczestników wcześniejszych eksperymentów? — spytał O’Mara.

— Krótkoterminowe sprowadzały się do zaburzeń koordynacji, zawrotów głowy i ogólnego zagubienia — odparł Davantry. — Pierwsze dwa słabły albo znikały całkowicie w ciągu kilku minut. Trzeci ustępował albo i nasilał się w ciągu kolejnych godzin czy dni, zależnie od stanu psychiki ochotnika oraz jego siły woli. Dlatego chcę obecności doświadczonego terapeuty. W razie pojawienia się paniki albo innych oznak utraty równowagi emocjonalnej, zapis winien zostać natychmiast usunięty.

O’Mara otwierał już usta, ale Craythorne nie dał mu dojść do słowa.

— Niech się pan zastanowi, O’Mara — powiedział. — Nie musi pan tego robić.


— Wiem, sir. Ale i tak zrobię.

Potem O’Mara sam się zastanawiał, dlaczego zgodził się tak szybko i całkiem bez namysłu. Może dlatego, że zawsze podejmował amatorskie wysiłki, aby zrozumieć innych, a teraz trafiała mu się okazja, aby poznać umysł obcej istoty od środka. Albo przyczyniła się do tego jego nowa pozycja zawodowa, która dawała spore przywileje, ale zwiększała też ciążącą na nim odpowiedzialność. Albo też uczynił to po prostu z czystej głupoty.

Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Davantry pokazał majorowi, jak dopasować lekki, siatkowy hełm i podłączenia do głowy Ziemianina. Potem zajął się kalibracją stojącego na biurku urządzenia, które wytrwale mrugało światełkami, mruczało i postukiwało. Gdy poklepał ochotnika po ramieniu, O’Mara zdumiał się delikatnością tego dotyku.

— Powodzenia, poruczniku — powiedział. — Proszę włączać, majorze.

Gabinet i obaj mężczyźni zniknęli nagle z pola widzenia O’Mary, przesłonięci błyskiem białego światła, które zbladło po chwili, ustępując zwykłemu widokowi, tyle że dziwnie rozedrganemu i rozmazanemu.

— Jak się pan czuje, poruczniku? — pytał Davantry. — Zagubiony? Zalękniony? I tak, i tak?

— Tak. Nie — rzucił O’Mara. — Nie jedno i drugie. Wyczuwam obecność wielu informacji, które nie są mi potrzebne, głównie medycznych. Widzę obrazy wielu osób.

Obcych, których bez wątpienia nie znam. Dziwnie wyglądacie, panowie. Płascy, jakby dwuwymiarowi. I nie macie sierści. Całkiem nie wiem, co myślicie.

Davantry uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Chyba dobrze sobie pan radzi — powiedział. — Proszę wstać i obejść kilka razy krzesło, potem przejść do drzwi i z powrotem.

Gdy tylko O’Mara wstał, pokój zakołysał się niepokojąco. Aby nie stracić równowagi, porucznik musiał złapać się tego dziwnego mebla, na którym przed chwilą siedział.

Niezgrabnie zrobił kółko. Starając się nie patrzeć na nazbyt odległą podłogę, ruszył w stronę drzwi.

Prawie mu się udało, gdy nagle się zachwiał i omal nie upadł. Wyciągnął ręce przed siebie i zdołał oprzeć się o drzwi, kolana jednak poddały się czemuś. Uniósł się poobijany, wyprostował i obrócił, aby stanąć z plecami przyciśniętymi do drzwi gabinetu. Spojrzał na bardzo odległe krzesło i obu równie odległych Ziemian.

Ten o nazwisku Craythorne obserwował go uważnie. Dwie podłużne kępki włosów nad jego oczami zbliżyły się do siebie w sposób, które wedle dawnych, ale obcych teraz wspomnień znamionował zapewne napięcie. Druga istota pokiwała głową i pokazała na chwilę zęby, co wedle tych samych wspomnień powinno oznaczać uśmiech i gest dodania odwagi.

— Bardzo dobrze, poruczniku — powiedział. — Teraz proszę z powrotem.

— Głupi pomysł — rzucił gniewnie O’Mara. — Kurde, przecież mam tylko dwie nogi!

— Wiem — stwierdził łagodnie mężczyzna. — Ale i tak proszę spróbować.

O’Mara wyrzucił z siebie kilka słów, co do których nie pamiętał nawet, że kiedyś je znał, i ostrożnie, jakkolwiek sztywno, przeszedł na środek pomieszczenia. Nagle poczuł, że przechyla się na bok. Odruchowo uniósł i rozpostarł na boki dwie masywne i niezgrabne ludzkie ręce. Jakimś cudem pomogło mu to w odzyskaniu równowagi i tym sposobem doszedł z powrotem do krzesła. Opadł na nie i ponownie sięgnął do słownika zwrotów zapomnianych.

Starszy Ziemianin przełączył coś z boku hełmu. Pole widzenia nie zmieniło się, ale nagle stało się całkiem znajome.

— Starczy na razie, poruczniku — powiedział Davantry. — Zapis został wymazany. Przed kolejnymi doświadczeniami na pewno będzie pan chciał przedyskutować sprawę z majorem.

Przy każdym następnym razie należy stopniowo wydłużać czas noszenia zapisu, aż przestanie pan odczuwać dyskomfort i będzie miał jasność, kto tu rządzi.

— Dobry początek — dodał, spoglądając na majora. — Od teraz sam pan się już wszystkim zajmie. Muszę wracać na statek. Stanowisko przewodniczącego to niekończące się pasmo obowiązków. Proszę kontaktować się ze mną tylko w razie pojawienia się poważnych problemów.

Ruszył już do drzwi, gdy major uznał, że powinien powiedzieć coś jeszcze.

— Przepraszam za porucznika, sir. Mam nadzieję, że nie poczuł się pan bardzo urażony jego językiem oraz…

Przewodniczący Davantry nie odwrócił się nawet, tylko uniósł dłoń.

— Nic się nie stało, majorze. Porucznik O’Mara nie był w pełni sobą. Wykazał się brakiem szacunku, gadatliwością i wulgarnym językiem, ponieważ stał się na chwilę Kelgianinem. A oni tacy właśnie są.

Gdy drzwi zamknęły się za nim, Craythorne roześmiał się cicho.

— Chyba nie było sensu mu wyjaśniać, że porucznik O’Mara też zawsze tak się zachowuje — mruknął pod nosem.

Загрузка...