ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Jadalnia była przewidziana na trzysta miejsc, jednak O’Mara już od drzwi zauważył, że chociaż w tym rejsie było na pokładzie tylko około dwustu pięćdziesięciu podróżnych, brakło wolnych osobnych stolików. Zestawiono je w rzędy po dwadzieścia miejsc przy każdym, z rozmaitymi siedziskami, które można było przestawiać, gdy przedstawiciele różnych ras chcieli jeść razem. Wielu tak właśnie robiło, pogrążając się w rozmowie.

Orligiański szef sali, a raczej szefowa, jeśli oceniać po ubiorze, zaprowadziła O’Marę do wolnego miejsca.

Nosiła coś, co było zapewne strojem służbowym, jednak czarne spodnie i biała kamizelka ze sztywnymi mankietami i takimż kołnierzem nie pasowały do wystających z odzieży włochatych kończyn i porośniętej futrem głowy. Zwłaszcza że normalnie Orligianie nie nosili żadnej odzieży poza lekką uprzężą, wietrząc nieustannie grubą sierść i chłodząc ciała.

Porucznik został posadzony przy stole, który zajmowało już czternaścioro Kelgian, dwóch Melfian i jedna pasażerka z Ziemi. Oczywiście posadzono ją dokładnie naprzeciw niego.

Miała ciemne włosy, była młoda i szczupła, z małą ilością biżuterii na włosach, uszach i z przodu wieczorowej sukni z wysokim kołnierzem. Suknia była czarna i przylegała do skóry niczym warstwa farby. Ziemskie pielęgniarki w Szpitalu też czasem nosiły tak obcisłe stroje, nawet jeśli niekoniecznie pasowało to do ich sylwetek. Mówiły, że w ten sposób łatwiej jest im się przebierać w kombinezony niezbędne na oddziałach o innych warunkach środowiskowych. W przypadku tej kobiety suknia pasowała idealnie.

O’Mara skłonił się jej lekko, podobnie jak innym pasażerom, którzy zwrócili na niego uwagę, po czym usiadł szybko i wbił oczy w menu. Najpewniej Craythorne postąpiłby inaczej i pewnie coś by nawet powiedział, ale porucznik chciał tylko coś zjeść i nie miał ochoty na rozmowy. Niestety, był bez szans.

— Dobry wieczór, poruczniku — powiedziała kobieta miłym głosem. — Obawiam się, że menu podsuwają tu ciągle to samo, niezależnie od okazji. Z drugiej strony, ludzkie jedzenie mają tu nawet niezłe. Jeśli jednak gustuje pan w specjałach, będzie pan głodował.

— Już jestem głodny — odparł O’Mara, podniósłszy wzrok na kobietę. — I nie mam specjalnych życzeń. Jedzenie to jedzenie.

Siedzący obok Kelgianin aż zjeżył sierść.

— Kulinarny barbarzyńca! Ale czego oczekiwać od przerośniętego mięsożercy. I pewnie jeszcze je niechlujnie!

Młoda kobieta uznała za właściwe to i owo wyjaśnić.

— Proszę nie brać tego do siebie, poruczniku. Kelgianie zawsze mówią…

— …dokładnie to, co myślą — dokończył O’Mara. Chciał się uśmiechnąć, ale rzadko używane mięśnie twarzy odmówiły mu posłuszeństwa. Zwrócił się więc do Kelgianina. — Nie mam żywego futra, aby pokazać ci, przyjacielu, jak się czuję. Niemniej chociaż jestem bardzo głodny, zapewne nie dość mnie jeszcze przyparło, abym miał ochotę cię zjeść.

— Ale pewny nie jesteś? — spytał gąsienicowaty.

Zanim O’Mara zdążył odpowiedzieć, gdzieś z wnętrza stołu dobiegł trzykrotny dzwonek. Blat odsunął się i przed porucznikiem pojawiło się pierwsze danie.

— Uratowany przez dzwon — powiedział Kelgianin i złożył się we dwoje nad własnym talerzem.

O’Mara nie odezwał się aż do chwili, gdy skończył jeść. Jego nastawienie do otoczenia nieco się polepszyło, chociaż nie oznaczało to jeszcze, że każdego zamierza traktować serdecznie.

— Wygląda pan o wiele pogodniej, poruczniku — powiedziała kobieta. — I co pan sądzi teraz o tutejszym jedzeniu?

— To nadal tylko paliwo — odparł O’Mara. — Niemniej dobrej jakości.

— Ma pan sporo do wykarmienia — stwierdziła. — Wprawdzie nie widziałam pana w kostiumie kąpielowym, ale wygląda mi pan na kogoś ciężko pracującego, skoro uchował się pan przed pokładami tłuszczu. Lubi pan pływać?

— Tam, gdzie służę, nie mamy aż tak wiele wody. Poza tym nie umiem pływać.

— Chętnie pana nauczę. Chociażby po to, aby mieć towarzystwo. Na statku jest duży basen, ale Kelgianie, których jest najwięcej, boją się zamoczyć futro, Melfianie zaś od razu toną i pełzają tylko po dnie. W ogóle nie robi im różnicy, czy są w wodzie czy nie. Jesteśmy jedynymi Ziemianami na pokładzie i będziemy mieli ten basen prawie wyłącznie dla siebie.

Nawet o widzów nie musi się pan martwić, gdyby obawiał się pan o pierwsze próby. Ja nigdy nie uczyłam nikogo pływać, ale to może być ciekawe. Czy poza stopniem ma pan jakieś imię albo nazwisko, poruczniku?

— O’Mara. Jednak co do basenu, to nie jestem pewien, czy…

— Joan — przedstawiła się kobieta.


— Kledenth — odezwał się Kelgianin. — Gdyby kogokolwiek to interesowało, oczywiście.

— Nie chcę być nachalna, ale jest pan pierwszym Ziemianinem w tym rejsie — kontynuowała kobieta. — Naprawdę brakowało mi kogoś, z kim mogłabym rozmawiać bez pomocy translatora. A co do pływania, to oczywiste, że się panu uda. Na początek wystarczy nauczyć się unosić na wodzie. Jeśli weźmie pan głęboki wdech i nie wypuści powietrza z płuc, nie utonie pan. W razie kłopotów podpłynę i przytrzymam panu głowę nad powierzchnią. W sumie jedyne, czego panu potrzeba, to odrobina zaufania.

O’Mara nie odpowiedział.

— Ewentualnie są jeszcze urządzenia do ćwiczeń, jeśli lubi pan się pocić. Oraz gry w rodzaju szachów czy scremmana. Jest też galeria obserwacyjna, gdzie można opić się całej gamy trunków z innych planet, aż zaczyna się widzieć różne rzeczy pełzające po nadprzestrzeni. To mi przypomina… wie pan, co powiedział Chorrantir, jedyny Tralthańczyk na pokładzie, o alkoholikach na jego planecie? Że w pewnym stadium choroby zaczynają widzieć różowych Ziemian.

— O Boże — mruknął O’Mara i mimowolnie się uśmiechnął.

— Niech pan się nie waha, poruczniku — nalegała Joan. — Ten mundur świetnie na panu leży, ale w tej chwili wszyscy już wiedzą, że mamy na statku Kontrolera, i nie musi się pan tak starać. Więc jak?

— Wasza rozmowa — powiedział nagle Kledenth — jest znacznie ciekawsza niż opowieści moich obecnych towarzyszy o legendach innych światów i zaludniających je bohaterach, a czasem zupełnie godnych potępienia postaciach. Chyba niektórzy tutaj podchodzą do tego jak do religii, nie zwykłej pasji. I co pan powie, O’Mara?

— Nic. Nadal się zastanawiam.

— Ale tu nie ma nad czym się zastanawiać — rzucił Kelgianin, falując sierścią. — Wiem, że wy nie umiecie okazywać wprost emocji, ale nawet dla mnie ta sytuacja jest więcej niż jednoznaczna. Siedząca tu istota żeńska jest młoda i zapewne fizycznie atrakcyjna dla ciebie, chociaż moim zdaniem jej wyrostki piersiowe zniekształcają jej sylwetkę, nazbyt obciążając ją w górnej części ciała. Niemniej nudzi się wyraźnie i może jest seksualnie sfrustrowana, skoro nie było dotąd wśród pasażerów nikogo jej rasy. Teraz jednak zjawił się ktoś, i to płci przeciwnej, i tym samym sytuacja zmieniła się na lepsze. Oczywiście trudno mi to orzec z całą stanowczością, ale chyba i ty mógłbyś posłużyć za wzorzec osobnika rodzaju męskiego.

Niczego ci nie brakuje i jesteś dla niej atrakcyjny…

O’Mara czuł, że jego twarz okrywa się rumieńcem. Spróbował powstrzymać potok mowy, unosząc dłoń, ale Kelgianin nie zrozumiał gestu albo po prostu go zignorował.


— Dla mnie sprawa jest jasna — ciągnął Kledenth. — To zaproszenie do nauki pływania oznacza konieczność zdjęcia tych dziwnych okryć, które nosicie, i daje szansę na bardziej intymną atmosferę sprzyjającą kontaktowi fizycznemu. O ile dobrze rozumiem ziemskie zwyczaje, to typowy wstęp do dobierania się w pary. Przewiduję, że czeka cię interesująca podróż. Co zatem powiesz, O’Mara?

Porucznik odwrócił spojrzenie od stożkowej głowy, jasnych oczu i falującej sierści Kelgianina i spojrzał na Joan. Szukał słów, aby przeprosić ją za zakłopotanie, ona jednak wcale nie wyglądała na zakłopotaną. Uśmiechała się tylko i cała ta sytuacja, włącznie z jego zmieszaniem, najwidoczniej bardzo ją bawiła.

— Przepraszam, poruczniku O’Mara, ale Kledenth ma rację — powiedziała w końcu. — Po sześciu tygodniach na statku pełnym Kelgian przeszłam trochę ich zwyczajami i coraz częściej mówię, co myślę. Myli się jednak, wmawiając mi frustrację seksualną. Potrzebuję rozmowy z drugim człowiekiem i wspólnego pływania, a nie seksu. Wprawdzie nie lubię się powtarzać, ale spytam: co pan na to?

O’Mara nie wiedział całkiem, co powiedzieć.

— Wiem, że to rzadko spotykane wśród oficerów służących w kosmosie, ale czyżby miał już pan żonę albo przyjaciółkę na stałe? — spytała Joan, chyba mocno zaniepokojona.

O’Mara mógłby skłamać, łatwo pozbywając się kłopotu, ale wolał być po kelgiańsku szczery.

— Nie.

— Zatem całkiem nie rozumiem już, dlaczego…

Nagle okryła się rumieńcem. O’Mara spodziewał się już prawie wszystkiego, ale tego akurat nie.

— Patrząc na pana, nigdy bym tego nie pomyślała — powiedziała, błądząc oczami po jego piersi, ramionach i młodzieńczej nadal twarzy, którą widywał w lustrze co rano. — I w ogóle trudno mi w to uwierzyć. Nie chciałabym pana urazić, ale czyżbym popełniła błąd? Czy nie znajduje pan mego towarzystwa atrakcyjnym, bo jestem niewłaściwej płci?

— Nie — odparł poważnie O’Mara. — Niewłaściwego gatunku.

Joan otworzyła bezgłośnie usta i trochę pobladła.

— Leczysz się w związku z tym? — spytał Kledenth.

Z wolna Joan zaniosła się śmiechem, który nie milkł przez dłuższą chwilę.

— Powiedziałeś to tak poważnie, że prawie uwierzyłam — rzekła z uśmiechem. — Nie sądziłam, że masz poczucie humoru. Ale nie żartuj tak sobie na basenie, bo będziesz miał mnie na sumieniu, gdy się utopię.


Ostatecznie żadne z nich nie utonęło, chociaż Joan zabrała się do uczenia z takim zapałem, że niekiedy ich wspólne starania przypominały zapasy wodne. Gdy siadywali na brzegu basenu, było jeszcze gorzej, albo i lepiej, bo O’Mara nijak nie mógł wówczas ukryć, że jest pod urokiem Joan. Wciąż mu powtarzała, aby się odprężył i nie podchodził do wszystkiego tak poważnie, bo w końcu jest na urlopie. Bez wątpienia zaczynała traktować go jak wyzwanie. On jednak nie brał udziału w tej grze, niepewny, co w ogóle powinien robić.

Co rusz szukał wymówek, aby wrócić do kabiny i nie być zmuszonym do zbyt długiego pobytu z Joan na basenie.

Ostatecznie był tylko człowiekiem.

Ataki wszelako nie ustawały, czy w jadalni, czy na pokładzie rekreacyjnym albo na galerii widokowej, gdzie nie było na razie na co patrzeć poza sobą nawzajem. Z czasem jednak Joan przestała atakować go frontalnie. W sali klubowej nie było nic innego do roboty poza rozmawianiem. Zwykle o innych pasażerach, a czasem i z nimi. Sączyli też napitki z różnych światów, które miały zmniejszyć jego opór i znieść rzekome blokady, lecz wcale tego nie czyniły. Joan niewiele opowiadała o sobie. Wspomniała tylko, że ukończyła właśnie studia z pierwszą lokatą, chociaż nie dodała, co studiowała. W nagrodę rodzice wykupili jej lot okrężny na tym statku, który zmienił się w wędrowny konwent. Miała odwiedzić pięć światów, których w innym wypadku zapewne nigdy by nie zobaczyła, rozwijając jednocześnie swoje zainteresowania wśród podobnych sobie pasjonatów.

O’Mara mówił jeszcze mniej. Mundur, który nosił jak tarczę, jednoznacznie dawał do zrozumienia, co jego właściciel robi w życiu.

Jednak przyszedł taki wieczór, gdy jego opory zmalały prawie do zera. Statek był o dziesięć godzin podróży od Naorthantu, najważniejszego świata Tralthańczyków. Z galerii było widać masę gwiazd i niezliczone księżyce systemu.

Gdy O’Mara wrócił do kabiny, zastanowił się, dlaczego właściwie udaje jakiegoś skretyniałego rycerza z tych opowieści, o których bez końca dyskutowali konwentowicze.

Czego chciał dowieść? Joan była inteligentna i budziła pożądanie. Była tak atrakcyjna, że aż nie pojmował, dlaczego marnuje czas na kogoś tak nieciekawego i brzydkiego jak on. Nie było też żadnej szansy na wspólny związek. Wszystko musiało dobiec końca za cztery tygodnie, gdy Kreshhallar wyląduje na Ziemi. W Szpitalu nikt nigdy niczego by się nie dowiedział, a gdyby nawet, nikogo by to nie obchodziło, z Craythorne’em włącznie. O’Mara był na urlopie i koniec końców miał się właśnie odprężyć i dobrze bawić.

Rzucając się w pościeli, powtarzał sobie raz za razem, że to żadna niewierność, tymczasem w mroku kabiny co rusz widział sylwetkę Joan w stroju jeszcze bardziej skąpym niż ten noszony na basenie. To było bez sensu. Może nawet graniczyło z szaleństwem.

Przecież nie można być niewiernym wobec kogoś, kogo nigdy się nie znało i kto może nawet już nie żył.

Загрузка...