ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Wiedział dobrze o zasadzie, że żaden statek kosmiczny nie może odmówić zabrania na pokład funkcjonariusza Korpusu Kontroli, jeżeli pełni on służbę w próżni. Jedynym warunkiem było posiadanie odpowiedniej dla danego gatunku kabiny. Statek musiał też oczywiście udawać się do pożądanego portu przeznaczenia, niemniej brakło jakichkolwiek ograniczeń co do dystansu podróży czy liczby przesiadek. Tyle że gdyby chciał lecieć szybko i daleko, musiałby trzymać się najbardziej uczęszczanych szlaków łączących światy najstarszych kultur: Tralthy, Orligii, Kelgii i Ziemi. Mógł się udać gdziekolwiek, jednak przy nierozważnym doborze celu większość urlopu spędziłby, czekając na dogodne połączenia.

Jednostka Korpusu Kontroli Trosshannon pełniła służbę, krążąc w trójkącie między Nidią, Melfem i Szpitalem. Jak sugerowała pierwsza litera jej nazwy, została zbudowana na wysokograwitacyjnym świecie Tralthańczyków, których stocznie były szczególnie cenione w obrębie Federacji. Statki ich konstrukcji cechowała wielka wytrzymałość strukturalna i niezawodność. Powiadano, że na Tralcie nawet wielkie koparki są składane przez zegarmistrzów. Trosshannon był dostosowany do przewozu pasażerów pięciu typów: tralthańskiej FGLI, melfiańskiej ELNT, hudlariańskiej FROB, kelgiańskiej DBLF oraz różnych DBDG, którzy mogli korzystać z tej samej kabiny, chociaż dla Orligian była za ciasna, a wysoki góra na metr Nidiańczyk mógłby się czuć przytłoczony wielkością mebli.

Załoga liczyła osiem osób — Ziemian i funkcjonariuszy Korpusu. O’Mara spotykał ich jednak tylko podczas posiłków. Byli przyjaźnie nastawieni, ale bardzo zajęci, wolał więc nie plątać im się pod nogami. Większość czterodniowej podróży spędził w swojej kabinie, która całkiem mu odpowiadała. Craythorne miał rację, mówiąc o zmęczeniu porucznika. Sam się dziwił, jak wiele czasu poświęcał teraz na sen.

Gdy Trosshannon wylądował w porcie na przedmieściach Retlinu, O’Mara czuł, że od lat nie był tak wypoczęty. Miasto było stolicą Nidii, a jego port kosmiczny uchodził na największy węzeł komunikacyjny w całej Federacji. Z punktu widzenia autochtonów, którzy wraz z dziećmi tłumnie odwiedzali taras widokowy, było to też największe zoo galaktyki.

Idąc rękawem do terminalu, O’Mara czuł się trochę nieswojo z powodu tylu wpatrzonych w niego oczu i nieustannych, szczekliwych konwersacji. Po chwili jednak uświadomił sobie, że dla setek przyglądających się mu drobnych istot o czerwonej sierści jest tylko jeszcze jednym gościem z innego świata.

Miał tylko bagaż osobisty, więc nie musiał czekać na żadne walizki, co oszczędziło mu dodatkowego chodzenia, ale i tak czuł się nieco zagubiony w wielorasowym tłumie.

Nawet świetne rozplanowanie i oznaczenie terminalu niewiele pomagało. Ostatecznie wielki włochaty Orligianin z bronią u pasa, zapewne strażnik, pokazał mu drogę.

Stanowisko informacji składało się z szeregu ekranowanych boksów ze stylizowanymi diagramami symbolizującymi rozmaite rasy, które odbywały podróże kosmiczne w obrębie Federacji. Każdy był dostosowany do potrzeb konkretnego gatunku. O’Mara znalazł miejsce oznaczone symbolem Ziemi i wszedł do środka, znajdując całościenny ekran z planem terminalu i migającym niebieskim światełkiem oznaczającym miejsce, gdzie właśnie się znajdował. W korytarzach Szpitala też były podobne ekrany, nie dostawiano jednak do nich równie wygodnych foteli, aby nie zachęcać personelu do dłuższego korzystania z tego sprzętu.

Bez trudu znalazł tranzytowe biuro Korpusu. Jego ściany zdobiły zdjęcia jednostek kosmicznych pozostających w służbie Federacji, od małych statków kurierskich przez krążowniki zwiadowcze dalekiego zasięgu po potężne pancerniki klasy „Emperor”. Stanowisk było sześć i tylko przy jednym siedział Ziemianin. O’Mara podszedł do niego, ponieważ tylko on nie był akurat zajęty. Siwiejący chorąży nosił galowy mundur, w którym wyglądał równie nienagannie jak Craythorne. Spojrzał przelotnie na pagony O’Mary i złożony beret na ramieniu i skinął życzliwie głową, co sugerowało, że żaden z nich nie musi marnować czasu na salutowanie.

— Sir? — spytał.

O’Mara podał swoje nazwisko i numer służbowy.

— Przyleciałem niecałą godzinę temu na Trosshannonie i szukam kabiny na jakimkolwiek statku lecącym przez Tralthę, Melf, Kelgię i Ziemię. Port docelowy nie jest istotny, interesuje mnie tylko, aby nie czekać za długo. Nie chcę spędzić zbyt wiele urlopu na Nidii.

— Też nie lubię tych ich niskich stropów — powiedział podoficer z uśmiechem. — Jeśli jednak musiałby pan zostać tu dłużej, może pan skorzystać z ludzkich kwater w naszej bazie.

Są bardzo wygodne.

— Dziękuję — odparł O’Mara, odpowiadając uśmiechem i wskazując na mundur chorążego. — W bazie nijak nie czułbym się jak na urlopie. Czy jest coś, co odlatywałoby niebawem?

— Rozumiem — mruknął rozmówca. — Proszę dać mi chwilę, sir. Sprawdzę.


O’Mara nie miał wątpliwości, że w bazie nie miałby szans na zachowanie większego dystansu do przepisów dotyczących ubioru i musiałby co rusz salutować różnym oficerom gotowym wykazywać daleko idące zainteresowanie jego osobą. Owszem, zasadniczo też był oficerem, ale mało co, poza mundurem, mogłoby o tym świadczyć. Wolał nie mówić zbyt wiele o sobie, aby nie napytać sobie biedy. W tej sytuacji już ciasny nidiański hotel byłby ciekawszą perspektywą.

— Ma pan szczęście, sir — powiedział chorąży, ale zaraz się zawahał. — No, może ma pan szczęście. Chodzi o statek Kreshhallar. To średniej wielkości statek pasażerski na melfiańskiej rejestracji. Ma mieszaną załogę i kabiny przystosowane dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Stoi w doku trzydziestym siódmym. Startuje za trzy i pół godziny. Lata regularnie na trasie okrężnej między wielką piątką: Melf, Ziemia, Traltha, Kelgia, Nidia i z powrotem na Melf. W tym rejsie pasażerami są głównie Kelgianie udający się na międzygwiezdny konwent miłośników literatury fantastycznej. Nie wiem, co to znaczy, ale tak to właśnie opisali. Pozostali pasażerowie zmierzają na swoje planety. Nie jest zbyt luksusowy, tylko dwie gwiazdki, no i ci wszyscy DBLF…

— Dziękuję — przerwał mu O’Mara. — Biorę.

Podoficer nadal uważał, że powinien go ostrzec.

— Jeśli nie przywykł pan do kontaktów z Kelgianami, to może być ciężka próba, sir. Na pewno pan chce? Jeszcze pana nie wpisałem, zatem…

O’Mara pokiwał głową.

— Proszę wpisać. To żaden problem. Sporo pracuję z Kelgianami.

— Naprawdę? — spytał chorąży, rzucając mu znad klawiatury pełne ciekawości spojrzenie. W końcu zdobył się na pytanie. — Jeśli można spytać, sir, na jakim statku?

— To nie statek — odparł O’Mara. — Pracuję w Szpitalu Sektora Dwunastego.

— O… — Sierżant był wyraźnie pod wrażeniem. Chociaż nie ruszył się z fotela, wyprostował się tak, jakby stanął na baczność. — Przyjemnego urlopu, sir.

O’Mara nie miał pojęcia, na jaką kuchnię można liczyć na dwugwiazdkowym statku pasażerskim, zdecydował się zatem skorzystać najpierw z portowej restauracji. Wnętrzem przypominała trochę szpitalną stołówkę, została jednak ozdobiona malowidłami ściennymi przedstawiającymi różne nidiańskie krajobrazy. Z głośników płynęła nieznana dotąd O’Marze miejscowa muzyka. Była naprawdę upiorna i puszczano ją zapewne tylko po to, aby nikt nie zajmował za długo miejsca. O’Mara jakby na przekór jadł bardzo powoli. Starał się odciąć od tego jazgotu i zastanawiał się, co właściwie będzie robił przez całe sześć tygodni urlopu.

Na pokładzie przywitał go oficer hotelowy, wyraźnie przepracowany albo tylko chwilowo zmęczony Nidiańczyk imieniem Larragh-Yal. Powiedział O’Marze, jak dojść do kabiny, i życzył mu miłej podróży, jednak nawet bez translatora można było poznać, że myślami był całkiem gdzie indziej. Być może wiązało się to z grupą Kelgian. Porucznik dostał też lokator mający wskazać drogę do jadalni, pomieszczeń rekreacyjnych, na taras widokowy i do innych przybytków, gdyby miał jakieś szczególne życzenia.

— Chcę tylko ciszy i spokoju — powiedział O’Mara. — Większość czasu spędzę w kabinie.

— Ani trochę mnie to nie dziwi — rzucił oficer i odetchnął z ulgą, jako że spotkał wreszcie niewymagającego pasażera. — Z tą bandą futrzanych miłośników miecza i czarów na pokładzie trudno inaczej. Jednak gdyby pan czegoś potrzebował, lokator pomoże panu mnie znaleźć. A, i jeszcze jedno. Wie pan, mam nadzieję, że Korpus refunduje pański przelot na poziomie ekonomicznym. Kabina bez wielkich wygód, wyżywienia, nieco napojów orzeźwiających. Gdyby oczekiwał pan czegoś więcej, musi pan za to dopłacić.

O’Mara pokiwał głową.

— Nie będzie nic więcej.

— Nie chciałbym się narzucać, ale nie upieram się wcale, by w pańskim przypadku trzymać się ściśle regulaminów — dodał oficer. — Ostatecznie w tym rejsie jest pan jedynym Kontrolerem na pokładzie. Pańska obecność podniesie morale naszej służby porządkowej i pozytywnie wpłynie na pasażerów.

— Ale ja jestem na urlopie.

— Jasne, sir. Niemniej nawet schowana broń pozostaje bronią.

Kabina była o połowę mniejsza od jego kwatery w Szpitalu, ale dość wygodnie wyposażona, jak dla kogoś, kto zamierzał w niej głównie sypiać. Miał w niej ekran i zestaw taśm rozrywkowych, starych jednak i jeszcze bardziej zużytych niż te dostępne w Szpitalu.

Brakło podajnika żywności, co oznaczało, że chcąc jadać w samotności, O’Mara będzie musiał zamawiać posiłki do kabiny. Dodatkowy koszt go nie martwił, nie podobała mu się jednak perspektywa zatrudniania kogokolwiek w roli służącego. Nie wiedział też, jak oficer Korpusu powinien zachować się w takiej sytuacji. On akurat by się czuł co najmniej onieśmielony.

Alternatywą było korzystanie z pokładowej jadalni, gdzie musiałby spotykać innych pasażerów, nie zawsze będących miłym towarzystwem, jak zauważył wcześniej Larragh-Yal.

Wszystko to było bardzo dziwne. Tak długo pracował w obrębie swojej specjalności, że zapomniał już niemal, co było zasadniczą funkcją Korpusu Kontroli. Powołany został kilka stuleci wcześniej, aby czuwać nad Pax Galactica. Zadanie swoje wypełniał na tyle dobrze, że z czasem przydzielono mu nowe funkcje. Wielkie okręty klasy „Emperor”, które mogły jedną salwą zniszczyć całą planetę, wspomagały akcje kolonizacyjne, przygotowując teren pod lądowanie osadników. Uczestniczyły też w akcjach ratunkowych po różnych kataklizmach.

Tysiące mniejszych jednostek, lekkich i ciężkich krążowników, frachtowców i statków kurierskich, znajdowały się raczej w służbie pokoju, chociaż ich wielorasowe załogi nadal dysponowały wielką siłą ognia pokładowego uzbrojenia. Sporadycznie zdarzało się, że trzeba było użyć siły, wówczas, niezależnie od skali działań, zawsze mówiło się o akcji policyjnej, nie wojnie. Zwykle jednak udawało się zażegnać groźbę bardziej subtelnymi działaniami, jak szpiegostwo, dywersja czy presja psychologiczna. O’Mara słyszał, że specjaliści Korpusu w dziedzinie psychologii zajmujący się pierwszymi kontaktami byli najbardziej zbzikowanymi, ale i najbardziej błyskotliwymi w tego rodzaju działaniach. Zastanawiał się, czy wymuskany i nader cywilizowany major Craythorne przyczynił się kiedykolwiek do powstrzymania jakiejś wojny, czy raczej, poprawił się O’Mara, zamieszek, które wymagały ogólnoplanetarnej interwencji policyjnej.

Jako ramię sprawiedliwości Federacji Galaktycznej, Korpus utrzymywał wielkie, narodowe armie, które dawno temu walczyły przeciwko sobie. Jako strażnicy ładu i pokoju, Kontrolerzy rzeczywiście mieli w sobie coś z policjantów, a to znaczyło, że w pewien sposób zawsze pozostawali na służbie. Nawet w czasie urlopu. Gdyby rzeczywiście znaleźli się na pokładzie jacyś potencjalni sprawcy kłopotów, bez wątpienia już sam widok policjanta popsułby im zabawę.

O’Mara westchnął i zabrał się do rozpakowywania bagażu.

Skończył akurat w chwili, gdy rozległo się ostrzeżenie przed startem. Zaczęto trzydziestosekundowe odliczanie transmitowane na cały statek. Chwilę potem ujrzał na ekranie, jak port kosmiczny zostaje w dole. Z każdą sekundą widać było coraz większą połać Retlinu. Mimo dużego przyspieszenia zupełnie nic nie poczuł. Statek mógł być stary, ale przynajmniej kompensatory grawitacyjne pracowały jak należy. Podróżował już na jednostkach, które były ich pozbawione, i wolałby tego nie powtarzać, zwłaszcza w towarzystwie różnych ras, które także nie były odporne na chorobę kosmiczną. Powierzchnia planety nabierała krągłości, aż w końcu cała Nidia ukazała się na ekranie. O’Mara patrzył, powtarzając sobie, że statek to tylko pomniejszony Szpital Kosmiczny. W końcu odlecieli na odległość pozwalającą na skok i wszystko zniknęło, ustępując miejsca szarej mgle nadprzestrzeni.

Krótko później coś zachrobotało w głośnikach.

— Dla wiadomości pasażerów, którzy dosiedli się na Nidii — powiedział ktoś. —

Informujemy, że posiłek powitalny, rozpoczynający kolejny etap naszej podróży, zostanie podany w jadalni za trzy godziny. Jak zapewne już państwo wiecie, istnieje tradycja, że wszyscy ubierają się na tę okazję odświętnie. Nie dotyczy to tylko przedstawicieli tych ras, które w ogóle nie używają odzieży albo nie przypisują jej funkcji ozdobnych. Dziękuję za uwagę.

O’Mara znowu był głodny. Nie miał ochoty czekać aż trzy godziny.

Pierwszy raz od wizyty u sierżanta Wenalonta sięgnął po mundur galowy. Czuł się o tyle bezpiecznie, że jako jedyny Kontroler na pokładzie nie ryzykował napotkania kogoś, komu musiałby salutować. Na wszelki wypadek starannie wsunął złożony beret pod pagon na ramieniu. Gdy spojrzał na siebie w lustrze, musiał uznać, że prezentuje się całkiem dobrze.

Przypomniał sobie, co jeszcze mówił mu krawiec. Nie miał pojęcia, czy na statku są jakieś ziemskie i wolne do tego kobiety, ale… Szybko odrzucił tę myśl. Nie chciał żadnych przelotnych romansów.

Jestem psychologiem Korpusu Kontroli, przypomniał sobie, nadal patrząc w lustro. Z drugiej strony bez wątpienia odpowiadał żywionym przez przeciętnego człowieka wyobrażeniom o osobie silnego i surowego policjanta.

Загрузка...