ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

O’Mara usiadł, jak mógł najwygodniej, w melfiańskim fotelu Sennelta. Patrzył na drobne fale przebiegające podczas snu przez sierść Kelgianina i zastanawiał się nad konsekwencjami, jakich może oczekiwać. Jedno wszakże było pewne: cokolwiek się stanie, kłopoty dotkną tylko jego.

Zanim Joan wróciła po licznych namowach do swojej kabiny, aby złapać trochę snu przed śniadaniem, do którego zostały już tylko trzy godziny, omówili wszystkie szczegóły.

To ona operowała, bez najmniejszego trudu radząc sobie z niełatwym zadaniem. Rokowania były pomyślne. Niemniej dla osób z zewnątrz wcale jej tu nie było. Oficjalnie to O’Mara przeprowadził operację i w razie czego to on miał zostać oskarżony o nieuprawnione podjęcie czynności lekarskich i narażenie pacjenta na szkodę. Sam pacjent, który nie potrafił kłamać, obiecał przyjąć kelgiańską strategię nierozmawiania z kimkolwiek o całym zdarzeniu.

O’Mara nie przejmował się swoim losem. Cieszył się, że niewinna osoba nie ucierpi, chociaż po cichu pragnął utrzymać z nią bliską znajomość. Westchnął, sprawdził monitory czujników, które popodłączał do Kledentha, przyjął trochę mniej niewygodną pozycję i spróbował zasnąć.

Jednak gdy zamknął powieki, ujrzał po chwili trójwymiarowy obraz Joan. Znów patrzył, jak precyzyjnymi, perfekcyjnymi wręcz ruchami operuje Kelgianina. Widział ją wskazującą na krajobraz i poruszoną pięknem rozpadliny Dunelton. I w wieczorowej sukni podczas obiadu. Jednak większość obrazów przedstawiała ją w basenie, gdy uczyła go pływać. Nie wszystko, co mówiła, było rzeczywistą treścią jego pamięci. Jako psycholog rozpoznał u siebie ten stan. Zaczynał o niej marzyć. Jednak nim dośnił wszystko do końca, obudziło go szczękanie melfiańskich szczypiec na korytarzu.

Sennelt wszedł i stanął jak wryty. Chyba nie spodziewał się zastać nikogo w izbie chorych. Potem podszedł szybko do śpiącego Kledentha i ujrzał opatrunek okrywający miejsce operacji. Spojrzał na O’Marę i użył słów, których autotranslator nie chciał przetłumaczyć. Potem wcisnął klawisz komunikatora.

— Kapitanie — rzucił pospiesznie. — Mamy stan zagrożenia medycznego w izbie chorych.

Chodzi o porucznika O’Marę. Proszę wziąć wsparcie ochrony.

Grulya-Mar zjawił się w ciągu trzech minut. Za nim postępowało dwóch funkcjonariuszy porządkowych, również Orligian, którzy też byli rośli i muskularni, chociaż nieuzbrojeni. Spojrzeli wymownie na O’Marę, ale nic nie zrobili ani nie powiedzieli. Na to ostatnie nie mieli zresztą większych szans. Doktor Sennelt, który przesuwał tymczasem skanerem nad ciałem Kelgianina, gadał za trzech i zaczynał się już nawet powtarzać.

— Jak powiedziałem, sir, to może być bardzo poważna, może nawet tragiczna sytuacja — ciągnął, nie odrywając oczu od ekranu skanera. — Porucznik O’Mara bezprawnie i z własnej inicjatywy poddał pasażera Kledentha operacji. Nie wiem dokładnie, co zrobił albo próbował zrobić, ale bez wątpienia chodzi o metodę inwazyjną. Niewiele wiem o fizjologii Kelgian, normalnie mam do czynienia tylko ze stłuczeniami i otarciami, ale ten przypadek wygląda na poważny. Możliwe, że doszło do śmiertelnych uszkodzeń ciała. Gdy operację próbuje przeprowadzać ktoś, kto nie jest lekarzem, to niezależnie od zgody operowanego, trudno sobie wyobrazić konsekwencje…

— Pańskie zalecenia, doktorze? — przerwał mu kapitan.

Sennelt odłożył skaner.

— Pacjent powinien pozostawać w stanie głębokiego znieczulenia, aby ograniczyć poruszenia jego ciała mogące doprowadzić do fatalnych w skutkach obrażeń pooperacyjnych.

Należy utrzymywać nieustanne monitorowanie stanu jego zdrowia, dopóki nie zajmą się nim szpitalni specjaliści jego własnego gatunku. To znaczy, sir, że w najlepiej rozumianym interesie pasażera Kledentha musimy bezzwłocznie wziąć kurs na Kelgię.

Grulya-Mar wahał się może niecałe trzy sekundy, aż podszedł spiesznie do komunikatora. Na ekranie pojawiła się podobizna Nidiańczyka.

— Astrogacja — powiedział pluszak.

— Proszę przeliczyć i wprowadzić nowy kurs, na Kelgię. Natychmiast. Koniec.

Kapitan odwrócił się i dołączył do pozostałych, którzy patrzyli w milczeniu na O’Marę. On odwzajemniał ich spojrzenie, jak długo tylko mógł, aż w końcu się odezwał.

— Znieczulenie, odpoczynek i opieka specjalistów na rodzinnej planecie — powiedział cicho. — Dokładnie o to samo chodziło mi wcześniej. Cieszę się, doktorze Sennelt, że się pan ze mną w końcu zgodził.

Lekarz nie odpowiedział, tylko uderzył kilka razy szczypcami, a przez całe jego ciało przebiegł dreszcz. O’Mara zastanowił się, co mogło to znaczyć w przypadku zewnątrzszkieletowej istoty, której twarz nigdy niczego nie wyrażała. Spojrzał na dwóch orligiańskich strażników.

— I co teraz? — spytał.

Byli silni i o kilka cali wyżsi od niego. Zapewne zdołałby załatwić jednego, a może nawet obu, ponieważ kosmiczne budowy były twardą szkołą życia. Wiele razy brał wówczas udział w dyskusjach na pięści. Niemniej gdyby kapitan dołączył do bitki, wówczas wszyscy czterej wylądowaliby w izbie chorych obok Kledentha.

Takiej walki nie udałoby się ukryć przed pasażerami ani przełożonymi kapitana. Dobra opinia armatora doznałaby szwanku, podobnie jak i perspektywy zawodowe zaangażowanych w nią oficerów. Major Craythorne też na pewno nie byłby zachwycony. Sam O’Mara również. Miał nadzieję, że zostawił już za sobą dni, kiedy musiał walczyć o pozycję. Mógł mieć tylko nadzieję, że te włochate stwory nie postawią go w sytuacji bez wyjścia. I tak miał już dość, nawet przy nieustannej świadomości, że mimo wszystko uratował Kledentha.

Kapitan chyba musiał mieć podobne refleksje.

— Skoro i tak nie może opuścić pan statku, nie widzę powodu, aby pana więzić — powiedział głosem nabrzmiałym wściekłością, ale wcale nie podniesionym. — Być może cierpi pan na zaburzenia umysłowe, niemniej nikomu z nas nie zależy na tym, aby wieść o tym incydencie rozniosła się wśród pasażerów. Co naprawdę pan zrobił, i tak będzie można ocenić dopiero na Kelgii. Tam opuści pan mój statek, aby oczekiwać na dalsze postępowanie wszczęte przez pańskich przełożonych. Do tego czasu pozostanie pan w swojej kabinie. Nie będzie pan więcej korzystał z jadalni ani z pokładu rekreacyjnego. Zgadza się pan?

— Tak — odparł O’Mara.

Gdy kapitan mówił, funkcjonariusze ochrony przysunęli się trochę w oczekiwaniu na gwałtowną reakcję O’Mary. Teraz rozluźnili się wyraźnie i odstąpili, robiąc mu wolne przejście do drzwi.

— Proszę już iść — powiedział Grulya-Mar.

O’Mara kiwnął głową, ale zatrzymał się jeszcze po drodze.

— Czy mogę komunikować się z izbą chorych? — spytał. — Chciałbym być na bieżąco informowany o stanie zdrowia pacjenta.

Kapitan warknął coś niezrozumiale i zjeżył włos. Sennelt, któremu chyba najbardziej zależało na utrzymaniu spokoju, odezwał się za niego.

— Może pan kontaktować się ze mną o każdej porze, poruczniku — stwierdził. — Niemniej nie obiecuję, że wezmę pańskie sugestie terapeutyczne pod uwagę — dodał z sarkazmem.

Ledwie kilka minut po jego wejściu do kabiny pod drzwiami zjawił się nidiański steward z tacą ze śniadaniem. Wyjaśnił, że przyniósł ten zestaw, który O’Mara zwykle konsumował. Gdyby jednak miał w przyszłości ochotę na coś innego, wystarczy powiedzieć.

Tak samo jak i wówczas, gdy nabierze ochoty na jakąś grę czy cokolwiek dla zabicia czasu.


O’Mara pomyślał ironicznie, że kapitan postanowił zrobić wszystko dla spacyfikowania pokładowego szaleńca. Niemniej charakterystyczne odgłosy ciężkich oddechów i szuranie pod drzwiami dawały znać, że strażnicy pozostawali na posterunku.

O’Mara zdjął śniadanie z tacy, ale nawet go nie spróbował, tylko rzucił się na posłanie, aby rozmyślać o czekających go, niewesołych perspektywach.

Jakąś godzinę później usłyszał stukanie do drzwi. Przywrócony nagle do rzeczywistości pomyślał, że to steward wrócił po tacę.

— Wejść — jęknął.

To była Joan.

Miała na sobie niewiarygodnie biały kostium kąpielowy, ze wzorzystym ręcznikiem, który kupiła na Tralcie, na ramionach. O’Mara chciał wstać, ale ona położyła drobną dłoń na jego piersi i pchnęła go z powrotem na pościel.

— Nie ruszaj się — powiedziała. — Nie spałeś ostatniej nocy. Jak nasz pacjent i, co nawet ważniejsze, jak ty się miewasz?

— Dwa razy „nie wiem”.

Zmarszczyła lekko brwi, obróciła się i usiadła na jedynym krześle. Kabina była tak mała, że znajdowali się niepokojąco blisko siebie.

— A tak na poważnie, jakie mogą być dla ciebie konsekwencje tego zdarzenia? Będzie bardzo źle?

O’Mara spróbował się uśmiechnąć.

— Ta sama odpowiedź.

Patrzyła na niego z lekkim zastanowieniem. Po raz pierwszy, od kiedy wszedł na pokład dwa tygodnie wcześniej, nie próbowała sprowokować jego zainteresowania. Z jakiegoś dziwnego powodu uczyniło to ją znacznie atrakcyjniejszą w oczach O’Mary. Chciał oderwać spojrzenie od jej spokojnych, brązowych oczu, ale nie śmiał tego czynić w obawie, że mógłby ją urazić.

— Dobrze — powiedział w końcu. — Wiele będzie zależało od tego, czy operacja się powiodła. Od najgorszego zaczynając, mogą mnie wyrzucić z Korpusu. Mogą mnie postawić przed sądem za bezprawne wykonywanie zawodu lekarza. Albo wysłać na leczenie, bo uwierzyłem, że jestem doktorem — stwierdził i zaśmiał się z przymusem. — Albo i wszystko to naraz.

Pokręciła głową.

— Nie rozumiem cię, O’Mara. Postawiłeś na szali całą karierę, ponieważ wydawało ci się, że jakiś Kelgianin był chory.


— Nie wydawało mi się — poprawił ją. — Wiedziałem, że był chory.

— Dobrze. Powiedzmy, że byłeś o tym dość głęboko przekonany, aby namówić mnie na przeprowadzenie operacji. Nadal nie dowierzam, że naprawdę to zrobiłam. To było to, o czym zawsze marzyłam. Wykorzystać moje umiejętności dla uratowania istoty inteligentnej.

Nie żebym chciała to powtarzać, bo odpowiedzialność jest jednak ogromna, ale i tak mnie namówiłeś. Sądzę, że udało się, ponieważ prowadziłeś mnie krok po kroku i wiedziałeś świetnie, co trzeba zrobić. Niemniej ja to zrobiłam, nie ty, i to nie w porządku, że masz ponieść całą odpowiedzialność, chociaż nawet nie tknąłeś skalpela.

— Owszem, to ty zrobiłaś najważniejsze — przyznał O’Mara. — Wszystko własnymi rękami, które są wrażliwe, delikatne, precyzyjne i bardzo ładne. Nic nie sprawiało ci kłopotu, gdy tylko wiedziałaś, co robić. Ale jak mówiłem wcześniej, nie możesz się do tego przyznać, ani teraz, ani w przyszłości, bo znajdziesz się w większych tarapatach niż ja. Nie możesz ponosić tej odpowiedzialności. Kledenth zawdzięcza ci bardzo wiele, ale obiecał, że nie wspomni o tym nikomu. Ani tutaj, ani w domu. Powiedziałem mu, aby nawet nie dziękował ci za głośno. Ktoś mógłby podsłuchać i problem gotowy. Zostałabyś oskarżona o przekroczenie uprawnień. Próbując nagłośnić sprawę, nie pomożesz zatem nikomu.

Najpewniej nie będziesz mogła opowiedzieć o niej nikomu, chyba że dopiero wnukom.

— Mogę z tym żyć — powiedziała Joan. — Musi być jednak coś, co byłabym w stanie zrobić. — Spojrzała na swoje dłonie i nagle się uśmiechnęła. — Po raz pierwszy powiedziałeś mi komplement. Chociaż tylko o moich dłoniach. Czy znajdujesz we mnie jeszcze coś wartego pochwalenia?

O’Mara nie odrywał spojrzenia od jej twarzy, jakby miał opory przed poszukaniem innych jej cech, także godnych komplementowania. Niemniej nie potrafił tego zmienić. Nie był w stanie także wykrztusić z siebie nawet słowa.

— Dżentelmen pewnie znalazłby kilka — mruknęła Joan i zmieniła temat. — Gdy nie pokazałeś się na śniadaniu, przyszłam zobaczyć, jak się miewasz, i spytać, czy nie miałbyś ochoty przejść się na basen. Chociaż jestem tylko amatorem i specjalizuję się w psychologii jednego gatunku, chciałabym jakoś pomóc ci się zrelaksować. Niemniej ta para niedźwiedzi na zewnątrz powiedziała mi, że nie możesz opuszczać kabiny. Starałam się ich przekonać, ale… — Uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Pewnie nie jestem w ich typie.

— Zapewne — zaśmiał się mimo wszystko O’Mara. — Jednak po wczorajszym mam wrażenie, że starczy mi pływania. Dobrze mnie nauczyłaś. I świetnie poradziłaś sobie z pierwszą pomocą.

— Kolejne dwa komplementy — zauważyła Joan z udawanym niedowierzaniem. —

Jeszcze zrobię z ciebie dżentelmena, O’Mara. Na razie jest jednak coś, co chciałabym ci zademonstrować. Możemy poćwiczyć to przez najbliższe dni i wcale nie będziemy potrzebowali basenu.

Wstała powoli i odrzuciła ręcznik na krzesło. Potem przysunęła się do krawędzi łóżka i pochyliła się nad O’Marą, który nie mógł już teraz patrzeć jej tylko w oczy. Pomyślał, że w tym kostiumie raczej nie jest w stanie zademonstrować mu wiele więcej. Podparł się na łokciach, tak że uderzyła lekko nosem w jego czoło. Przesunęła palcami po szczecinie z boku jego twarzy. Potem pochyliła się jeszcze bardziej, aż ich oczy znalazły się tylko kilka cali od siebie. Czuł jej oddech na twarzy.

— Spokojnie — powiedziała poważnym tonem. — Pierwsza lekcja będzie poświęcona metodzie usta-usta zastosowanej wobec tego samego gatunku.

Demonstracje i ćwiczenia różnych metod zajęły im cały czas do lądowania Kreskhallara w głównym porcie kosmicznym na Kelgii. Podczas tych trzech dni nie wspomnieli ani razu o niepokojach związanych z Kledenthem, a O’Mara, chociaż nie był wobec niej całkiem szczery, czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. Joan, jak powiedziała mu to wprost, uważała tak samo. Obawy powróciły, gdy ujrzeli na ekranie odjeżdżający spod statku kelgiański ambulans. Minęły jednak jeszcze aż cztery godziny, nim z komunikatora spojrzały na nich kościste rysy doktora Sennelta.

— Poruczniku O’Mara, jest pan proszony natychmiast do kabiny kapitana — powiedział.

— Strażnicy pana zaprowadzą.

— Chcę iść z tobą — poprosiła Joan. — Niczego nie powiem ani nie spróbuję wziąć odpowiedzialności, ale chcę być tam z tobą. Proszę.

Spojrzał na nią spokojnie, kiwnął głową i wyszedł w ślad za Joan na korytarz.

Strażnicy nie skomentowali jej obecności. Razem dotarli do przestronnej, komfortowej kabiny kapitańskiej. O’Mara odezwał się, zanim Grulya-Mar zdążył zaprotestować przeciwko pojawieniu się kobiety.

— Jak pan wie, to ta pasażerka pomogła wydatnie podczas incydentu na pokładzie rekreacyjnym — zaczął szybko, wskazując na Joan. — Jest w pełni poinformowana o późniejszych zdarzeniach. Może być pan pewien, że nic, co zostanie tu powiedziane, nie wydostanie się za jej przyczyną na zewnątrz. Jakie ma pan nowiny, kapitanie?

Grulya-Mar kiwnął głową w kierunku Joan i spojrzał na O’Marę, ale nie odezwał się od razu. Joan ujęła porucznika mocno za ramię. Zaczynała już liczyć mijające sekundy, gdy Orligianin wreszcie odchrząknął.

— Muszę zacząć od przeprosin — powiedział. — Otrzymaliśmy właśnie informacje ze szpitala. Powiedziano nam, że operacja, którą pan przeprowadził, należy do radykalnych i w historii kelgiańskiej medycyny wykonano ją zaledwie kilka razy, co już robi wrażenie. Przede wszystkim jednak została przeprowadzona dokładnie w porę. Gdyby nie zdecydował się pan na nią w ciągu kilku godzin po wypadku, Kledenth straciłby możliwość poruszania sierścią i zostałby oszpecony na resztę życia. Zrobił pan to wbrew zaleceniom lekarza i mimo mojego sprzeciwu. Uważał pan, że ma rację, i rzeczywiście tak było. Pacjent czuje się dobrze i wyjąwszy czynniki losowe, taka też będzie jego przyszłość. Doktor Sennelt i ja przepraszamy za niewłaściwą ocenę pańskiego postępowania i raz jeszcze dziękujemy za znakomite działanie na pokładzie rekreacyjnym…

Joan uśmiechała się szeroko. Naprawdę jej ulżyło. Zacisnęła mocniej palce na ramieniu O’Mary.

— Jest jednak pewien problem — dodał kapitan. — Kelgiańscy lekarze chcą podziękować panu oficjalnie za…

— Nie — zaprotestował zdecydowanie O’Mara. — Gdyby się okazało, że operację przeprowadził niewykwalifikowany laik, który ma akurat dobrą pamięć do różnych szpitalnych detali, na pewno miałbym kłopoty. Sami to wiecie. Czy mogę coś zaproponować?

— Proszę — powiedział kapitan.

O’Mara spojrzał przepraszająco na Joan, która kiwnęła radośnie głową.

— Oficjalnie jestem pasażerem, który nie miał z tym nic wspólnego. Jedyną osobą z medycznymi kwalifikacjami jest na pokładzie doktor Sennelt. Może się pod tym podpisać.

Kelgianom wyda się to o wiele prawdopodobniejsze niż prawda.

— Ale ja nie zasłużyłem… — zaczął doktor, lecz kapitan nie pozwolił mu dokończyć.

— Dziękuję, poruczniku O’Mara — powiedział. — To rozwiązanie powinno wszystkim odpowiadać. Ponieważ było to nieplanowane lądowanie z przyczyn medycznych, za godzinę odlecimy i w ten sposób nasz oficer medyczny uniknie kłopotliwego przepytywania o szczegóły. Gdy wrócimy tu zgodnie z rozkładem, będzie to już stara sprawa. Gdyby jednak chcieli spotkać się z doktorem Senneltem, usłyszą, że leży w swojej kabinie złożony nagłą niemocą, która wprawdzie nie jest groźna dla życia, ale uniemożliwia przyjmowanie gości.

Tajemnica zostanie zachowana, co posłuży wszystkim zainteresowanym stronom. Jest jednak jeszcze coś, poruczniku.

Domyślam się, że może to wyglądać na niewdzięczność — kapitan ciągnął dalej — ale obawiając się, że ktoś mógłby podsłuchać jakąś nieostrożną wymianę zdań między panem i pańską przyjaciółką, sądzę, że dalsza pańska obecność na pokładzie statku byłaby niewskazana. Kilka minut temu otrzymałem wiadomość od rodziny pasażera Kledentha.


Zapraszają pana do odwiedzin za każdym razem, gdy będzie pan na Kelgii. Mówią, że i tak nie odwdzięczą się panu za to, co pan zrobił. Ma pan akurat tyle czasu, aby spakować się i wysiąść przed odlotem statku. To wszystko. Nie chcę pana więcej widzieć.

O’Mara poczuł, jak dłoń Joan zaciska się ponownie. Spojrzał na obu oficerów i odezwał się czym prędzej, aby uprzedzić wybuch dziewczyny.

— Tak, to się nazywa niewdzięczność, ale nieważne. Mój urlop zbliża się do końca i zamierzam zwiedzić Kelgię, zanim wrócę do Szpitala. Też nie chciałbym oglądać was nigdy więcej, bo byłoby to niemiłe doświadczenie. Opuszczam więc panów.

Z Joan pożegnał się, stojąc w wylocie rękawa cumowniczego. Jej pożegnanie było ciepłe i smutne, ale nie łzawe. Nie zaproponowała, że zostanie z nim na te kilka dni na Kelgii, bo musiała wracać do własnych spraw, a następnym punktem lądowania statku była właśnie Ziemia. Objęła jednak O’Marę ciasno w pasie, jakby nie chciała go puścić. Nie mogła też przestać mówić.

— Sama nie wiem, czego oczekiwałam po tej podróży poza spotkaniem wielu rozmiłowanych w dawnych legendach obcych. I może jeszcze kogoś ciekawego, jeśli szczęście dopisze. No i udało się, nawet lepiej niż mogłam marzyć. Mam wrażenie, że sami też stworzyliśmy własną legendę. Nigdy tego nie zapomnę. Ani ciebie.

Dwóch Nidiańczyków czekało obok niecierpliwie, aby odłączyć rękaw. O’Mara uwolnił się delikatnie z objęć Joan.

— Ani ja ciebie. Ale muszę już iść.

Odsunęła się niechętnie i spojrzała mu w twarz.

— Dziwny jesteś — powiedziała bardzo poważnie. — Duży, silny, brzydki, troskliwy, bardzo delikatny i wrażliwy. Jesteś mężczyzną, którego chciałabym poznać lepiej. Będą jeszcze inne urlopy, a ty wiesz, gdzie mieszkam. Albo może rodzina Kledentha pozwoli nam się spotkać na Kelgii.

Stanęła na palcach i pocałowała go krótko, ale z uczuciem.

— Chyba dobra jestem w spotykaniu się z tobą w pół drogi.

Po powrocie do Szpitala porucznik zameldował się zaraz w swoim dziale. Craythorne spojrzał na niego i uśmiechnął się. Potem badał jeszcze przez chwilę spojrzeniem twarz O’Mary.

— Dobrze pan wygląda — powiedział. — Rozluźniony i wypoczęty. Jak przebiegł urlop?

— Sporo podróżowałem — odparł poważnie O’Mara. — Trochę zwiedzałem, odwiedziłem przyjaciółkę i przeżyłem szalony romans na pokładzie liniowca. Zwykłe sprawy.

Craythorne uniósł brwi, ale po chwili roześmiał się cicho.


— I chyba jeszcze poczucia humoru panu przybyło — zauważył. — Dobrze, przyda się przy robocie, którą mam teraz dla pana.

Загрузка...